poniedziałek, 12 marca 2018

12.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 99 dni.


PIĄTEK (09.03)
No i do tej pory od czasu powrotu z Wielkiego Świata nie mamy chwili luzu.

Ta sytuacja całkiem nas zaskoczyła, bo podświadomie zakładaliśmy, że gdy już przyjedziemy do Naszego Miasteczka, to z oczywistych, a jak się okazało złudnych, względów będziemy mieć mnóstwo wolnego czasu.
Ale rzeczywistość przywołała nas do porządku - sprawy Szkoły, Naszej Wsi, Naszego Miasteczka i organizacji kilku najbliższych miesięcy pod względem zawodowym, świątecznym i towarzyskim, gwałtownie się skumulowały.
Dość powiedzieć, że nie miałem czasu się ostrzyc i ogolić, i powoli, nieuchronnie troglodyciałem.
Żona widząc moje "wicherki" na głowie stwierdziła:
- O, niedługo będziesz miał tak długie włosy, że zrobisz sobie na żel zaczeskę do tyłu!
Była to jednoznaczna aluzja do sytuacji sprzed lat, gdzieś dwudziestu. Wtedy to całkowicie zgoliłem swoją Świętą Brodę, która urosła w więzieniu, w czasie internowania w 1982 roku. Do tego przez dwa lata włosy czesałem do tyłu, "na żel". Ponoć wyglądałem okropnie...
- Załóż jeszcze okulary "telewizory", sweter z placu we wzory, spodnie od garnituru, białe skarpety, mokasyny i ... możesz się wyprowadzać! - dodała.
W sumie nie wiem, czego się czepia, bo nigdy w takim zestawie nie chodziłem. Owszem nosiłem "telewizory", ale kto ich w owym czasie nie nosił i przyznaję, że miałem krótkie przygody z mokasynami, swetrem we wzory i białymi skarpetami. Ale żeby tak wszystko jednocześnie?!
Teraz, z perspektywy czasu, muszę się zgodzić, że był to obciach, a najgorszy z tymi białymi skarpetami. Brrr!
Po tych dwóch latach słabości nikomu nic nie mówiąc poszedłem do fryzjera i "ściąłem się na łyso".
Córa, wówczas kilkunastoletnia, doznała szoku - całe szczęście, że z powrotem zapuściłem brodę.
I tak już "chodzę" dwadzieścia lat. Żona twierdzi, że w swoim życiu z takim emploi wyglądam najlepiej. To że straszę swoją mongoloidalną facjatą różnych ludzi, ostatnio ośmiomiesięczną Quasi-Wnuczkę, gdy byliśmy u Zagranicznego Grona Szyderców, nie stanowi problemu.


SOBOTA (10.03)
No i mijają dwa tygodnie, kiedy podstępnie pozbawiono mnie cukru.

Było to w przeddzień naszego powrotu do Polski. Powszechnie wiadomo, że przy takich poważnych podróżach "jadę" już dzień wcześniej.  Społecznie, towarzysko i rodzinnie jestem wtedy nieobecny i zdekoncentrowany, bo przed oczyma mam cały czas przyszłą trasę i takie tam różne. Żona o tym doskonale wie, więc wykorzystała chwilę słabości                 i przemyciła poranną kawę bez cukru. A skoro raz się zdarzyło,  to, już w pełni świadomie, postanowiłem  "pociągnąć temat".
W Szkole, przy okazji omawiania nadchodzącego pleneru, odniosłem się, jako opiekuńczo-cyniczny dyrektor, do sposobu żywienia się młodych ludzi, zwłaszcza w takich okolicznościach, czyli swoistego "zerwania się z łańcucha",  podkreślając i wymieniając jako główne ich menu chipsy, colę, orzeszki i piwo.
- A nieprawda! - odważnie zaprotestowała jedna ze słuchaczek. - Ja się odżywiam zdrowo! - A pan po jakimś czasie się przyzwyczai i kawa bez cukru będzie panu smakować!
I rzeczywiście tak jest. Może ta młodzież nie jest taka głupia?
Oczywiście Żona od dawna "poruszała" temat cukru,  ale "zanim to wszystko, co mówię, przebije się przez te twoje grube powłoki..."
Korzyść jest jeszcze taka, oprócz zdrowotnej i finansowej, że gdy prosiłem o kawę i cukier(!) u Czarnej Palącej,  musiałem wysłuchiwać ciężkich westchnień i oglądać "przewracanie oczami". Z drugiej strony szkoda,  że tego nie będzie. Trzeba coś wymyślić...

Wyczytałem, że cukier jest potrzebny organizmowi, oczywiście jak wszystko w rozsądnych ilościach, a jego brak powoduje obumieranie mózgu. Święcie w to wierzę, bo doświadczyłem na sobie.
Drogę powrotną do Polski znam na pamięć i to na wiele sposobów,  nie potrzebuję żadnej nawigacji, "żeby mi brzęczała w samochodzie i gadała głupoty!". Więc mimo protestów Żony się uparłem, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, o tym obumieraniu. A proces musiał się już rozpocząć, skoro w niedzielę rano, tuż przed wyjazdem, wypiłem w swoim życiu po raz drugi kawę bez cukru.                                                                                                                                                W czasie pierwszego etapu drogi,  zanim się dobrze zorientowałem, już jechaliśmy jakąś inną autostradą niż zwykle       i wylądowaliśmy na przedmieściach dużego miasta. Trzeba było zawracać.
Potem nie wiedzieć jak, za Berlinem, znalazłem się na autostradzie w kierunku na Szczecin, zamiast na Frankfurt nad Odrą. Znowu zawracanie i w sumie strata blisko godziny czasu.

Ten wstrząs organizmu spowodowany spadkiem ilości dostarczanego cukru mógłbym oczywiście zminimalizować, np. za pomocą zwiększonej dziennej dawki Pilsnera Urquella, który na pewno zawiera w sobie cukier (ponoć ta biała śmierć jest wszędzie) sprytnie schowany za pyszną goryczką, ale nie jest to takie proste, bo Żona nie ustaje w wysiłkach          i ambitnie zwiększa listę płynów. Ostatnio wprowadziła kolejną modyfikację do mojego dziennego Planu Pitnego             i pojawiło się coś, co  nazwałem płynem "Z zaskoczenia". Polega to na tym, że gdy sobie wyluzowany czytam, piszę lub oglądam, czyli gdy odpoczywam(!), pojawia się ni stąd, ni zowąd z kubkiem jakiejś cieczy i nie jest to niestety Pilsner Urquell. Wypijam więc to coś szybko, żeby nie psuć sobie relaksu.
Wszystko odbywa się pod hasłem "Dzięki temu będziesz mniej jadł i będziesz zdrowszy!"
Przypomina mi to pewną przypowieść o Cyganie i koniu. Otóż Cygan, ze względów oszczędnościowych, postanowił stopniowo odzwyczajać konia od jedzenia. Codziennie zmniejszał mu racje żywnościowe i wszystko szło zgodnie            z planem, bo koń jadł coraz mniej. I prawie się udało, tylko koń jakoś się nie poznał na eksperymencie i  "na końcu wziął i zdechł".

Doszło do paradoksu.
To ja pilnuję dziennego Planu Pitnego! Żona z racji swojej cechy, jednej z kilku charakterystycznych,  zwanej "zakręceniem" zapomina o czasie. Po czym stara się go nadrobić usiłując mi zaordynować w jednym momencie kilka cieczy, które wizualnie, smakowo i gęstościowo są względem siebie w jawnej sprzeczności, a na pewno względem Pilsnera Urquella, którego sobie właśnie "zaplanowałem" i miałem wypić. Więc, żeby GO wypić z przyjemnością i ze smakiem, czyli żeby nie odwalić codziennego rytuału, sam dopominam się o płyny.
I rzeczywiście, zauważyłem, że jem mniej i raczej nie umieram.

Po powrocie do Polski zabierając po drodze Sunię z Naszej Wsi od razu wylądowaliśmy w Metropolii...


NIEDZIELA (11.03)
No i męczy mnie ten powrót do Polski.

W życiu nie myślałem, że kiedyś tak napiszę.
Jak zwykle po dłuższej nieobecności w danym miejscu musimy się na nowo zorganizować. Tak było również po powrocie do Nie Naszego Mieszkania. Mieliśmy przecież siedzieć w Metropolii przez tydzień.
Robiliśmy zakupy w Kauflandzie. Niemiecka firma, polska obsługa.
- Czy może mi pani wydać pięćdziesiątkę drobniej? - poprosiłem panią przy kasie, bo potrzebowałem dziesięciozłotówkę.
- Nie!
- A dlaczego? - To ta moja ciemna strona.
- Bo nie mam! - Odburknęła pani bez odrobiny uśmiechu.
- Ale widzę, że pani ma! - Znowu moja ciemna strona, tym razem po ostentacyjnym zajrzeniu do kasetki z banknotami.
- Mam, ale nie mogę! - Padła odpowiedź, oczywiście bez uśmiechu.
- Chyba jest różnica między "nie mam", a "nie mogę"?! - Odparłem niezrażony.
- Nie musisz się tłumaczyć! - Sąsiednia kasjerka ucięła sprawę wspierając koleżankę i ostentacyjnie ignorując mnie wzrokiem.
Wiadomo - klient nasz wróg!
A inna pani w tym samym sklepie na prośbę Żony, żeby jej pokroiła rybę na trzy kawałki, odparła bez cienia uśmiechu, wyjaśnienia, czegokolwiek:
- Pokroi sobie pani w domu!
Jest to strasznie przykre i smutne zwłaszcza, gdy się było przed chwilą w tamtej części Europy. Bo potem człowiek się przyzwyczaja, niestety. Chyba uruchamia się w ten sposób mechanizm samoobronny.
Staram się zrozumieć te panie i tłumaczę sobie,  że taka ich postawa bierze się ze skali makro, czyli z kształtowania naszej, polskiej mentalności przez blisko 150-letni okres zaborów i przez blisko 50-letni sowiecki drenaż mózgów, i ze skali mikro, czyli z frustracji wynikającej z niskich zarobków (chyba?) i braku bezpieczeństwa socjalnego. Ale przecież to nie może być usprawiedliwienie.
Wśród pań kasjerek jest jedna, do której, gdy ją zobaczymy, zawsze ustawiamy się w kolejce. Ma wygląd starej Fiony ze Shreka, ale gdy się odezwie, uśmiechnie, przydaje jej to blasku i odchodzimy w dobrych nastrojach.
A tam, zastrzegam na terenach dawnej RFN (NRD-owo było tak samo zsowietyzowane, jak my, więc mam obawy oparte na moich, skromnych co prawda doświadczeniach), takich Fion jest bez liku, żeby nie powiedzieć wszędzie. Każda przy byle kasie, stoisku, przy układaniu towaru, chętnie pomoże, uśmiechnie, zażartuje, a na koniec życzy miłego dnia lub schones Wochenende.
A samochody w mieście jadą wolno, nie mam w sobie stałego, nieprzyjemnego uczucia "gwizdu" i śmigania, nie mam na plecach natręta, który siedzi mi na zderzaku (jak w kolejce w sklepie, gdzie osoba za tobą napiera na ciebie               i czasami cię popycha, żebyś co, no właśnie co?), a na przejściu dla pieszych czuję się zrelaksowany i spokojny. I nikt na nikogo nie patrzy bykiem lub ze zdziwieniem pomieszanym z pukaniem się po głowie, gdy obcej osobie mówię "cześć" lub "dzień dobry", tylko spotykam się z uśmiechem i życzliwością.
I piszę to ja, a przecież Niemcofilem nie jestem.


Jak to zwykle będąc w Metropolii staraliśmy się załatwić wiele spraw prywatnych, służbowych, towarzyskich                   i rodzinnych. I, o dziwo,  udało się.

W Szkole prowadzę akcję, która obejmuje słuchaczy, nauczycieli, Najlepszą Sekretarkę w UE i Kolegę-Współpracownika. Nazwałem ją UŚWIADAMIANIE.
Ameryki nie odkrywam, ale w ostatnim czasie stwierdziłem, że przez brak informacji tworzy się dezinformacja, mijanie się z faktami, powstają plotki, a to nie służy nikomu.
Na wielu spotkaniach wyjaśniałem szereg spraw,  informowałem o oczywistościach, które dla drugiej strony, jak się okazywało, takimi  nie były.  Za każdym razem, bez względu na układ adwersarzy, spotkania były bardzo rzeczowe, wzbogacały jedną i drugą stronę, a mnie dawały dużo satysfakcji. Zwłaszcza jedno,  z moim, a raczej naszym, bo          w spotkaniu brała udział Żona, Kolegą-Współpracownikiem. W dyskusji, raczej jako fakt a nie zarzut, powiedział, że jestem zaborczy. Żona to od razu dobrze rozszyfrowała i stwierdziła mówiąc do Kolegi:
- Ale, coś ty! To jest dla niego duży komplement! - I spojrzała na mnie jak na osobę trzecią.
- To prawda! - Odparłem. - Sprawiłeś mi, chyba raczej nieświadomie, dużą przyjemność, tylko szkoda, że nie widziałeś mnie w akcji 15 - 20 lat temu. No cóż, wyraźnie się starzeję i łagodnieję. Kolega,  za chwilę i zupełnie niepotrzebnie, starał się wszystko obrócić w żart.
Mylił się w podstawowej kwestii - zaborczy to byłem. Teraz jestem wręcz oazą spokoju i buddyzmu...

W tym czasie udało mi się również być u Wnuków. Umowa jest taka, że gdy przyjeżdżam, Syn i Synowa mają wychodne, z czego najczęściej korzystają. Kiedy jest już późno, po łomotach i wyciach na górze, po bajce, mam zazwyczaj chwilę wolnego czasu. Ale nie tym razem.
Wnuk-III, 7-latek, wielokrotnie wcześniej sygnalizował, że się stęsknił za dziadkiem. Więc co rusz schodził na dół, wymyślał różne swoje potrzeby i mnie zagadywał. W końcu zgodziłem się zagrać z nim w Farmera, którą to grę poznałem ledwie trzy godziny wcześniej.
W czasie gry tak szybko wymieniał zające na owce, te na świnie i dalej na krowy i konia, że zgłupiałem. Więc zaprotestowałem i zabroniłem mu stosować metody na skróty. Miał robić wszystko po kolei, żebym nadążał. Nie na wiele się to zdało, bo i tak dał mi łupnia.
To wszystko chyba przez te braki cukru.

Rzutem na taśmę udało nam się też odwiedzić Przyjaciół -  Córki na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego oraz Byłych Teściów Mojej Żony, czyli Dziadków mojej Pasierbicy.

Ale całym tym pobytem w Metropolii rządził mróz.
Raniutko jechałem sam do Szkoły, po czym wracałem do Nie Naszego Mieszkania, gdzie jadłem śniadanie przygotowane przez Żonę, po czym oboje wracaliśmy do pracy. Żona nie marzła, ja miałem pyszną strawę. Cierpiało tylko Inteligentne Auto, które w przeciągu góra 7. minut jazdy nie miało szans się ogrzać i cierpliwie zbierało stałe, niespalone cząstki na swoim katalizatorze. Dlatego w drodze powrotnej do Naszego Miasteczka, zamykając blisko trzytysięczny tour po Europie, dałem czadu i wszystkie stałe cząstki szlag jasny trafił, a Inteligentne Auto w zamian przyjaźnie mruczało, grzało nas i połykało kilometry.


PONIEDZIAŁEK (12.03)
No i jest akcja "Przyjazd Wnuka-I do Naszego Miasteczka".

W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił tylko raz.