19.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 106 dni.
CZWARTEK (15.03)
No i jadę pociągiem po Wnuka-I.
Raptem 250 km od Naszego Miasteczka.
Mógłbym samochodem, ale co to za przyjemność?!
Ostatnio tak mi się porobiło, że jak słyszę gdziekolwiek szum kół pociągu lub dźwięk jego syreny, trąby(?), to budzi się we mnie natychmiastowa chęć wsiadania i jechania, obojętnie dokąd, byleby jechać. Jest to dziwne, bo takie pierwotne - czuję się wtedy, jakbym miał równie dobrze za chwilę wyć do księżyca. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, bo przecież pociąg jest wytworem cywilizacyjnym. Może odzywają się instynkty, które zdążyły się we mnie wykształcić w młodości, kiedy każda podróż odbywała się pociągiem i była wielkim przeżyciem. Potem, z biegiem lat, różne rzeczy powszednieją i przestają fascynować, a więc cieszyć. I jeśli się temu poddajemy, na to godzimy, nie walczymy, nie cieszą nas drobiazgi, potrzebujemy nowych, wymyślonych podniet, albo poddajemy się modzie lub snobizmowi, wchodzimy w etap życia, nieodwracalny raczej, który nazywam CIĘŻKOSRAJSTWEM.
Ale o tym za chwilę.
Z Synem robimy tzw. zlot gwiaździsty. On przyjeżdża z Wnukiem-I samochodem z ich Sypialni Pod Metropolią i przekazuje mi łebka na dworcu w Innej Metropolii, do której właśnie jadę. I stamtąd, po 50 minutach przerwy podróżniczej, wracam z wnukiem do Naszego Miasteczka.
Czy nam się chce robić takie ekwilibrystyki organizacyjno-podróżnicze, jest oczywiście pytaniem retorycznym. Nie należymy bowiem do grupy ludzi, których określam CIĘŻKOSRAJAMI. Jest to kategoria charakterologiczna umieszczona w moim Świętym Systemie Miar.
CIĘŻKOSRAJ może wystąpić w każdej narodowości, w każdej rasie, płci i wieku, i w każdym światopoglądzie. Słowem pod każdą szerokością geograficzną.
Ogólnie niewiele mu się chce, oprócz tak oczywistych czynności fizjologicznych, jak picie, jedzenie, spanie, wydalanie (bo musi), seksu (niekoniecznie, no chyba że do prokreacji, a to przepraszam, to jest święte) i oprócz niezbędnych lub koniecznych czynności zawodowo-rodzinno-towarzysko-światopoglądowych. Przeważnie nie ma w tym "iskry bożej", odrobiny szaleństwa lub improwizacji, których niezmierzone pokłady siedzą w człowieku w młodości. Pozostają dzieci, rodzina, praca, ewentualnie kościół i tłumaczenie na różne sposoby, że inaczej się nie da lub nie można, bo... dzieci, rodzice, praca, kościół.
I koniec! Brutalne?!
Specyficzną grupą CIĘŻKOSRAJÓW jest grupa, która imituje NIECIĘŻKOSRAJSTWO. Wobec otoczenia werbalnie głosi postawę nieciężkosrajstwa, czyli aktywności, wyłamania się ze schematów, różnych spontanicznych chęci, ale gdy przyjdzie co do czego, szydło (:) wyłazi.
Dlatego z Żoną od dawna nie prowokujemy pewnych sytuacji, niczego nie staramy się organizować (bo jak nie my, to kto?!), żeby spotkać się z ludźmi, których lubimy i przebywanie z którymi daje nam towarzyską i intelektualną przyjemność i satysfakcję. Zawsze kończy się to dla nas frustracją, nieporozumieniem, a czasami nawet pretensjami do nas, bo przecież nie tak to zorganizowaliśmy.
Teraz staramy się podejść do tego inaczej. A więc są priorytety:
- nasze: nie zużywajmy na darmo naszej energii i nie popadajmy we frustrację,
- naszych znajomych i przyjaciół: ich życie, ich sprawy.
Więc umawiamy się w układzie wyłącznie dipolarnym, 2! (silnia), co daje tylko 1x2=2 kombinacje. Najprościej, jak można. Jeśli do umawiania się są już trzy podmioty, to robi się 3!, czyli 1x2x3=6 kombinacji. Ile wtedy musimy zużyć energii?! A co powiedzieć przy czterech podmiotach?! Oczywistym jest, że jeśli wśród podmiotów pojawia się Teściowa, to nawet funkcja "silnia" nie wystarcza, aby opisać złożoność i ilość współzależnych czynników.
Nie muszę mówić, że ustalenia dotyczące przyjazdu mojego Wnuka-I są wynikiem funkcji 2! A i tak nieźle się działo!
SOBOTA (17.03)
No i Wnuk-I (ma prawie 12 lat) jest z nami, w naszej codzienności, która oczywiście ze względu na niego i przez niego jest inna niż zazwyczaj.
Czas w piątek do południa nazwaliśmy "Szlakiem Marketów Naszego Miasteczka". Jak zwykle w godzinę obskoczyliśmy kilka sklepów, w tym Rybny, EKO, Biedronkę i Intermarche. Wnuk miał lekcję ekonomii, marketingu i znajdowania się w nowej rzeczywistości, czyli jak zaplanować zakupy w świetle "niehandlowych niedziel". Co rusz w kolejnym sklepie głośno(!) kierowałem do Żony paniczne pytanie:
- Ale słuchaj, czy przypadkiem ta najbliższa niedziela nie jest niehandlowa?! - Przecież my nic nie mamy i do tego przyjechał wnuk!
Tu omiatałem wzrokiem potężną kolejkę mając w oczach pytanie i panikę (w domu oczywiście w Moim Świętym Kalendarzu mam zapisane wszystkie, w tym najbliższą, niedziele niehandlowe do
końca roku, bo na kogo, jak na kogo, ale na Żonę w tym
względzie na pewno nie mam co liczyć).
Więc wszystkie panie zapewniały mnie na wyścigi, że ta niedziela jest niehandlowa, a gdy nie... wierząc(!) upewniałem się, czy aby na pewno, na niektórych twarzach pań odczytywałem święte oburzenie pomieszane z litością dla durnowatych mężczyzn. Bo przecież im się mówi, a oni śmią podważać tak fundamentalną wiedzę, jak znajomość niedziel niehandlowych. Zaś panowie z kolejki z pełnym zrozumieniem, mimo moich "wątpliwości", spokojnie mnie uspokajali.
W tych momentach Żona odsuwała się ode mnie na bezpieczną, nie kojarzącą Ją ze mną odległość, ale ja i tak z racji specjalnie zdjętej czapki, żeby okazać siwe włosy i ogrom bezradności starszego mężczyzny i z racji dobrego aktorstwa, byłem poza wszelkimi podejrzeniami. Dodatkowo uwiarygadniał mnie stojący obok wnuk, który na szczęście milczał i nie zwracał Dziadkowi uwagi z bezlitosną logiką i krytycyzmem nastolatka, że przecież o to pytałem już w poprzednim sklepie.
Te sytuacje kolejkowe, ta atmosfera wyzwoliły we mnie falę wspomnień z komuny. Ileż było inicjatywy w człowieku, ileż znajomości, ileż satysfakcji ze zdobytego towaru! Ech, łza się kręci w oku.
Po południu, ja przy Pilsnerze Urquellu (pracuję konsekwentnie i z dobrymi skutkami nad wszystkimi czterema wnukami, że Dziadek nie pije piwa, tylko Pilsnera Urquella), a Wnuk-I przy soczku, zagraliśmy w szachy. Wnuk ma IV kategorię i wcześniej dawał mi nieźle w kość, i nawet cukier do kawy mi wówczas nie pomagał! Jednak sprawę zaniedbał, stąd moje szanse wzrosły.
Wynik 1:1 - trzeba dodać, że każdy z nas wygrał swoją partię grając białymi. Więc nie jest źle!
A pomyśleć, że nauczyłem tej gry Syna, z którym od dawna nie mam szans, a on z kolei nauczył swojego.
Szachy przypomniały mi sytuację sprzed 14. lat. Zarząd Metropolii ( było coś takiego) zamówił u mnie opracowanie pewnego programu nauczania w szkołach podstawowych i gimnazjach. Przedstawiałem w nim korzyści, jakie wypływałyby z nauki w szkole gry w szachy, brydża i z nauki fotografii. Projekt wylądował w koszu bez cienia reakcji nie mówiąc o zwykłym "dziękuję". Taka urzędnicza arogancja.
Nie dziwiłbym się, gdyby taka reakcja była teraz, przy obecnym rządzie. Trudno byłoby wprowadzać "moje" fanaberie, skoro jest zbyt mało czasu na matematykę, fizykę, itp., bo przecież musi zmieścić się religia. W szkołach jest ona teraz dominującym przedmiotem, obecnym w każdym roku nauki i posiadającym największą liczbę godzin w całym cyklu kształcenia. Tylko patrzeć, jak będzie na maturze, bo według "elit": "skoro jest w programie?..."
Gdyby jakimś cudem szachy, brydż i fotografia znalazły się w programie szkół średnich, do głowy by mi nie przyszło, żeby stały się one przedmiotami maturalnymi. No bez jaj!...Że co, że tak nie można porównywać. Można i trzeba. A jeśli nie, to dlaczego?!
Wieczorem, w ramach rozwoju intelektualnego, zagraliśmy we troje z Żoną w 3-5-8 (karty!) i w ramach tego rozwoju dała nam ona miażdżącego łupnia.
NIEDZIELA (18.03)
No i trwa dalszy ciąg edukacji Wnuka-I.
Dzień wczorajszy i dzisiejszy stały pod znakiem trzyosobowych lub trzyosobowo-psich wycieczek z przemycanymi elementami edukacyjnymi. A więc była:
- część biologiczna - oglądanie borów bagiennych z torfowiskami oraz żurawi, które nagle i hurmem się wszędzie objawiły, ptaków drapieżnych i saren,
- część geograficzna - oglądanie meandrów małego strumyka, który u ujścia okazywał się być całkiem sporą rzeką (28. w Polsce pod względem długości) i analiza oraz łażenie po pięknych, pofałdowanych terenach polodowcowych,
- część historyczno-patriotyczna - oglądanie pomnika upamiętniającego śmierć polskiego dowódcy w randze podporucznika, który zginął w walkach dowodzonych przez niego polskich oddziałów z hitlerowskim korpusem SS oraz oglądanie czołgu, armat, pojazdów gąsienicowych i różnych wojskowych aut z Muzeum Oręża Polskiego w związku z rocznicą zaślubin Polski z morzem,
- część kulturalno-towarzyska - pobyt w kawiarniach i zdobywanie umiejętności zamawiania deserów (dominowały lody i soki), zachowania się w takim środowisku i obcowanie z dobrą muzyką i książką.
W domu zaś odbywała się część poza wycieczkowa, czyli towarzysko-hazardowa.
Obiecałem wnukowi, że jeśli raz(!) wygra ze mną w warcaby, to dostanie dwie dychy. Po 5:0 dla mnie spasował, ale pod koniec "turnieju" zaczął grać zdecydowanie lepiej, więc będę musiał ten numer powtórzyć. No chyba że rodzice zabronią!
Wieczorami zaś, znowu we troje, graliśmy w kierki i grę tę, jak zresztą różne inne, Wnuk-I pojął błyskawicznie. Było dla niego oczywiste na przykład, że "trzeba dawać do koloru", którą to zasadę nie mogła opanować mieszkająca z nami przez jakiś czas w Naszej Wsi Quasi-Gospodyni, lat 69, mimo że zawsze się zarzekała, że rozumie! W takich razach, ponieważ wszelakie gry i to na różnych poziomach wiekowych traktuję śmiertelnie poważnie, zabić to za mało.
Poza tym drobne luki danego dnia wypełniały posiłki, kolejne skoki oraz wybrane bajki.
PONIEDZIAŁEK (19.03)
No i wróciłem z Wnukiem-I do Metropolii.
Wspólna jazda pociągiem to kolejna kopalnia wiedzy. Znalezienie właściwego numeru wagonu i przedziału, śledzenie rozkładu jazdy i opóźnień (oczywiście!), przejście do WARS-u przez cały skład pociągu przy dużych emocjach - śmiem twierdzić, że te wszystkie dni tyle go nauczyły, ile "normalna" szkoła nie uczyni tego w rok.
Po opanowaniu sytuacji w Nie Naszym Mieszkaniu poszliśmy do kina do Wielkiej Galerii na film animowany b.o. wieku z polskim, jak zwykle idiotyczno-dla-debili-tłumaczonym tytułem, czyli na "Gnomeo i Julia. Tajemnica zaginionych krasnali". Cały film w ogóle nie był o krasnalach, za to niespodziewanie i przyjemnie zaskoczyła mnie muzyka, zwłaszcza Eltona Johna, i nawiązania do różnych filmów nieanimowanych. Więc razem z wnukiem mieliśmy swoje przyjemności, każdy inne.
Po tych wszystkich dniach, nie było siły, żeby Wnuk-I nie padł.
Padł do łóżka nie chcąc jeść, ani pić. To się nazywa szkoła!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy, w tym raz podszył się pod inkasenta prądu.