26.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 113 dni.
WTOREK (20.03)
No i z trudem adaptuję się do "nowej" metropolialnej rzeczywistości.
Okazało się, że na Wnuka-I, z jego zdolnościami matematyczno-analityczno-pamięciowo-wzrokowo-skanującymi, muszę uważać.
Najpierw, gdy dotarliśmy wczoraj po podróży do bloku na Naszym Osiedlu w Metropolii, sprowokowałem go mówiąc, że tak szybko wklepię kod na domofonie bramy, że nie ma szans go powtórzyć. Kazał mi zostać wewnątrz budynku, a sam będąc na zewnątrz bez problemu ją otworzył.
Z zaskoczenia kazałem mu to powtórzyć 4 godziny później, gdy wracaliśmy z kina. Spojrzał na mnie lekceważąco i za chwilę usłyszeliśmy dźwięk otwierającego się zamka.
A rano, przy śniadaniu, gdy zadzwonił mój telefon, powiedział, że może go odebrać. Odparłem, że nie da rady, bo najpierw trzeba wklepać mój(!) kod odblokowujący, który znam tylko ja.
Okazało się, że nie tylko! Widząc przyzwolenie w moich oczach wziął telefon, kilka razy go dotknął, po czym do mnie odwrócił. Blokady nie było! Nie wiem, kiedy podpatrzył ten szyfr, bo przez cały pobyt w Naszym Miasteczku wydawał się zawsze zainteresowany czym innym. Masakra!
Rano, przed pójściem do Szkoły, poszliśmy na drobne zakupy, żeby można było cokolwiek zjeść na śniadanie. W naszym, męskim przypadku, to "cokolwiek" jest bardzo adekwatne. Wystarczyła bułka i jajecznica. Wysublimowana męska prostota.
Przy okazji zakupów pokazałem wnukowi, a mało kto o tym wie, geometryczny środek Metropolii, który mieści się na Naszym Osiedlu i jest specjalnie oznaczony.
Drogę do szkoły pokonaliśmy oczywiście piechotą. Mówiłem wnukowi co jakiś czas, jaki odcinek drogi w ułamkach aktualnie przebyliśmy, a on to przeliczał na procenty. Ot, taka zabawa.
W Szkole Najlepsza Sekretarka w UE nie mogła się nadziwić, że wnuk przez godzinę czyta książkę, nie marudzi, niczego nie chce i nie gra na smartfonie. Po czym oznajmiła:
- Och, chyba idzie cała rodzinka!
I rzeczywiście nastąpił najazd Hunów.
(Hunowie - lud koczowniczy, barbarzyński, wywodzący się z Azji. Przyczynił się do upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Twarze mongoloidalne. To chyba ja, mój Syn i Córcia.
Wandalowie - plemiona germańskie. To od nich, z racji ich postępowania, m.in. względem Cesarstwa Rzymskiego, wzięło się słowo "wandalizm". Co ciekawe, byli arianami, heretykami wg Kościoła Katolickiego, bo odrzucali, m.in. dogmat Św.Trójcy).
Osobiście, na własny użytek, wyraźnie odróżniam Hunów od Wandali.
Dla mnie Hunowie to w sumie nawet sympatyczna grupa. Wpadnie taka do domu, lokalu, gdziekolwiek, narobi potężnego zamieszania, ale bez chamstwa i szkód. Po czym zniknie, jakby jej nigdy nie było. Żadnych śladów bytności.
Wandalowie podobnie, ale...zostawiają po sobie zniszczenia i odium ich chamstwa i bezmyślności.
Moi byli Hunami i przyjemnie było ich oprowadzać i patrzeć, jak różne rzeczy robią na nich wrażenie. Głupio się przyznać, ale byłem dumny, że z Hunami mogę razem chodzić po szkole i się nimi chwalić.
PIĄTEK (23.03)
No i Hunowie o mało mnie nie wykończyli.
Wszystko przez to, że role się odwróciły i tym razem to ja byłem na ich terenie.
W środę wieczorem przyjechałem do Wnuków (już nawet nie ma co się chwalić, że bez samochodu swobodnie poruszam się po Metropolii i jej peryferiach). Było późno, więc "hunostwa" specjalnie nie odczułem.
Za to cały spędzony tam czwartek zrobił poważny wyłom w moich siłach. Tu muszę podkreślić fakt, że wnukowie cały dzień byli w domu, bo obejmuje ich domowy system nauczania, czyli nie chodzenie do klasycznej szkoły. A skoro byli w domu, to dym był nieunikniony.
Synowa ze słuchawkami na uszach usiłowała pracować przy komputerze, Syn na kilka godzin się ewakuował do swojej matki, żeby mieć chwilę czasu na pracę i naukę, a ja, no cóż, ani słuchawek, ani ewakuacji nie miałem. Oczywiście to dobrze, bo ktoś musiał patrzeć lub słuchać, czy sobie jakiejś krzywdy nie robią.
Popołudniowe przybycie Córci zdecydowanie pomogło, bo wzięła na swoją klatę, jako ciotka, sporą część parcia wnuków na różnego rodzaju gry. A i tak wieczorem, bo Syn z Synową tradycyjnie mieli wychodne, przy kolacji, przy stole, musiałem lekko sterroryzować męskie bractwo i o dziwo chłopcy siedzieli jak trusie, a w domu panowała piękna cisza.
Wieczorem omówiłem z Córcią nasz poranny wyjazd, bo oboje mieliśmy się stawić w swojej pracy. Swoje trzy grosze chciał dorzucić Syn, który w dobrej wierze wymyślał inne warianty naszego wyjazdu z jego udziałem. Nie daliśmy się nabrać na te komplikacje, zwłaszcza ja, pamiętając o funkcji 3! Stąd rano w prosty sposób, według 2!, już o 06.30 opuściliśmy Hunostwo.
Wieczorem w pubie, bardzo relaksacyjnie, obejrzałem mecz Polska - Nigeria przegrany przez nas do jednego. Mecz towarzyski, drużyna sprawdzana wariantowo, wiadomo - przygotowania do mistrzostw. Mankamenty były, ale wydaje mi się, że wypadliśmy całkiem nieźle.
SOBOTA (24.03)
No i byłem na obiedzie u Teściowej.
Trzeba powiedzieć, że Mama się stara i mocno takie wydarzenie przeżywa. Toteż drobnymi akcentami staram się je zauważyć, podkreślić. A to marynarką z koszulą, a to jakimś drobnym prezentem.
Z takich okazji Mama bardzo często piecze sernik, lepszy od sernika byłego Teścia mojej Żony, który, gdy się był dowiedział o mojej opinii, wziął się był na mnie obraził i stwierdził, że jeśli chodzi o jego sernik, to mogę sobie pogwizdać, czyli że już nigdy mi go nie upiecze. I słowa, jak prawdziwy mężczyzna, dotrzymuje. Jak dotąd!
Chodzi o to, że sernik Teściowej jest grudkowy, czyli występuje kwintesencja sernikowatości w serniku, a sernik byłego Teścia Żony jest zhomogenizowany i nie ma tej grudkowatości, czyli kwintesencji!
Tak się nad tym rozwodzę, bo sernik w kategorii ciast to taki Pilsner Urquell w kategorii piw. Czyli najpierw sernik, potem długo, długo nic, potem makowiec, a potem reszta.
No więc na deser zżarłem kilka kawałków sernika, a o reszcie, żeby się nie obżerać, wyraziłem opinię, że chętnie bym zabrał ze sobą, żeby na przykład mieć do kawki rano w Szkole.
Po jakiejś godzinie, gdy ciągle siedzieliśmy przy stole, Teściowa stwierdziła:
- To może ja ci zapakuję ten sernik?!
Więc wstałem, ogarnąłem się i po godzinie i 10 minutach zakończyłem wizytę.
Podejrzewam, że tysiące zięciów zazdrości mi tej sytuacji, kiedy obie strony, konkretnie Teściowa-Zięć, nie mają żadnych pretensji i rozstają się po tak krótkim czasie w sympatycznych nastrojach.
NIEDZIELA (25.03)
No i byłem w moim Rodzinnym Mieście.
Pojechałem pociągiem, tam i z powrotem. Oprócz normalnej podróży odbyłem sentymentalną, w czasie. Ostatni raz jechałem w taki sposób jakieś 25 lat temu, z moimi dziećmi, wówczas kilkunastoletnimi.
Na pierwszym roku studiów trasę tę przemierzałem w tę i we w tę raz na tydzień. W niedzielę wieczorem z ciężkim sercem wyjeżdżałem do Metropolii, który to ból był pogłębiany częstą wizytą Ojca na dworcu upierającego się, że mnie odprowadzi. Poczucie obciachu zostało mi do tej pory. Wtedy nawet słoiki z prowiantem od Mamy nie były w stanie go umniejszyć.
W sobotę z radością wracałem do Rodzinnego Miasta, do swoich śmieci, do swoich kumpli.
Od drugiego roku, aż do końca studiów, już tylko raz na 2-3 miesiące, z dużą niechęcią jechałem do Rodzinnego Miasta i z wielką radością i ulgą wracałem do Metropolii.
Wielki świat mnie wchłonął. Taki klasyczny syndrom młodych ludzi dodatkowo wzmocniony u mnie "dzięki" rodzicom, a zwłaszcza Ojcu.
Teraz, po drodze, obserwowałem znane mi dobrze stacyjki. Jedne znalazły się w XXI wieku, inne zostały w XX, w komunie. Oczywiście najbardziej chłonąłem atmosferę "mojego"dworca.
Miałem na to czas w oczekiwaniu na opóźniony pociąg do Metropolii. Czułem przeszłość pomieszaną ze współczesnością z wyraźnym zgrzytem, dysonansem.
Przeszłość:
- te same pokrzywione płytki na peronach, po których chyba chodziłem 60 lat temu,
- połacie peronów pokryte gołębimi odchodami, że aż strach się poruszać w kontekście wizji wsiadania do pociągu w obsranej kurtce, czapce, itp.,
- połacie dachu i ścian okalających perony z szarymi i brudnymi szybami z licznymi dziurami,
- szczekaczki, czyli nagłośnienie rodem z "Misia" - "po komunikacie i tak nic nie wiesz",
- różne prowizorki, załatania, podczepienia, zaklejenia, itp.,
- "standardowe" opóźnienia pociągów.
Współczesność:
- wszyscy oczekujący pasażerowie "przyklejeni" do smartfonów,
- drużyny konduktorskie w eleganckich uniformach,
- żółte linie wymalowane na krawędzi peronu oraz metr od niego na krzywych kafelkach,
- plastikowe foteliki w kolorach wrzosowo-różowych oraz niebiesko-granatowych,
- składy pociągów, takie aerodynamiczne, w żółtych kolorach, wydające dziwne dźwięki.
Ponadczasowość:
- pary młodych ludzi przytulających się do siebie w obliczu czekającego ich rozstania (oczywiście jeśli nie są przyklejeni do smartfonów).
Brat czekał na peronie. Naprawdę fajnie i wzruszająco, chociaż takich uczuć w naszym rodzinnym domu specjalnie w sobie wykształcić nie mogliśmy.
Razem pojechaliśmy na cmentarz. Właśnie minęła druga rocznica śmierci Mamy.
Jakiś tydzień wcześniej ubzdurałem sobie, że to już trzecia i naprawdę się przeraziłem.
W domu czekał na mnie obiad. Brat mieszka samotnie, a życie wypełnia mu wyłącznie praca. Nawet wyjście po mnie na dworzec jest dla niego atrakcją.
Gotuje sam i lubi to robić. Więc czekały na mnie, do wyboru: kotlety mielone, indycze żołądki i duszony kurczak. Do tego ziemniaki, surówka, a wcześniej pomidorowa na wołowinie. No i wódeczka. Wybrałem żołądki, bo nigdy takich nie jadłem.
Nasza konwersacja polega na tym, że Brat zajmuje w niej jakieś 95% czasu, a ja resztę. Nawet mi to odpowiada, bo po pierwsze nie będę się kopał z koniem, po drugie jest samotny, więc musi się wygadać, chociaż gdy nie był, też to miał, a po trzecie lubię obserwować, jak jest Ojcem II. To taki nasz wewnętrzny kod.
Ojcem I jest, o dziwo, nasza Siostra (rocznikowo pomiędzy mną a bratem, przy czym ja jestem najstarszy), która nie przyjmuje, tak jak Ojciec, żadnych logicznych wywodów, wszystko wie najlepiej i powtarza różne kwestie dotyczące dowolnych spraw po dziesięć razy. Brat tak potrafi po pięć razy, ja po dwa. Oboje zgodnie twierdzą, że mam najmniej spośród nas cech po Ojcu, z czego się cieszę, ale to "najmniej" i tak jest przyczyną mojej życiowej goryczy i wielką walką, wspieraną i stymulowaną przez Żonę. Mam jednak świadomość, że jestem Ojcem III i że z tym walczę.
Tylko życia nie starczy.
Gdy wracam z Rodzinnego Miasta, ciągnę za sobą przyklejoną do mnie przeszłość i zawsze mi żal miasta, tak pięknego i tak zapyziałego.
I jeszcze ostatnia, banalna, ale wbrew pozorom, ciekawa obserwacja z podróży.
W drodze powrotnej siedziałem niedaleko ubikacji i obserwowałem zachowanie ludzi chcących z niej skorzystać. Jakaś pani, lekko młodsza ode mnie, starała się dostać do środka i naciskała bezskutecznie jakiś drobny element wystający z drzwi. Pospieszyłem z pomocą widząc jej bezradny wzrok skierowany ku mnie i otworzyłem drzwi zwyczajnie, za pomocą uchwytu-klamki.
Ciekawe, że ludzie tak poddają się wszech obecnej rzeczywistości przyciskowo-dotykowo-przesuwalnej, że do głowy im nie przyjdzie zastosowanie starych, prostych metod.
Bo wszystko jest i działa na dotyk. Niedługo jedzenie i picie będzie na dotyk, chociaż może, o zgrozo już jest, wydalanie na dotyk i seks na dotyk, chociaż to chyba jest zły przykład, jeśli jeszcze do tego dodać przycisk i przesuw!
PONIEDZIAŁEK (26.03)
No i powoli, na razie mentalnie, szykuję się do powrotu do Naszego Miasteczka. Taki live!
Ale jednak spisałem już odpowiednie pociągi i zrobiłem spożywczy remanent, żeby się nic nie zmarnowało. Bo marnotrawstwa jedzenia nie cierpię. Tak mi zostało z dzieciństwa, kiedy cierpiałem głód.
A na obiad zjadłem trzy kotlety zrobione przez Brata, które sprytnie, bez mojej wiedzy, zapakował do mojej torby pod pozorem wkładania czegoś innego. Oczywiście do kotletów, zgodnie z wytycznymi Żony, dodałem wyłącznie kiszoną kapustę ze świeżo pokrojoną cebulą, całość obficie skropiona oliwą z oliwek.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił ledwie jeden raz.