poniedziałek, 2 kwietnia 2018

02.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 120 dni.

ŚRODA (28.03)
No i wracam do Naszego Miasteczka.

Dotarło do mnie, oczywiście trochę za późno, że w czasie tego mojego miotania się od października ubiegłego roku pomiędzy Naszym Miasteczkiem a Metropolią niepotrzebnie kupowałem bilety "pierwszej klasy", skoro i tak całą podróż spędzałem w WARSie. Wystarczyłaby "dwójka", żeby usankcjonować moje prawo do podróży.
Obliczyłem, ciężko przy tym wzdychając, że w ten bezmyślny sposób straciłem tylko w ciągu tych pięciu miesięcy jakieś 60 Pilsnerów Urquelli.

Toteż zadowolony z siebie kupiłem wczoraj przez Internet "dwójkę". Nie dokonywałem przy tym żadnych wyborów (wagon z przedziałem, czy bez, przy oknie, czy nie, itd.), bo nie było mi to do niczego potrzebne.
Na dworcu czekając na pociąg przestudiowałem porządny, papierowy, w kolorze żółtym rozkład jazdy i ze zgrozą odkryłem, że nie ma śladu ikonki oznaczającej obecność WARSu.
Bardzo mnie to zdrzaźniło, bo marzyłem o kawce a później o piwku, a potem o blogu. Ponadto niczego nie miałem ze sobą do jedzenia, a na głód nie jestem odporny (komunistyczni oprawcy chyba mogliby mnie złamać w więzieniu głodem, ale takich metod nie próbowali). Tak mi zostało z dzieciństwa.
Wkurzony więc, bo dodatkowo pociąg był opóźniony,  wsiadałem  z konieczności do "swojego" wagonu, który okazał się wagonem bezprzedziałowym,  za czym nie przepadam, pełnym ludzi i dobrze(!) ogrzewanym. W związku z tym             w powietrzu panował swoisty i charakterystyczny melanż zapachowy  domytych i niedomytych ciał. Jeśli domytych to dodatkowo z kakofonią różnych zapachów,  upiększających środków, podkreślających domycie, a jeśli niedomytych, to   z podobnymi środkami zapachowymi mającymi kamuflować niedomycie, co jest oczywiście najgorszym zestawem.
Miałem już dokupić u pani konduktor dopłatę do jedynki, ale na szczęście poinformowała mnie, że WARS jest. Radość?! Mało powiedziane - otworzyły się wrota niebios!
Natychmiast udałem się do tego mojego podróżniczego raju, gdzie poczułem się, jak u siebie w domu.
Znam już kilka "drużyn" (zawsze po dwie panie) pracujących na tej trasie. Wiem, z jakich części Polski pochodzą, gdzie mieszkają i jak specyficzna jest ich praca. Na przykład są w niej non stop przez tydzień, potem mają tydzień wolnego     i tak na okrągło. W pracy "tłuką" chyba, jakby tak zliczyć, miliony kilometrów, po drodze przesiadając się na kolejne, powrotne pociągi i  nocują w różnych miejscach. Czasami przerwa na odpoczynek wynosi 2 godziny, a czasami          1,5 dnia. Zależy od rozkładu jazdy i szefów.
Do tego muszą być miłe i schludnie wyglądać. Czy narzekają?  Nie! Ot taki kolejny live!

Rozsiadłem się więc i rozpanoszyłem, jak panisko.
Delektując się przestrzenią, brakiem zapachów i ciszą, nie pozwoliłem oczywiście, żeby ta została zakłócona przez parę nastoletniego rodzeństwa, które przybyło z mamą coś zjeść i się napić. Mama stała przy barze zamawiając,           a ukochane dzieci siedziały na drugim końcu wagonu drąc się do niej, co chcą. Dodatkowo co chwilę któreś                    w podskokach "leciało" radośnie do mamy, żeby jej coś przekazać i w takich samych radosnych podskokach wracało. Mama nie reagowała.
Ja siedziałem pośrodku, więc co chwilę mój mózg przeszywał dźwięk o wysokich częstotliwościach, albo byłem straszony zbliżającym się tętentem. W końcu słysząc z oddali kolejny zaczaiłem się i z refleksem zatrzymałem dziewczynkę, akurat.
- Proszę nie biegać i nie drzeć się, bo nie jesteście tutaj sami! - zwróciłem kulturalnie uwagę.
Dziewczynka, ze zrozumieniem wypisanym na twarzy,  nawet bez specjalnego zaskoczenia i lęku, kiwnęła głową.
I pomogło. Widocznie przekazała to bratu, bo zapanowała standardowa cisza.
Mama nadal nie reagowała, co trzeba jej zapisać na plus. Może należy do tych mądrych i nie oburzających się, które nie mają nic przeciwko, jeśli do wychowania jej dzieci wtrąci się ktoś obcy, nawet o mongoloidalnej facjacie. Wiadomo, dzieci słuchają obcych lepiej, a rodzicowi, aby podnieść swój autorytet wystarczy tylko wtedy powiedzieć - "A nie mówiłam!"

Myślami jestem już jednak w Naszym Miasteczku, chociaż to jeszcze kawałek drogi. Liczę na to, że skoro jest wiosna, to przywitają mnie dwa Słoneczka - jedno na niebie,  drugie na peronie. Nie wiem, dlaczego tak założyłem, bo choć żoninego słoneczka mogłem być pewien, to jeszcze w Mieście Przesiadkowym, a to już niedaleko, zachmurzone niebo nie napawało optymizmem.
A jednak, gdy wyszedłem na peron, były dwa, w pełnej krasie.

W szkole, przez  czas mojego pobytu w Metropolii, wspólnie z Najlepszą Sekretarką w UE i Kolegą-Współpracownikiem, wiele zrobiłem.
Ale kwiatuszkiem, wisienką na torcie rozrywającą monotonię pracy, było podpisywanie umowy na udostępnianie łączy światłowodowych przez Orange.
Ja do takich rzeczy się nie nadaję, wręcz ich nie cierpię. Moja domena to taczka, łopata, piła, młotek, wiertarka, gumówka, kosa, itp. Łącza internetowe, wi-fi, routery, podłączanie, instalowanie, programowanie, USB, switche, itp. to moja Żona. Ale na umowach to się znam.
Więc Żona wszystkie szczegóły techniczne ustaliła telefonicznie i mailowo z przedstawicielem Orange, młodym              i sympatycznym panem, a potem ja miałem "tylko" się z nim spotkać i podpisać umowę.
No i się zaczęło.
Kolejny raz, a w historii prowadzenia działalności gospodarczej, w tym szkół, przypadków tych nie zliczę, tzw. przedstawiciel handlowy, potem jego szef,  a w przypadku banków analityk (najgorszy sort, bo młode to, korporacyjne, ale wszystko to pal diabli, najgorsze, że niedouczone i butne,  bez cienia pokory), nie mógł zrozumieć, że chcę podpisać umowę ze Szkołą, gdy NIP jest Żony a REGON inny, niż Żony.
- Proszę pana - pytam młodego przedstawiciela firmy Orange - czy pan, jako osoba fizyczna, może prowadzić                10 różnych firm?!
- Tak!
- A sto?!
- Tak!
- To chyba jest oczywiste, że każda z tych firm będzie miała taki sam NIP, czyli NIP właściciela, osoby fizycznej, czyli pana!  Gdyby to była spółka, stowarzyszenie, itp., to oczywiste, że NIP byłby inny.
- No tak!
- A Szkoła ponadto jest w innym rejestrze niż CEIDGE, więc ma inny REGON. Proszę to sprawdzić! I w razie wątpliwości proszę dzwonić.
Wątpliwości były, bo i telefonów było kilka.  Ale w końcu umówiliśmy się na podpisanie umowy.
Wieczorem, całe szczęście że jeszcze nie jadłem obiadu, bo w kwestiach jedzenia i głodu reprezentuję klasyczne męsko-polskie stanowisko, zadzwonił ów młody człowiek i powiedział, że jego szef nie rozumie i że tak nie może być.
Zamilkłem i dopiero po "halooo!" zapytałem, co mogę jeszcze powiedzieć i jak mam udowodnić, że nie jestem wielbłądem?
- To czy szef może do pana zadzwonić?
- Proszę bardzo, tylko po pierwsze nie odbieram nieznanych numerów, a po drugie w stosunku do niego mogę już być niegrzeczny!
Pan mi jednak ten numer podał.
Nikt nie zadzwonił, a następnego dnia umowę podpisałem.

Drugą wisienką, która mnie nieźle "rozerwała", była utrata karty płatniczej.
Na konto firmowe wpłacałem we wpłatomacie gotówkę, ale w trakcie realizowania operacji, uzmysłowiłem sobie, że krwiopijcy mogą od tej operacji pobierać prowizję, więc znowu jakaś ilość Pilsnera Urquella byłaby w plecy.
Operację natychmiast przerwałem i podirytowany potencjalnym faktem wyłudzania pieniędzy przeszedłem na drugą stronę ściany, czyli do oddziału banku.  Pani poinformowała mnie, że żadnej prowizji nie będzie.
Wróciłem do wpłatomatu, ale karty w portmonetce, ani w żadnym innym miejscu nie było. W ferworze, pośpiechu            i złości karty po prostu nie wyjąłem, więc wpłatomat ją połknął.
Wróciłem do pani, która uprzejmie, ale dziwnie patrzyła, i poprosiłem żeby otworzyła urządzenie i kartę mi oddała.
- Niestety nie jest to możliwe, bo wpłatomat obsługuje firma zewnętrzna! - odrzekła wystudiowanym głosem.
- To kiedy mogę ją otrzymać?
- Będzie wysłana pocztą za tydzień, ale musi ją pan zastrzec!
- To ją zastrzegam, ale czy to będzie coś kosztować?
- Nie. - z uśmiechem.
Podpisałem decyzję, ale coś mnie tknęło.
- A gdzie państwo tę kartę wyślecie?
- No na adres zamieszkania, tu spojrzała na dowód, do Naszej Wsi.
- Ale ja tam będę dopiero za 1,5 miesiąca, więc czy można wysłać ją na adres Szkoły?
- Tak, proszę to wypełnić.
- Ale czy to będzie coś kosztować?
- Nie. - i kolejny uśmiech.
Kartę otrzymałem ostatniego dnia pobytu w Metropolii, więc całkiem nieźle.

Na nudę w czasie pobytu w Metropolii, nie mogłem więc, jak zwykle, narzekać! W końcu to METROPOLIA!
Ale jeśli ktoś da się zwieść i sądzi, że w Naszym Miasteczku się nudzimy, to jest w grubym błędzie.
To tak, jak ze szkołą - o już macie wakacje! Lub z Naszą Wsią - o wy to tam macie ciągle labę, bo rolnik śpi, a wszystko mu samo rośnie.
Toteż, co prawda po wielu latach, nauczyłem się utożsamiać z dewizą - nic co wydaje się proste, takim nie jest!

CZWARTEK (29.03)
No i przyjechaliśmy do naszego ukochanego Pucusia.

Wszyscy od razu, łącznie z Sunią, byliśmy u siebie.
Na dole, w naszej restauracji, dowiedziałem się od Żony, że Po Morzach Pływający wypisał się z Facebooka.               W pierwszej chwili wyglądało to tak, jakby co najmniej wypisał się ze Świadków Jehowy (chociaż nigdy nim nie był), bo Żona po słowach "wypisał się z..." nieopatrznie na chwilę zawiesiła głos. Gdyby tak było (mówię o Świadkach Jehowy)  nawet bym się ucieszył, a do Facebooka nie mam stosunku, a raczej mam, skoro do tej "pory" się nie zapisałem. "Zapisywać się" w swoim życiu już parę razy się zapisałem, a teraz mam coraz mniejszą chęć do zapisywania się gdziekolwiek, no chyba że na kurs hiszpańskiego, włoskiego lub "z powrotem" niemieckiego, co jest w planach.
Pływającego Po Morzach ponoć to znudziło, chociaż znając go na tyle, na ile go znam, węszę tutaj drugie dno. Może     w rozmowie da się z niego wyciągnąć to i owo.
Dla nas korzyść jest taka, że nie będzie o 2-giej w nocy (różnica czasu,  nuda na wachcie, no i tęsknota za nami, czyli za Polską) wysyłał 20 radosnych i ciekawych wiadomości, w tym trzy filmy. Na jednym widać, jak statek przez 8 minut płynie przeszywany falami od prawej strony dzioba, na drugim od lewej, a na trzecim, o dziwo, fale rozbijają się o dziób centralnie.

Właśnie dostaliśmy mailem życzenia świąteczne od życzliwej nam osoby, cytuję: "...aby bóg zesłał na was wszystkie swoje laski..." i nie za bardzo wiemy, co powinniśmy z nimi zrobić?

PIĄTEK (30.03)
No i przyjeżdża do nas  z Metropolii nasza przyjaciółka, Problemów Nierobiąca.

Chciała przyjechać raptem na dwie noce ze swoim kotem, płci kotka, nie sterylizowana.
Gdy się o tym dowiedziałem, jeszcze w Metropolii, natychmiast do niej, Problemów Nierobiącej oczywiście, zadzwoniłem i powiedziałem, że po moim trupie biorąc na świadków, bo dzwoniłem ze Szkoły, Najlepszą Sekretarkę      w UE i Kolegę-Współpracownika. Nie wiedziałem, że są oni kotofilami i że natychmiast stworzą jednolity front.
Presji i różnym tłumaczeniom trzech osób, bo byliśmy "na nagłośnieniu",  jednak nie uległem i postawiłem na swoim.
Bo już widziałem nasz spacer po Monciaku i fajne wizyty w kawiarniach z kotem w klatce, który się przez cały czas drze, a ja, jako dżentelmen, musiałbym to "darcie" nosić ze sobą.
Bo plan jest taki, że Problemów Nierobiącą odbieramy w Sopocie, potem chłoniemy jego atmosferę i wracamy do Pucusia, wszystko przy pomocy pociągów.
Oczywiście moglibyśmy klatkę z kotką wsadzić do szafki na przechowanie bagażu, ale po powrocie na pewno czekałaby na nas straż miejska z gotowym, tylko do wpisania nazwiska, mandatem i oburzeni przedstawiciela Towarzystwa Ochrony Zwierząt, którzy by kotkę zabrali do schroniska.
Ponadto, gdybyśmy, chcąc gdzieś wyjść w Pucusiu, kotkę zostawiali w mieszkaniu, to po powrocie znajdowalibyśmy niezły kipisz - podrapane fotele, parapety, firanki, itp. To oczywiście spowodowałoby, że taką fajną, stałą metę stracilibyśmy bezpowrotnie.
Te sugestywne wizje skutecznie odstraszyły Problemów Nierobiącą od głupiego pomysłu.

Cała operacja odbioru w Sopocie Problemów Nierobiącej odbyła się w stylu wojskowym, czyli precyzyjnie, na tyle że koleżanka zdążyła jeszcze przed dworcem wypalić papierosa, niestety. Żona nie cierpi żadnych znamion wojskowości, zwłaszcza u mnie, ale ostatnio jakby na te moje cechy patrzy przychylniejszym okiem. Nic dziwnego, skoro mamy tak dynamiczne życie. Nawet ona wie, że żeby wszystko pogodzić i zrealizować, trochę elementów wojskowości zastosować trzeba. Ostatnio np., w natłoku czekających nas spraw, chętnie korzysta z mojego kalendarza, wcześniej lekko obśmiewanego, gdzie precyzyjnie jest wszystko rozpisane kilka miesięcy do przodu, i to w rożnych kolorach, strzałkach, podkreśleniach, odnośnikach, że niezorientowany dostaje oczopląsu.

Na razie, w pierwszym dniu pobytu,  Problemów Nierobiąca narobiła trzy obciachy.
Przyjechała z Metropolii z bagażem-torbą a' la handlarz - Ormianin, Gruzin, Wietnamczyk (uprzedzam, że nacje te lubię i podziwiam ich zaradność), taką z tworzywa, odporną na wszystko,  z której wystawały różne rzeczy osobiste, a którą musiałem nosić, na szczęście nie po Monciaku, tylko do najbliższego schowka. Wieczorem chciała zejść do "naszej" restauracji w kapciach, a do ryby nie smakowało jej nasze ulubione białe wytrawne wino, tylko wzięła półsłodkie. Ale skoro ma być szczęśliwa, a po to przyjechała...
Zobaczymy, co będzie dalej.

Do Gdyni wracaliśmy SKMem.
Kupując trzy bilety zagadnąłem sympatyczną panią:
- A w pociągu nie ma konduktorów? - Bo jak jechaliśmy w tę stronę, to nie było!
- Nie ma, bo przed wejściem do wagonu bilety trzeba skasować. - A widząc moją konsternację dodała:
- Kasowniki są przed wejściem na peron.
- Och, to ja tego jadąc tutaj nie zrobiłem.
- To miał pan szczęście, że nie było kontroli! - po czym przytomnie dodała. -To po co pan kupuje bilety, skoro je pan już ma?!
- Ale ja ich nie mam!
- Jak to ich pan nie ma?! - Pani nie była w stanie ukryć swojego zdumienia i niedowierzania.
- No nie mam, bo wyrzuciłem! - Pani nie mogła wiedzieć, że maniacko i natychmiast pozbywam się z kieszeń wszelkich zbędnych rzeczy.
- Gdzie pan wyrzucił?! - zaangażowanie pani rosło.
- No normalnie, pogniotłem i wyrzuciłem do kosza na śmieci.
- Do którego kosza?! - powiedziała pani podnosząc się z krzesła wyraźnie gotowa, żeby się zerwać i pobiec razem        z pół-debilem.
- Gdzieś po drodze! - Nie mam zielonego pojęcia!
Pani usiadła, a raczej oklapła z powrotem, oparła się łokciem o blat, wsparła na dłoni głowę i w ciszy kręciła nią w lewo  i w prawo.
- To ile chce pan tych biletów? - wyraźnie wyszła z szoku. Po czym wręczając mi je i widząc na stałe przyklejony, bez względu na sytuację, do mojej twarzy uśmiech głupka, dorzuciła, patrząc na mnie bez wiary:
- Kasowniki są przed peronem!
Ciągle uśmiechnięty pokiwałem głową, ale już po 50. metrach o tym zapomniałem. Tuż przed przybyciem pociągu musiałem gwałtownie rzucić się na dół do kasowników. I całe szczęście, bo tym razem była KONTROL! (kontrol jako sytuacja znacznie poważniejsza od zwykłej kontroli). Do wagonu weszło trzech panów w czarnych polowych mundurach, niczym specjalna formacja antyterrorystów.
Po sprawdzeniu biletów zapytałem jednego z nich:
- Proszę pana, co by było, gdybym nie posiadał biletu?
- Musiałby pan zapłacić mandat 40 zł.
- Od osoby?
- Tak.
- Czyli jadąc z Żoną musiałbym zapłacić 80 zł? - upewniałem się.
- Tak! - odparł z charakterystyczną dla wszelkich służb mundurowych zwięzłością.
- Bo wie pan, w tamtą stronę miałem przy sobie bilety, ale ich nie skasowałem, bo nie wiedziałem.
- Eee, nic takiego by się nie stało! Osoby powyżej 65. roku życia i niepełnosprawne traktujemy ulgowo! - rozgadał się. - Tylko byśmy panu wypisali bilet, bez mandatu. - dodał z sympatyczną szczerością.

Więc przez przypadek na żoninym mandacie, którego nie otrzymaliśmy, zaoszczędziłem 5 Pilsnerów Urquelli,               a mogłem, gdyby mnie traktowali "normalnie", dwa razy tyle.
Żona po całym incydencie wyraźnie mi zazdrościła i podejrzewam, że teraz nie może się doczekać 65. lat, tak jak kiedyś nie mogła się doczekać pięćdziesięciu.

Ta chwila szczerości pana kontrolera przypomniała mi inną.
Gdy urządzaliśmy się w mieszkaniu w Naszym Miasteczku, musieliśmy to i owo zrobić, np. przygotować łącza do pralki, której wówczas jeszcze nie mieliśmy, bo cały poważny dobytek został w Naszej Wsi.
Którejś niedzieli zadzwoniłem do hydraulika poleconego przez konserwatora pieca gazowego, którego polecił...
Facet pojawił się bardzo szybko i bez problemów, żeby ocenić i określić konieczne przeróbki. Taki okaz, z lekką wadą wymowy, co tylko dodawało mu charakteru. Bardzo się spieszył i ciągle zaznaczał, że nie ma czasu, więc po jakiejś 1,5 godzinie musieliśmy go siłą wyrzucać z domu, a Żona ostentacyjnie wyszła do  innego pokoju. Wzbudził od razu nasze zaufanie.
Ciągle się "strasznie" spiesząc, już wychodząc, już w drzwiach, nadal miał "gadane".
- A jakie rurki lepiej zamontować i które są trwalsze, miedziane czy stalowe? - zapytałem.
- Miedziane! - Na pewno przetrwają do mojej śmierci! - Bo do państwa tym bardziej! - po czym rzuciwszy wzrokiem na mnie dodał: - A do pańskiej to na pewno!
Tu się obśmiał szczerze  i głośno "cha, cha, cha!" i zniknął.
Też się obśmialiśmy, nawet ja. To miłe, pomyślałem, że "coś przeżyje twoją śmierć" (Budka Suflera - moja lista SETKI).
Mimo różnych trudności gość bez żadnego narzekania pralkę podłączył idealnie.

SOBOTA (31.03)
No i wyjaśniła się sprawa torby ormiańsko-gruzińsko-wietnamskiej.
Problemów Nierobiąca miała pięknie spakowaną walizeczkę. Tuż przed wyjściem z domu, kiedy przed nim czekała już taksówka, kotka precyzyjnie, z zemsty, że pani śmie wyjeżdżać bez niej, obsikała cziemodan i jego (młodszych informuję, że w rosyjskim jest to rodzaj męski)  zawartość. Stąd ostateczny, wstrząsający wzór torby, którą ujrzałem       w Sopocie i te różne z niej "wystawania" będące skutkiem pośpiechu.

PONIEDZIAŁEK (02.04)
No i Problemów Nierobiąca wróciła do Metropolii.

A mnie dopadł wredny katar, z którym Żona konsekwentnie walczy, ale ochoty do niczego nie mam, apetytu też nie        i nawet nie "ciągnie" mnie do Pilsnera Urquella.

Jutro wracamy do Naszego Miasteczka, a w czwartek znowu jadę sam do Metropolii. Może mi do tego czasu przejdzie?!


Przez ten tydzień Bocian zadzwonił raz.