poniedziałek, 9 kwietnia 2018

09.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 127 dni.

WTOREK (03.04)
No i wróciliśmy do Naszego Miasteczka.

Rano się pakowaliśmy.
Jesteśmy w tym nieźle obcykani i wszystko praktycznie odbywa się bez słów.
Problem jest tylko jeden, a mianowicie że względem siebie (dotyczy to przede wszystkim poranków) jesteśmy przesunięci w fazie o jakąś godzinę.
Oznacza to, np. że ja już mógłbym wyjeżdżać, a Żona właśnie niespiesznym, relaksacyjnym(!) rytmem zaczyna pić kawę, a cała reszta, jak się można domyśleć, rozpocznie się później.
Jestem organizacyjnie i mentalnie do tego przyzwyczajony i potrafię "w czasie Jej kawki" wykonać różne niezbędne prace, nie angażując w to Żony.
Żeby czymś się zająć, postanowiłem wcześniej, niż wymagał to termin wyjazdu, podstawić nasze Inteligentne Auto pod Kamienicę Pod Złotym Lwem, chociaż pomysł śmierdział mi od samego początku.
Do tej pory, celem załadunku, auto parkowałem w uliczce dojazdowej do Rynku, ale Szefowa Lwa stwierdziła, że to dźwiganie bagażu tak daleko jest bez sensu, skoro mam od nich identyfikator i że mogę podjeżdżać pod same drzwi kamienicy.
Poszedłem więc po auto, które parkujemy na prywatnym, ogrodzonym terenie Szefowej Lwa, jakieś 250 m od Rynku. Sprawa jest o tyle upierdliwa, że za każdym razem, wjeżdżając lub wyjeżdżając, przed otwarciem lub zamknięciem bramy, muszę na chwilę zostawić auto na włączonym silniku połową na chodniku, ale tak żeby piesi mogli przejść,          a drugą połową na wąskiej ulicy, żeby kierowcy mnie nie "strąbili".
Kiedy już włączałem się do ruchu, kątem oka dostrzegłem po lewej stronie policjanta, który szedł w kierunku mojej jazdy i wyraźnie coś chciał ode mnie, ale widząc, że odjeżdżam, sobie odpuścił.
Ja się jednak zatrzymałem, otworzyłem okno i zapytałem chyba jednak dość zaczepnym tonem:
- Przepraszam, czy coś się stało?!
- Chce pan jechać dalej, czy zapłacić mandat 200 zł?! - odparł gość w polowym, policyjnym mundurze, z czterema gwiazdkami, jakaś policyjna szarża.
- To wolę pojechać! - przytomnie odparłem, ale po trzech metrach jazdy szlag mnie trafił, gwałtownie skręciłem w lewo na płatne miejsca parkingowe, na których on przed chwilą zaparkował swój radiowóz.
- Wie pan, ja jednak chciałbym wiedzieć, jakie wykroczenie popełniłem?!
- Proszę pana, kierowca powinien przestrzegać przepisów!
- To zrozumiałe, ale czy pan mógłby mnie pouczyć, żebym na przyszłość nie robił podobnych błędów?!
- Policja nie jest od pouczania! - Trzeba patrzeć na znaki, a poza tym jechał pan pod prąd!
- A to jest ulica jednokierunkowa?! - lekko zgłupiałem, bo zawsze była dwu, a ponadto przy nas samochody jechały dwoma przeciwnymi pasami.
- Ale włączał się pan do ruchu nie z tego pasa! - Ponadto blokował pan chodnik, a trzeba zostawić 1,5 metra dla pieszych.
- A to nieprawda! - odrzekłem. - Jestem na tym tle uczulony i specjalnie manewrowałem autem tak, żeby przy bramie piesi mieli swobodne przejście, tej szerokości. I dodałem:
- Proszę pana ja często przyjeżdżam do Pucka z Metropolii...
- Czy w Metropolii, czy w Pucku, czy, tu spojrzał nieprzychylnym wzrokiem na warszawskie numery rejestracyjne,         w Stolicy, przepisy obowiązują takie same! - przerwał mi natychmiast.
- Proszę pana, ok,  ale co panu szkodzi, poinformować mnie, jak powinienem się zachować?
- Dziwię się panu! - Widocznie ma pan dużo czasu! - Do widzenia! - i odszedł.
Chciałem jeszcze samobójczo, na zasadzie gwoździa do trumny, zapytać widząc jego radiowóz na miejskim, płatnym parkingu, czy policja też opłaca miejsca parkingowe, ale nie zdążyłem.

Parę miesięcy wcześniej, także w tym samym miejscu, miałem również "scysję" z policją.
Wyprowadziłem auto i szarpałem się z wredną bramą, żeby ją zamknąć, gdy podjechał radiowóz.
- Czy coś się stało? - zagadnął ten obok kierowcy.
- A co się miało stać?!
- A bo pan się tak szarpie z tą bramą...
- A próbował pan ją zamknąć lub otworzyć?! - odparłem lekko zirytowany.
Policjant widząc, że traci grunt, stwierdził:
- Zablokował pan przejście dla pieszych!
- Nieprawda! - Zostawiłem 1,5 metra chodnika! - A przy okazji, chciałem panów zapytać...
- Do widzenia! - usłyszałem i radiowóz natychmiast odjechał.

Podstawiłem więc auto pod kamienicę, włączyłem światła awaryjne i poszedłem na górę.
Żona, co prawda, skończyła pić kawę, ale z "jej działki" niewiele było do znoszenia. Więc tylko pozorowałem czynności pakowania. W końcu, kiedy mieliśmy odjeżdżać, zobaczyłem za wycieraczką w foliówce (padał deszcz) wezwanie ze Straży Miejskiej.  A jej siedziba mieści się po przeciwnej stronie Rynku, jakieś 50 m, więc musieli mieć nas na oku, czyli na widelcu, zwłaszcza że okna mają na Rynek.
Młody i sympatyczny funkcjonariusz stwierdził:
- Proszę Pana, jak wyjeżdżaliśmy "na patrol", to pańskie auto stało. A jak wracaliśmy po godzinie(!) stało dalej. A tak długo nie można, bo to jest specjalna strefa ruchu!
- To co ja mam zrobić, jak jestem gotowy, a żona pije kawę, a pies...
Tu zawiesiłem głos pozwalając uruchomić wyobraźnię młodego funkcjonariusza.
Skończyło się na sympatycznym pouczeniu, że "następnym razem proszę podjechać, natychmiast zapakować bagaż     i odjechać!"
Następny raz, w maju,  gościmy w Pucku Teściową, więc będę musiał przy pakowaniu stanąć na wyżynach logistyczno-organizacyjnych.

Metoda "na żonę" w moim życiu sprawdziła się wielokrotnie, ale "na teściową" jest najskuteczniejsza!
Różni sprzedawcy, urzędnicy, policja i straż miejska wymiękają, gdy mówię, "że ja rozumiem i że chętnie, ale moja teściowa..."
Kiedyś rano w Metropolii zawiozłem przeziębioną Mamę do lekarza. A potem jeszcze mieliśmy razem zrobić spożywcze zakupy, żeby po powrocie mogła, w miarę komfortowo, wygrzewać się w łóżku.
Proces zakupów, w których uczestniczę, oczywiście jest mierzony za pomocą mojego Świętego Systemu Miar                i Jednostek (ŚSMiJ) w skali 0-10. Oczywiście "0" jest moim ideałem, nierobieniem zakupów, bytem wymarzonym, ale tak się nie da. Toteż, gdy robię zakupy sam, z przygotowaną wcześniej kartką, poza którą nie wykraczam, osiągam niezbędne minimum, czyli "1", góra "2" i to tylko wtedy, gdy wdam się w dyskusję o braku Pilsnera Urquella lub cydru dla Żony. Z nią z kolei osiągam stan "2" lub "3", rzadko kiedy "4", a więc nie jest źle. Gdy oboje wyczuwamy, że można się otrzeć o "5" lub "6",  ja zostaję przy kawie w jakiejś kawiarence, a Żona swobodnie buszuje. I albo wraca z niczym, albo prowadzi mnie w konkretne miejsce, żebym tylko pomógł w wyborze i decyzji.
Przy zakupach z Teściową od razu wchodzę na poziom "6" lub "7" i umieram, gdy stojąc obok niej, widzę, jak bardzo metodycznie, systematycznie i uważnie ogląda dany towar, wkłada go do kosza, żeby za chwilę zmienić decyzję, żeby...
Wiedziałem więc, że robienie zakupów z chorą Mamą spowoduje znaczne przekroczenie skali. Poprosiłem o "karteczkę zakupową" i zapewniłem, że wrócę, zanim ona wyjdzie od lekarza. Widocznie musiała naprawdę się źle czuć, bo nie protestowała.
Wpadłem do najbliższej Biedronki od razu kierując się do najbliższej pani.
- Proszę pani, właśnie zawiozłem Teściową(!) do lekarza i zaraz muszę być po nią z powrotem! - Czy może mi pani pomóc w zakupach?! - tu machałem karteczką z dziesięcioma pozycjami.
- Chodźmy! - rzuciła krótko.
Podstawiałem tylko koszyk, a pani patrząc na kartkę wrzucała doń niezbędne rzeczy.
Po pięciu minutach wychodziłem ze sklepu i jeszcze długo w poczekalni czekałem na Mamę.

Innym razem miałem "przygodę" ze szklarzem.
W ciężkich dla nas latach szkolnego kryzysu, będąc regularnie w Metropolii, tułaliśmy się po różnych miejscach noclegowych.
Trzy Siostry Mająca i Konfliktów Unikający, wówczas jeszcze małżeństwo, zaprzyjaźnione z nami, zaproponowali, abyśmy raz w tygodniu, gdy musimy być w Metropolii z racji zawodowych, nocowali u nich. Były to przeważnie dwie noce. Wymusiliśmy na nich symboliczną opłatę, bo nie chcieli żadnej.
Na początku atmosfera była fajna, ale krótko to trwało, bo nie wiedząc o niczym wcześniej, okazało się, że natrafiliśmy na koniec kryzysu małżeńskiego. Po dwóch miesiącach "naszej bytności" Konfliktów Unikający się wyprowadził. Atmosfera zrobiła się cholernie ciężka!
Chcąc ją trochę rozładować, trochę jako zobowiązany dłużnik, trochę, aby poprawić nastrój Trzy Siostry Mającej,           a trochę z racji swojego charakteru, podjąłem się różnych napraw.
Konfliktów Unikający miał do swojego domu specyficzny, nihilistyczno-minimalistyczny stosunek.
A więc przez całe lata, bo przed przeprowadzką do Naszej Wsi mieszkaliśmy w Metropolii na tym samym osiedlu, przy otwieraniu różnych drzwiczek mebli kuchennych w rękach zostawały gałki, tak że trzeba było stosować specjalny "myk", żeby dostać się do szafek, w przedpokoju niebezpiecznie wisiało gniazdko elektryczne wyrwane onegdaj                       z bebechami ze ściany, drzwi domu nie zamykały się zwyczajnie na klamkę, tylko od razu "na klucz",  z kranu w kuchni,  zakręconego do oporu, zawsze kapała woda, co najbardziej z tego wszystkiego wkurzało Trzy Siostry Mającą, a klamka przy furtce prowadzącej na posesję i system jej otwierania były prawdziwym "majstersztykiem".
Z wolna to wszystko naprawiałem, raz nawet przy pomocy sąsiada z naprzeciwka, który przecież moim sąsiadem nie był i przy aktywnym (lubi się wtrącać), intelektualnym (wielokrotnie się przekonałem, że ma niezłe techniczne pomysły - to te 50% męskich cech) i fizycznym udziale Żony.
W końcu dobrałem się do piwnicy.
Było tam kilka okienek, w tym jedno z wybitą szybą, wybitą "od zawsze". Na pewno pogarszało to, zwłaszcza zimą, jakość cieplną budynku i tak o marnej tej cesze. Wyjąłem więc to zapyziało-zasyfione-brudne okienko z resztką szyby     i zaniosłem do szklarza.
- Do odbioru za tydzień! - Będzie kosztować 25 zł.
- Proszę pana, ale ja nie mieszkam w Metropolii, jutro wyjeżdżam, a teściowa suszy mi głowę o to pieprzone okienko od roku.
- Przyjdź pan jutro, o wpół do czwartej!

Dobry jest jeszcze numer "na nauczyciela".  W różnych sytuacjach przedstawiałem się jako tenże, co wtedy było zgodne z prawdą.  Można się było naciąć, ale na policjantów, z jednym wyjątkiem, metoda ta działała w stu procentach  i czasami nawet unikałem mandatów, które się należały, jak psu zupa. Domniemywam, jako domorosły psycholog, że gdzieś w trzewiach organizmu powołanego do represjonowania, w momencie spotkania nauczyciela, postaci, było nie było z piedestału, tworzy się konflikt i budzą wyrzuty sumienia (widocznie taki organizm pamięta ze szkoły, z lekcji historii, że już Lenin powiedział: "Państwo, w którym pensja policjanta jest większa  niż nauczyciela,  jest państwem policyjnym!").  A wspomnianym wyjątkiem były patrole mieszane, czyli obecność kobiety-policjantki.  Żadna metoda nie była w stanie pomóc, żadne gadki, rżnięcie głupa, itp. Uważam, że znacznie mniej byłoby przestępstw, wykroczeń,  itp. gdyby w organach represjonowania występowały kobiety.  Ta 100.% bezkompromisowość! Ponoć wojskowe jednostki specjalne są tak szkolone, że jeśli dojdzie do bezpośredniego starcia z oddziałem wroga, to bezwzględnie najpierw trzeba w nim zlikwidować kobiety, jeśli są!

Podsumowując pobyt w Pucku - przebywanie z Nierobiącą Problemów było  strzałem w dziesiątkę. Przez cały czas zachowywała się adekwatnie do swojego indiańskiego imienia, a przy tym była sympatyczną i wiele wnoszącą we wspólny urlopik.

ŚRODA (04.04)
No i "...Wiosna przyszła pieszo..."

Ku mojemu zaskoczeniu przez cały dzień objawiała się na wiele sposobów.

Najpierw rano, w ciepłych promieniach słońca, zmierzałem z Sunią do parku. Po drodze, na chodnikach i ulicach (mały ruch!),  morze psich kup. Obawiam się o swoją reakcję, jeśli kiedyś   spotkam właściciela/właścicielkę, którzy akurat nie sprzątną po swoim psie.  Znając siebie przewiduję  różne swoje zachowania, ale niestety wszystkie są kryminogenne, bo ingerują na różne sposoby w cielesność i prywatność Buraka.
Wymyśliłem więc, że będę udawał, że nie widzę, jak czyjś pies rżnie kupę pod moimi nogami, przeskoczę lub ominę       i  pójdę dalej, po czym wrócę, sprzątnę "obcą" kupę  i będę śledził, dokąd zmierzają winowajcy. Po czym zawartość wytrzepię  na terenie ich posesji (dzielnica domków jednorodzinnych), a worek z konieczności, żeby nie śmiecić, zabiorę ze sobą. Mankament tej metody, oprócz tego, że potem z takim śmierdzielem muszę się "nosić", polega na tym, że jest anonimowa, więc chyba nieedukacyjna.
I tak idąc do parku wymyśliłem metodę  "klina klinem!"
Sunia, która jest największym psem "chodzącym" w tej okolicy, ogólnie rzecz biorąc, sadzi bardzo sążniste kupy, jakieś 5-10 razy większe od pozostałych. Pomyślałem, żeby je zostawiać! Może to wstrząśnie opinią publiczną i, przy okazji, wpłynie na Buraków.
Problem jest tylko taki, że Sunia jest bardzo kulturalna i wybredna. Nigdy prostacko nie zrobi kupy na chodniku lub ulicy, tylko wyczeka do jakichś fajnych krzaczków, zakamarków, kątów i oddaleń.
Nie umiem znaleźć rozwiązania.
Taka polska "obyczajowość" jest wszechobecna i objawia się na różne sposoby - przykłady polskich urlopów nad Bałtykiem, w Tatrach, w Chorwacji i gdziekolwiek, śmiganie autami po ulicach, pchanie się w sklepach na wyścigi do nowo otwieranych kas, straszliwe śmiecenie i palenie byle czym, prywatne i służbowe niedotrzymywanie terminów, umów, język polityki i ona sama, itd. itp.

Ostatnio na ten temat dyskutowałem z Synem, przy okazji różnych naszych negatywnych doświadczeń. Okazało się, że wcale tak bardzo nie denerwuje nas szereg tych zjawisk i wspólny ich obraz, tylko fakt, że nie możemy zrozumieć mechanizmu zachowań i postępowania!
Dlaczego?!
Czy to wynika, w skali makro, z historii - zaborów, sowietyzacji kultury, biedy i ciężkich doświadczeń, potężnych zmian migracyjnych ze wsi do miast w krótkim stosunkowo czasie, czy,  w skali mikro, z sobiepaństwa (jednak historia), bezmyślności, zwyczajnego braku kultury i nieumiejętności życia w społeczeństwie mikro i makro?

Drugą, klasyczną oznaką wiosny, był nieprzerwany świergot ptaków zaznaczających swoje tereny. Mnie to szczególnie dobrze nastraja, bo zdaję sobie sprawę, że one wiedzą najlepiej. Jeśli się pojawiają, nawet gdy leży śnieg, jest zimny wiatr i minus 10 stopni, wiosna tuż, tuż...
A żartów nie ma i czasu na pierdoły też. Trzeba znaleźć partnera-partnerkę, bzyknąć się, zbudować gniazdo, wysiedzieć jaja, wykarmić młode i wiele je nauczyć. A wszystko grubo przed kolejną zimą. Bo jeszcze czeka je długa, czasami mierzona w tysiącach kilometrów, wędrówka.
Obok domu, w którym mieszkamy w Naszym Miasteczku, stoi nieczynna wieża "wodociągowa". Na jej szczycie, jeszcze nie za "naszych" czasów,  bociany zbudowały potężne gniazdo.
Jest puste i chyba w tym roku nie pojawi się w nim żadna bociania rodzina. Robi się późnawo - w drodze powrotnej       z Pucusia widzieliśmy już wiele zasiedleń.
W tamtym roku odwiedzała je jednak bociania para. Była bezdzietna, w gnieździe nie nocowała (pocieszam się, że może miała gdzie indziej rodzinny dom z przychówkiem), ale przylatywała regularnie kilka razy dziennie. Swoją obecność i dominację nad terytorium obwieszczała donośnym klekotem, więc z Żoną rzucaliśmy wszystko i biegliśmy     z najodleglejszych kątów mieszkania do półokrągłego pokoju-oranżerii, skąd z pierwszego piętra i z odległości raptem 30. metrów mogliśmy je obserwować.
Raz ściągnął nas straszny harmider.
Jakiś natręt, trzeci bocian, usiłował za wszelką cenę wylądować w gnieździe, mimo że była w nim już nasza para. Nalatywał wielokrotnie z różnych stron z okrutnym sykiem, nogami wystawionymi do przodu, niczym dwie dzidy              i z nadmiernie rozpostartymi skrzydłami, żeby dodatkowo zwiększyć swój ogrom!
"Nasze" dawały mu solidny odpór. Równie zjadliwie sycząc podskakiwały w gnieździe rozpościerając szeroko skrzydła, a ruchy dziobów nie pozostawiały złudzeń.
W końcu natręt zrezygnował.
I rozległ się triumfalny bociani koncert. Oba kładły głowy z długimi dziobami mocno do tyłu, aż na ogony, po czym ruchem kolistym przesuwały je do przodu, na brzuch (jakieś 280 stopni?!) cały czas przy tym donośnie klekocząc. Widać było wyraźnie, jak górna i dolna część dzioba stukają o siebie.
Bojąc się, że możemy brutalnie przerwać ten spektakl, aby móc w nim mocniej uczestniczyć, tylko lekko uchyliliśmy jedno z okien.
W tym roku czekamy.

Trzecią oznaką wiosny był mój stan psycho-fizyczny, czyli banalne, tzw. osłabienie wiosenne.
Pewnym jego elementem jest  katar, który upierdliwie zniechęca do wszystkiego.
Musiałem się go nabawić w tej wiosennej zdradzie, kiedy w słońcu jest gorąco, a za chwilę w cieniu zimno i na dodatek w Pucusiu wietrznie.
Ale to osłabienie spowodowało, że naszło mnie na rozmowę z Żoną, ale na zasadzie tych moich 50.% cech kobiecych, czyli żeby, ot tak sobie pogadać i żeby z tego nic nie wynikało.
Ale z Żoną specjalnie tak się nie da, rozmowa zaraz schodzi na tory znajdowania rozwiązań, co w przeszłości często kończyło się kłótnią. Tym razem tak nie było i spokojnie przegadaliśmy parę spraw na tyle, że na koniec odważyłem się pytająco stwierdzić:
- To może ja jestem Twoim optymalnym facetem?
Żona uśmiechnęła się, jakbym ją na czymś przyłapał i odrzekła z namysłem:
- Chyba tak! - Możemy to przegadać w maju, w X rocznicę naszego ślubu (23!).
Fajnie jest być optymalnym facetem swojej Żony, a jednocześnie mieć pełną świadomość, jaką jest,  nie idealizować jej i być z nią z jej wszystkimi zaletami i wadami.
Ale trzeba cały czas uważać i być czujnym, bo jest to balansowanie na cienkiej linie i stąpanie po grząskim gruncie.
Ostatnio, widząc że Żona jest czymś mocno zaabsorbowana, zaskoczyłem ją pytaniem:
- A kochasz mnie?!
- Oczywiście! - towarzyszyły temu wesołe iskierki w oczach.
- A co to znaczy?!
- Yyyyy... - Weź mnie nie denerwuj! - a w oczach gradowe chmury.
Nie wolno naciskać, wymuszać, kazać, żądać! Mogę tak robić, jeśli chcę uzyskać odwrotny skutek.

CZWARTEK (05.04)
No i jadę do Metropolii.

Tym razem w pełni świadomie - z biletem klasy "2" i od razu w WARSie. I to co zwykle - kawa, piwo, obiad, blog.

Sielankę, w sposób lekko traumatyczny, zburzyły dwa drobne zdarzenia.
Ponieważ w wagonie barowym nie ma toalet dla podróżnych, więc udałem się do sąsiedniego. Teraz wszystkie drzwi otwierają się przy lekkim naciśnięciu zielonego guzika, by za chwilę same się zamknąć. To oczywiście uruchamia natychmiast powstawanie mechanizmu przyzwyczajeń i wyłączanie myślenia.
W nowych wagonach toalety są "niestandardowo" wielkie, przystosowane do niepełnosprawnych poruszających się na wózkach. I do takiej trafiłem.
Nacisnąłem zielony guzik, szerokie, przesuwne drzwi otworzyły się z lekkim szelestem, zrobiłem dwa pewne kroki i ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem młodego faceta z fiutem na wierzchu zmierzającego panicznie w moją stronę przez wielką przestrzeń zawartą pomiędzy sedesem a drzwiami i usiłującego w kretyńskim odruchu zdążyć je przede mną zamknąć! W popłochu, ale też dosyć przytomnie, zdążyłem mu bez słów pokazać mechaniczne pokrętło i ruchem dłoni  zaakcentować, że należy je od wewnątrz przekręcić oraz oceniłem, że był całkiem pełnosprawny.
Poszedłem do innego wagonu, gdzie toalety nie były "aż tak" nowoczesne.
Jednak gdzieś po trzech godzinach, zapomniawszy całkiem o tamtym incydencie, znowu udałem się do tej nowoczesnej, jednak bliższej, niż ta mniej nowoczesna.
I znowu to samo, przy czym z głębszym zamyśleniem - zielony guzik, dwa pewne kroki i szokujący widok jakiejś starszej kobiety, która z opuszczonymi spodniami kicała gwałtownie w moją stronę przytrzymując je jedną ręką, a drugą usiłowała...
W swoim popłochu nawet nie pokazałem jej tego pokrętła oraz oczywiście niczego nie oceniałem.

W Stanach tylko dlatego, że kolej zaniedbała i nie wywiesiła informacji, że drzwi należy trwale zamykać, i ja i oni stalibyśmy się milionerami z powodu poniesionych poważnych strat moralnych, uszczerbku na zdrowiu psychicznym      i w konsekwencji fizycznym (senne koszmary, bezsenność, bezpłodność, ogólne wyczerpanie organizmu, niestrawność, bolesne zatrzymanie moczu i kału w miejscach publicznych - to śmieszna ilość powodów wobec tych, które by wymyślili i wynaleźli tamtejsi prawnicy, aby wyłudzić pieniądze od kolei i siebie również sowicie wynagrodzić; żeby się przed nimi obronić, np. na kubkach umieszczane są napisy "Uwaga! Przy piciu gorącej kawy istnieje ryzyko poparzenia organizmu!").
Dla celów dziennikarskich zastanawiałem się, czy ponownie nie pójść do tej "nowoczesnej", żeby sprawdzić, czy jednak nie ma tabliczki ze "stosowną-amerykańską" informacją, ale w końcu się nie odważyłem. Zdrowie ważniejsze!
Przy tej okazji, gdy ochłonąłem, zacząłem się zastanawiać nad fenomenem wytwarzania przez organizm w różnych sytuacjach mechanizmów obronnych. Szczycę się sam przed sobą tym, że znam swój  i słucham jego potrzeb. Toteż dużą przyjemność i ukojenie rozkołatanych nerwów przyniosła, w sumie irracjonalna myśl, wracająca jak mantra dająca ukojenie,  że "dobrze, że jeszcze jest taka pora roku i nie jest aż tak ciepło, bo przecież ta pani mogła do mnie kicać      z podniesioną sukienką lub spódnicą!".     

PONIEDZIAŁEK (09.04)
No i "...widziałem RODO cień".

Jak mógłby zaśpiewać Varius Manx i jego solistka Kasia Stankiewicz. Tylko nie wiem, czy utwór stałby się przebojem.
Na razie nikt nic nie wie, oczywiście z wyjątkiem firm, które nie znając specyfiki danego podmiotu gospodarczego oferują mu bzdurne szkolenia lub opracowanie stosownych dokumentów, które za chwilę mogą wylądować w koszu.      To wszystko oczywiście za niemałe pieniądze.
Najgorszy w tym wszystkim nie jest przymus wprowadzenia RODO, ale dowolność interpretacyjna, w tym przede wszystkim kontrolującego urzędnika, który według własnego widzimisię, może nakładać finansowe kary.

Obciążony tym i innymi sprawami, miałem zamiar przez wszystkie dni pobytu w Metropolii siedzieć w Szkole                   i nadrabiać, nadrabiać, nadrabiać...
Jednak się załamałem i niedzielę odpuściłem.
A więc spałem wczoraj, od niepamiętnych czasów, do oporu,  wszystko robiłem niespiesznie, a po południu, z racji pięknej pogody, zapakowałem parę drobiazgów do plecaczka i poszedłem do osiedlowego parku.
Byłem ciekaw, czy będę bohaterem wydarzenia, często opisywanego w mediach, gdy funkcjonariusze straży miejskiej lub policji, aby "poprawić statystykę",  wlepiają mandat babci usiłującej na chodniku sprzedać pietruszkę, podczas gdy tuż obok, w bramie, specjalnie się nie kryjąc,  czterech dresiarzy opycha marychę lub amfę!
Niestety w mediach nie zjawi się dzisiaj lub jutro notka, że oto w pewnym parku osiedlowym, w Metropolii, podczas gdy w krzakach czterech meneli  piło piwo, wyrzucało butelki, gdzie popadło tłukąc je przy tym, dwuosobowy, "mieszany"(!) patrol policyjny wlepił mandat pewnemu staruszkowi, który spokojnie siedział na ławeczce, czytał książkę i popijał Pilsnera Uquella, bo moje "dolce far niente" niczym nie zostało zakłócone.

A wieczorem masochistycznie poszedłem do kina na "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej, wiedząc z grubsza o czym jest ten film.
I mój spokój został zakłócony! Że też musimy żyć w takiej obyczajowości!


Bocian zadzwonił dwa(!) razy. Kolejna oznaka wiosny.