16.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 134 dni.
ŚRODA (11.04)
No i wracam do Naszego Miasteczka.
Jeszcze dzisiaj rano pojawiłem się w Szkole, ale już w stroju wyjazdowym - dżinsy, luźna koszula. W sumie rzadkość.
Firma Orange podeszła po raz drugi do sprawy podłączenia nas do światłowodu.
Pierwsze podejście polegało na tym, że tydzień temu facet zadzwonił, że będzie w środę między 10.00 a 14.00. Nie zjawił się, nie zadzwonił, nie wysłał smsa. Nic!
Dzisiaj za to zjawiło się dwóch panów zgodnie z kolejną telefoniczną umową. Bardzo sympatyczni, ale niczego nie wiedzieli i wszystko ich zaskoczyło. W końcu zostali wyrzuceni przez zarządczynię budynku (kobieta!) reprezentującą właściciela tegoż.
Panowie chcieli kłaść "na dziko" nowy światłowodowy kabelek, w sytuacji gdy miesiąc wcześniej, przy ogólnej zadymie w cały budynku, właściciel zainwestował w porządne korytka, aby poprawić infrastrukturę.
Może by się i udało ten kabelek położyć, ale panowie nie mieli węży systemu Peschla, czyli nasze, swojskie peszele.
Pojawią się za tydzień z tymżesz, chyba we trzech, bo obserwując wnikliwie system pracy firmy Orange, wydaje mi się, że obowiązuje u nich postęp arytmetyczny. Okazuje się, że dawno się o tym uczyłem, bo teraz to już nie jest postęp (zwłaszcza w tej firmie!), tylko ciąg arytmetyczny.
Ale reszta przez lata, na szczęście się nie zmieniła. Pozostała tzw. różnica ciągu, w tym przypadku +1 (dobrze że "+", bo matematycznie mogłoby być również "-").
A wszystko oczywiście przez tych naukowców!
Taki, np. Karol Gauss. Urodził się w Brunszwiku (Braunschweig - przejeżdżamy zawsze tamtędy jadąc do Zagranicznego Grona Szyderców) i żył na przełomie XVIII i XIX wieku.
Jedna z wielu anegdot mówi, że w wieku 7. lat nauczyciel na lekcji matematyki, żeby mieć święty spokój i czas dla siebie, kazał zsumować wszystkie liczby od 1 do 100. Po kilku minutach Gauss podszedł do niego z gotowym wynikiem, zresztą jedynym, jak się okazało, dobrym w klasie.
Te parę minut potrzebował na "oczywiste" stwierdzenie, że każda następna liczba jest większa o "+1", stworzył ciąg arytmetyczny przy różnicy ciągu "+1, drugą połowę liczb, od 51 do 100 zapisał w odwrotnej kolejności i stwierdził, że takich par (50+51, 49+52, 48+53, itd.) dających sumę 101 jest...50, co daje wynik 5050.
Nauczył się sam pisać i liczyć. Liczyć ponoć wcześniej. Studiował na Uniwersytecie w Getyndze, po trzech latach opuścił uczelnię nie uzyskawszy dyplomu, co nie przeszkodziło być później w niej profesorem.
Ma niepodważalne osiągnięcia w wielu dziedzinach nauki, oprócz matematyki oczywiście, np. w kartografii i geodezji. Z takich "fajnych" jego twierdzeń zacytuję jedno:
"Krzywizna powierzchni jest niezmiennikiem wszelkich przekształceń, które nie zmieniają odległości mierzonych na tej powierzchni". A po polsku wynika z tego, że żadnego obszaru sfery nie można spłaszczyć zachowując jednocześnie odległości punktów, ponieważ krzywizna sfery jest różna od krzywizny płaszczyzny. Tak na zdrowy rozsądek...
A jeśli ktoś nie zna "krzywej Gaussa", to i tak, jak wszystko i wszędzie, jest przez nią opisany.
Podróż zacząłem i skończyłem w Warsie.
Zanim zamówiłem mój podróżny standard, dowiedziałem się, gdzie pracuje drużyna, tym razem trzyosobowa - pan był z Lęborka, jedna pani z Lublina, a druga z Białej Podlaskiej. Mieli trzy godziny przerwy - odpoczynku między jednym a drugim pociągiem.
- A pan gdzie mieszka, że się tak wypytuje? - w pytaniu nie było agresji, tylko autentyczna ciekawość.
Starałem się pokrótce i oględnie wytłumaczyć, gdzie "mieszkam", ale w ich oczach nie mogłem przecież znaleźć śladu zrozumienia, skoro ja sam nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Oczywistość tego pytania, gdy już siadłem, na jakieś pół godziny wpędziła mnie kolejny raz w rozmyślania.
Kiedyś funkcjonowało proste równanie: Nasza Wieś = Nasz Dom.
Mały, odległy od Naszej Wsi, domek, do którego często jeździliśmy i który zamieniliśmy na mieszkanie w Naszym Miasteczku, był zupełnie czymś innym. Był Stanem Ducha.
Oba te podmioty, zupełnie inne, chociaż łączyła je wieś, tak mocno siedziały w mojej świadomości, że jadąc z jednego do drugiego, opuszczając jedno z nich, miałem poczucie zdrady.
Teraz weszliśmy, na skutek różnych naszych uwikłań, w okres jeszcze większego miotania się. I zapanowała pewna tymczasowość. Ona działa pierwotnie i narkotycznie, bo prowadzimy życie jak nomadzi (nomadowie).
Z fr. nomade, z łac. i gr. nomas dosłownie oznacza "wędrujący w poszukiwaniu pastwisk". Jakoś w naszym przypadku to byłoby adekwatne. A jeśli do tego dodać, że ostatnio myślimy o zamieszkaniu w Pucku?!
Jesteśmy na tyle dojrzali i doświadczeni, że nie idealizujemy żadnego miejsca, bo wiemy z Żoną, że prędzej czy później "coś wylezie". I nie zachowujemy się, jak w tym dowcipie:
Na Uniwersytecie Warszawskim profesor egzaminował studenta.
- Proszę pana, jaki ustrój polityczny obowiązuje w naszym kraju?
- Nie wiem. - po chwili zastanowienia.
- No to kto jest prezydentem Polski? - zapytał lekko zdziwiony profesor.
- Niestety nie wiem.
- A kto jest aktualnie premierem?
- Przykro mi, ale nie wiem.
- A skąd pan pochodzi?!
- Ja? - Z Pucka.
Skonsternowany profesor wstał, podszedł do okna i się zamyślił:
- A może pieprznąć to wszystko i wyjechać do Pucka?!
Pocieszające jest jeszcze to, co dalej wyczytałem - Nomadowie planują życie zgodnie z prawami przyrody.
A może te moje "stany zamyśleń" to kolejna oznaka wiosny i kolejne, specyficzne osłabienie organizmu?
Ale do rzeczywistości najlepiej przywołuje ona sama.
Tuż obok rozsiadły się cztery panie. Zaczęły radośnie akurat najpierw o szarlotkach, potem oczywiście o dzieciach, galeriach, a nawet o mężach ("że to już jest naprawdę przegięcie!" - co, niestety nie dosłyszałem). Potem o Dużym Mieście, do którego jechały. Podsłuchując, mimo męczącego tembru głosu zwielokrotnionego x 4 i radosnych wybuchów śmiechu (ewidentny syndrom zerwania się ze smyczy), wytrzymałem i na swój użytek wytypowałem , że muszą to być nauczycielki, a niektóre z nich dyrektorki!
Zastosowałem blokadę na wysokie częstotliwości zakładając, że będą "ze mną" jechać długo, bo do Naszego Miasteczka i dalej, ale nie na ciekawe treści ciągle werbalizowane.
W końcu jednak wstały.
- A panie to już wychodzą?! - zagadnąłem fałszywo-przyjaznym tonem.
Natychmiast się zatrzymały chętne do rozmowy.
- Przyznam się, że przez całą drogę podsłuchiwałem i że panie musicie być nauczycielkami i dyrektorkami! Wszystkie wybuchnęły śmiechem.
Okazało się, że są dyrektorkami państwowych przedszkoli i jadą do Dużego Miasta na konferencję pod wiodącym tytułem "Przyjazne Przedszkole". Już na końcu języka miałem uwagę, że z tego logicznie wnoszę, iż są lub mogą być "nieprzyjazne" i pytanie, który typ każda z pań reprezentuje. Na szczęście w ostatniej chwili się powstrzymałem i rozmowa dalej biegła w sympatycznej atmosferze. Żona na taką lub podobne sytuacje stworzyła własną definicję mojego zachowania: "Zanim twój mózg pomyśli i prześle odpowiednie sygnały, to jęzor już miele!"
No i rozmowa oczywiście zeszła na RODO. Kiedyś to byłby bajer, podryw, a teraz...
Panie stwierdziły, że wrócą, ale już się nie pojawiły...
A propos RODO!
Wyczytałem, że Unia Europejska z obowiązku ochrony danych osobowych, ze względu na tysiącletnią tradycję(?!), wyłączyła kościoły. Czyli że z ambony nadal będzie można z imienia i nazwiska wyczytywać tych, którzy "opuścili się" w chodzeniu na msze i do spowiedzi, nie dają na tacę lub dają za mało, nie przyjmują księdza po kolędzie, nie uczestniczą w różnych akcjach "charytatywnych" organizowanych przez kościół, itd. i tych, którzy przed ślubem, dali na zapowiedzi.
Amen!
PIĄTEK (13.04)
No i Żona pod moją nieobecność odkryła Tajemniczy Teren.
Byliśmy tam wczoraj i dzisiaj z naszą Sunią. To są jej światy.
Sunia ma błękitną krew, stosowne rodowodowe dokumenty, chipa i adekwatny, szlachetny wygląd.
I to wszystko. Reszta jest całkowicie wiochmeńska, burkowa i pierwotna. Trudno się dziwić, skoro od najmniejszego szczeniaczka jej światem i jej żywiołem była Nasza Wieś z niezmierzoną przestrzenią, wszelaką zwierzyną i płotem, przy którym można było dowolnie burkować i szczególnie "nienawidzić" wszelkich rowerzystów, motocyklistów, listonoszy i takich różnych od liczników wody i prądu. Jej maniery więc od razu, na samym początku sczezły.
Tutaj, w Naszym Miasteczku, takich warunków nie ma i mimo że czeka na każdy spacer, to widać że najszczęśliwsza nie jest.
A tu taka niespodzianka!
Tajemniczy Teren jest jakby z innego świata. Przestrzenie, lekkie pagórki i pustka. Można dowolnie wywąchiwać, tarzać się i stawać w pięknej pozie na nawietrznej i chłonąć to, co przynosi wiatr.
Od razu widać, że jest szczęśliwa.
Jutro jedziemy odwiedzić Czarną Palącą. Dawno nie widzieliśmy się z powodu naszego "miotactwa" po świecie.
Gdy się dowiedziałem, że chce nas podjąć obiadem z marokańskimi(!) młodymi ziemniakami, a Żona zareagowała entuzjastycznie, odparłem, żeby je sobie obie jadły, a ja dla siebie przywiozę nasze, stare, polskie!
PONIEDZIAŁEK (16.04)
No i podjechaliśmy do Czarnej Palącej z fasonem.
W obłokach dymu i smrodu wydobywającego się z przedniego prawego koła. Nasz Terenowy nie lubi długo bezczynnie stać, bo mu się wtedy zapiekają różne rzeczy. Tym razem chyba były to zaciski.
To wystarczyło, żeby popsuć nam humor w kontekście powrotu. Nawet specjalnie nie pomogły polskie, stare ziemniaki.
Wracaliśmy do Naszego Miasteczka z duszą na ramieniu i przez całą drogę, jakieś 60 km, starałem się w ogóle nie używać hamulca, przewidywać sytuacje, hamować silnikiem i odpowiednio zmieniać biegi. W sumie depnąłem, i to lekko, tylko trzy razy (światła, ronda), po czym, po jakimś czasie, zatrzymywałem się i sprawdzałem, czy felga jest zimna.
I tak oto dojechaliśmy do domu.
Na jutro Terenowego umówiłem w warsztacie.
W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.