poniedziałek, 23 kwietnia 2018

23.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 141 dni.

WTOREK (17.04)
No i byliśmy po raz pierwszy uczestnikami zebrania naszej wspólnoty mieszkaniowej.

Wreszcie poznaliśmy prawie wszystkich lokatorów, w sumie osiem rodzin. Taka Polska w dużym pomniejszeniu.          W sumie było sympatycznie, ale przez cały czas wisiało w powietrzu coś takiego nieprzyjemnego, gęstego, niedopowiedzianego. Jakieś sprawki z przeszłości, pretensje, niedomówienia, zawieszanie głosu, nie sprowadzanie spraw do konkretów, grymas stałego, przyklejonego do twarzy, niezadowolenia i klasyczne, nasze, szukanie wroga         i tworzenie barykadki "my i oni", w tym przypadku "ona", czyli nasza Zarządczyni. W sumie z Żoną mocno jej współczuliśmy, ale po cichu, między nami, bo jako nowym szarogęsić się i "podskakiwać" nie wypadało.
A może jesteśmy zwyczajnie przeczuleni?
Po zebraniu wszyscy wylegli do swoich ogródków, o które, trzeba to oddać sąsiadom, każdy dba, a nasz swoim niewymuskaniem, zakrzaczeniem, niedokoszeniem, zadrzewieniem wyraźnie odbiega od pozostałych. I my, zdaje się, też.  Ale, przy naszej "inności", już w Naszej Wsi potrafiliśmy ze wszystkimi, przecież bardzo różnymi mieszkańcami, świetnie się dogadywać utrzymując jednak dystans, co nie przeszkodziło w wypiciu kilku wódeczek. I tutaj też chyba nam się udaje.
Co prawda Żona się ze mnie nabija, że gdy z balkonu zagaduję (według niej drę się na całą okolicę) sąsiadki na ulicy albo w ogródku, to nawet modeluję głos na jarmarczno-pospolity i że się w tym odnajduję, wyżywam i że jestem            w swoim żywiole.
Do wieczora  z Sunią siedzieliśmy w ogródku, bo nie sposób było się oprzeć zaprosinom słońca.

Rano odstawiłem do warsztatu Terenowego.
Warsztatowiec, bo nie jest to zwykły mechanik samochodowy, odwiózł mnie tymże do domu.
Gdy on prowadzi, a zdarzyło się to już drugi raz, jestem pełen podziwu dla osiągów naszego staruszka, którego nie podejrzewałbym o taką zrywność, duże prędkości, zwłaszcza w terenie zabudowanym i umiejętność gwałtownego          i kończącego się sukcesem hamowania.
Zawsze jadę obok z duszą na ramieniu, kompletnie milcząc i nie analizując poczynań Warsztatowca, żeby nie robić sobie obciachu. Bo jest on mechanikiem docenianym sądząc po autach czekających na swoją "naprawczą" kolej            i parkujących tak, że szpilki nie można wcisnąć i mocno zajętym.
Więc nie mogłem się dziwić, że gdy z gwizdem wyjeżdżał z podporządkowanej wciskając się przed nadjeżdżające auto, akurat rozmawiał przez telefon z innym klientem. Mógłbym co najwyżej  podpowiedzieć mu, że gdyby trzymał telefon    w lewej ręce, to prawą mógłby, porzuciwszy na chwilę kierownicę przy ostrym skręcaniu, łatwiej zmieniać biegi, ale głos mi ugrzązł w gardle, a poza tym i tak było za późno. Obserwowałem tylko jak trzymając prawą ręką telefon przy uchu, lewą porzucał kierownicę i usiłował szybko zmienić biegi, co nie zawsze mu się udawało, bo akurat konstruktorzy auta dopasowali je do ruchu prawostronnego, a więc lewa ręka w tym przypadku była "za krótka". A ułamki sekund się liczyły w świetle nadjeżdżającego błyskawicznie auta.
Dopiero później do mnie dotarło,  że kto by się tam chciał zderzać z Terenowym i ta myśl mnie uspokoiła. Na tyle, że za chwilę obaj zgodnie puściliśmy kwiecistą wiązankę w stronę młodej dziewczyny,  która z dzieckiem nagle postanowiła przechodzić na "swoim" czerwonym świetle tuż przed pędzącym Terenowym.
Coraz bardziej przyzwyczajam się do Warsztatowca i zaczynam go lubić.

W cyklu przygotowań do wyjazdu do Torunia postanowiliśmy kupić mi książkę.
Właśnie skończyłem trzy o detektywie Strike'u i jego asystentce Robin napisane świetnym językiem przez Roberta Galbraith'a, pod którym to pseudonimem skryła się J.K.Rowling. Do Lema nie chciałem wracać, bo muszę trochę od niego "odpocząć", więc postanowiliśmy kupić "Testament", Remigiusza Mroza,  ostatnią z cyklu książkę o Chyłce            i Zordonie.
Kluczowe tu jest słowo "postanowiliśmy", bo w Naszym Miasteczku przy 1,5 księgarni wcale nie jest to proste, zwłaszcza że podstawowym asortymentem handlowym są  teraz wszelkiego rodzaju, stylu i wielkości "karty komunijne", oblepiające zresztą witryny "księgarń" od góry do dołu. W księgarni "0,5" książki nie było, za to w tej "1" był jeden egzemplarz!  Dla mnie 100%!

Żeby odreagować cały dzień, relaksacyjnie pojechaliśmy do Sąsiedniego Miasteczka, do "naszej" kawiarni, na dobrą kawę i dobrą atmosferę. Dawno tam nie byliśmy.

Jutro wyjeżdżamy do Torunia na spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą z Bardzo Dużego Miasta II. Taki gwiaździsty zlot, spotkanie w połowie drogi. Zabieramy Sunię, bo musimy i chcemy.

SOBOTA (21.04)
No i wróciliśmy z Torunia.

Przyjęli nas tam z Sunią w "Retmanie" na Rabiańskiej. Stosunkowo cicha ulica, jak na to, co się dzieje turystycznie         w toruńskim średniowiecznym zespole miejskim wpisanym w 1997 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. To cud, że w czasie działań wojennych ani Niemcy, ani sowieci nie dokonali praktycznie żadnych zniszczeń.
Wszędzie tłumy ludzi bez względu na porę roku i porę dnia.
Do wieczora niezliczone grupy dzieci i młodzieży szkolnej - klasyczna stonka bezwzględnie opanowująca każdy zakamarek terenu, wieczorem dorośli, w tym mnóstwo studentów i cudzoziemców. A w wakacje apogeum tego "turyzmu".
Z Żoną nie dziwimy się, bo atmosfera jest niepowtarzalna, a stare miasto i duże, i na rozmiar ludzki, tak że wszystko łatwo można ogarnąć, a jeśli go tego dodać setki(!) kawiarń, bistr(?) i restauracji, to można tam spędzić całe dni.
Wychodzenie więc z Sunią nad Wisłę, na Bulwar Filadelfijski (mam nadzieję, że kiedyś nie stanie się Bulwarem            O. Rydzyka?!, a jeśli się stanie, to tego nie doczekam!)  było prawdziwym wytchnieniem. Gdyby nie samochody jeżdżące tą "przelotówką", teren wzdłuż rzeki można by nazwać oazą ciszy i spokoju.

Z Zaprzyjaźnioną Szkołą umówiliśmy się w "Janie Olbrachcie-Browarze Staromiejskim" na Szczytnej, które to miejsce znam z  wcześniejszego pobytu, kiedy co wieczór doń biegałem, aby obejrzeć mecze naszej drużyny, gdy w siatkówce zdobywaliśmy w 2014 roku mistrzostwo świata (przypomnę: trenerem naszej reprezentacji był Francuz - Stephane Antiga, zawodnik, m.in. PGE Skry Bełchatów, który dość swobodnie posługiwał się językiem polskim mówiąc, np. "miś świata" albo "miś Europy").
Wszystkim się spodobało, więc spędziliśmy tam bite dwa popołudnia.
Piwo warzą na miejscu, więc z barmanem pierwszego dnia ustalałem, jakiego chciałbym się napić.
- No wie pan! Żeby było jasne, miało goryczkę, która "rozciąga się" w czasie, żeby w żadnym momencie nie dało się wyczuć nawet odrobiny słodyczy, no i żeby...
- ...nazywało się Pilsner Urquell! - dorzuciła Żona podchodząc do baru.
Atmosfera zrobiła się sympatyczna, pan dał mi do spróbowania od razu trafionego w punkt pilsa, przy którym pozostałem przez dwa dni. Kolega z Zaprzyjaźnionej Szkoły poszedł w moje ślady, a panie balansowały między ciemnym "irlandzkim" a "piernikowym", no trudno świetnie!
No i omawialiśmy nasze szkolne życia i nasze sprawy osobiste, podobne i różne względem naszych, i zbliżające nas mocno do siebie. Układ płciowo-wiekowy jest plus minus taki jak nasz, poczucie humoru, światopogląd i różne tam takie też, więc spotkanie okazało się być takim oczyszczająco-krzepiącym.

Chyba, wzajemnie dla siebie, jesteśmy jedynymi ludźmi w Polsce, którzy są w stanie w lot zrozumieć to, co czujemy, robimy i co nas przygniata. Bo nie są w stanie pojąć tego Najlepsza Sekretarka w UE, Kolega-Współpracownik czy wykładowcy, ani członkowie najbliższej rodziny, mimo szczerych chęci i empatii. Nie mogą, bo nie stoi za nimi, albo nie ciąży na nich specyficzne brzemię odpowiedzialności wynikające z działalności, pt. "prowadzenie szkoły", prowadzenie z ambicjami, uczciwie, wbrew wszelkim trudnościom. I nie chcę przez to powiedzieć, że cierpimy za miliony...

Drugiego dnia, już pod koniec spotkania, gdzieś o 23.00, musiałem zejść do toalety. Przede mną powoli i ostrożnie (schody zabiegowe!) szła starsza pani. Z charakterystycznej konstrukcji ciała oceniłem ją na jakieś 85 lat,                      a z zadbanego ubioru i fryzury oraz faktu, było nie było, późnej godziny oraz miejsca "spotkania", przyjąłem, że musi być Niemką.
Poziom niżej też była część restauracyjna, a oznakowanie wiodące do toalet się "skończyło".
Stanęła bezradnie trochę zdezorientowana, więc ją lekko dotknąłem i pokazałem, żeby szła za mną.
Wyraźnie ją rozśmieszyła ta moja "domyślność", bo z uśmiechem zaczęła dziękować po niemiecku, a na koniec dodała "ok!".
W czterdziestym piątym mogła mieć 12 lat, służyć w Hitlerjugend i być sanitariuszką, która opatrywała rannych rówieśników broniących w Berlinie do końca ostatniego bunkru Fuhrera.
Inaczej, widząc takich starych Niemców, myśleć nie potrafię.

Gdy wyjeżdżaliśmy, zaczynał się właśnie 18. Toruński Festiwal Nauki i Sztuki.
Motywem przewodnim musiał być czas, bo na różnych afiszach, tak o nim mówiono:
- "Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić." - Albert Einstein
- "Czas jest wspaniałym nauczycielem, ale niestety zabija wszystkich swoich uczniów." - Hektor Berlioz
- "Czas jest poza nami i przed nami, przy nas go nie ma." - Lew Tołstoj
(teksty i pisownia wzięte z oryginalnych afiszy)

Będąc w Toruniu dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy, o której nie miałem zielonego pojęcia.
1 października 1922 roku rozpoczęła w Toruniu działalność Oficerska Szkoła Marynarki Wojennej (Gdyni wtedy jeszcze "nie było"). W 1946 roku utworzono właśnie w niej  Akademię Marynarki Wojennej, która kontynuuje tradycję szkoły toruńskiej. Fakt ten upamiętnia Skwer Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu przy Bulwarze Filadelfijskim.


 NIEDZIELA (22.04)
No i zaplanowałem nasz urlop.

Żona natychmiast się ożywiła i zarysy urlopowe zaakceptowała.
Musiałem uwzględnić szereg czynników osobistych i zawodowych i wziąć pod uwagę urlop Gospodarzy. Wyszło to całkiem zgrabnie i chyba wszystko udało się pogodzić.
Teraz jest kolej na Żonę, aby te ramy ubrała w odpowiednie treści, używając języka nauczycielskiego.
Po paru godzinach zapytałem, jak przebiega wypełnianie urlopu szczegółami. I okazało się, że się nie zrozumieliśmy.
- Ale ja to przecież potraktowałam wstępnie, a jak będzie, to zobaczymy!
Więc wzburzony uzmysłowiłem Żonie, że "nie zobaczymy!", bo z racji skomplikowania już teraz trzeba się decydować     i rezerwować terminy i miejsca, czym doprowadziłem Żonę do...łez! Ze śmiechu! (?)
A swoją drogą przez to skomplikowanie i konieczność planowania wszystkiego grubo wcześniej niż "normalnie",          to "Czas biegnie szybko, a czas...ami nawet szybciej." - Autor Bloga.
Może by się nadawało na Festiwal Nauki i Sztuki w Toruniu? Już widzę reakcję Żony...


PONIEDZIAŁEK (23.04)
No i jesteśmy w Metropolii.

Musimy zdążyć załatwić sprawy szkolne, dokonać rocznego przeglądu Inteligentnego Auta, być w różnych instytucjach   i spotkać się z Helowcami. Po czym na parę dni wyjechać do Naszej Wsi, wymienić się z Gospodarzami, wrócić do Metropolii, aby spotkać się z Zagranicznym Gronem Szyderców zjeżdżającym na długi weekend do Polski i wrócić do Naszego Miasteczka, aby po jednej nocy wyjechać do Pucka na urlopik z Teściową.
Czas...ami...

Przejechaliśmy 440 km składając po drodze w naszym ulubionym US roczne PITy, po czym, jakby nam było mało, wywróciliśmy do góry nogami cały nasz wieczorny plan i jutrzejszy poranek, kiedy to miałem stawić się w Szkole o 6.00 (dużo pracy!), i jedziemy taksówką do zaprzyjaźnionego małżeństwa, czyli do Z Życiem Pogodzonej i Dla Życia Straconego.


W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego miłego smsa.