30.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 148 dni.
WTOREK (24.04)
No i martwimy się, jakbyśmy zmartwień mieli za mało.
Wczoraj, od razu, na wejściu, i Z Życiem Pogodzona, i jej mąż, Dla Życia Stracony, stwierdzili, że te indiańskie imiona są sprzeczne z ich odczuciami. Stwierdziłem, że taki był nasz, z Żoną, sposób patrzenia na nich, do czego w ewidentny sposób sami swoim sposobem bycia się przyczyniali. Dodałem, że imiona mogę bez problemu zmienić.
Dla Życia Stracony, jako nie utożsamiający się z nadanym imieniem, był od razu zdecydowany, co chce, bo czyta bloga i wiedział, że prędzej czy później w nim "wystąpi". A ponieważ jest inżynierem, więc bardzo by mu pasowało imię Kolega-Inżynier. Więc tak będzie.
Gorzej było z Z Życiem Pogodzoną. W czasie czterogodzinnej rozmowy i dyskusji, a trzeba dodać, że wybieranie imienia odbywało się mimochodem i nie stanowiło clou wieczoru, ale "po drodze" wybuchaliśmy ze śmiechu na skutek różnych propozycji, ostatecznie i o dziwo Z Życiem Pogodzona zaakceptowała imię Skrycie Wkurwiona!
Więc mamy "nową" parę!
Skrycie Wkurwioną bardzo lubimy, a Kolegę-Inżyniera... bardzo lubimy. Za to ich oboje, jako parę, jako małżeństwo, nie! I to właśnie nas bardzo smuci i martwi!
Ich sytuacja jest z grupy tych, gdzie teoretycznie istnieją wszelkie podstawy, aby małżeństwo można było zaliczyć do udanych (ideału nie ma!).
Sensowna różnica wieku, taka XVIII-XIX - wieczna, gdzie ona dla niego zawsze będzie młoda, a on dojrzały, doświadczony mógłby stanowić oparcie i opokę. A z perspektywy XXI - wiecznej - oboje mają pracę, mieszkanie niczym nie obciążone i dwie super córki (wychodząc bardzo późno pozwoliłem sobie "rzucić" teorię, że starsza będzie niesamowitą laską, ale to młodsza pierwsza zajdzie w ciążę, co nawet wstrzemięźliwą w okazywaniu uczuć Skrycie Wkurwioną wstrząsnęło! - jak to?!, moja mała dziewczynka?!).
Ale do udanych zaliczyć się nie da, nie rozumiemy tego, a nawet jeśli potrafimy to przeanalizować i tak nic nie możemy zrobić. Nawet ja, przy swoim hura optymizmie, pod koniec wizyty poddałem się wszechwładnemu odczuciu nic-niemożności. Taki cholerny, małżeński pat!
Ale chcemy się z nimi widywać, więc zaprosiliśmy ich ponownie do Naszego Miasteczka. Pierwszy i ostatni raz byli tam u nas w lipcu ubiegłego rok. Potem widzieliśmy się jeszcze w sierpniu, w trakcie ich urlopu, i teraz, w sumie po ośmiu miesiącach. Należą do tych ludzi, z którymi zawsze czujemy się dobrze, nawet po długim nie widzeniu się.
"Przy okazji" uzmysłowiłem sobie, że tylko Wnuk-I, oprócz Żony i mnie oczywiście, był i widział mieszkanie pradziadków w moim Rodzinnym Mieście, Naszą Wieś, Nasze Miasteczko, Dzikość Serca i Nie Nasze Mieszkanie w Metropolii.
Czy coś z tego zapamięta i czy to będzie dla niego cokolwiek znaczyć?!
Żona cały dzień przeleżała w łóżku. Dopadł ją jakiś wirus, czy inna cholera, bo mdłości, ból głowy, brak apetytu na cokolwiek. Wiec się nią zajmuję, a to lubię robić, bo jest wtedy mocno osłabiona(!). Ale życie zawodowo-rodzinne lekko się skomplikowało.
ŚRODA (25.04)
No i Inteligentne Auto zostało "przejrzane"w serwisie.
Wszystko jest w porządku, tylko ponoć w komorze silnika jakieś bydlę (kuna?) podżera różne plastiki. Musiało się to chyba jeszcze stać w Naszej Wsi, zanim wyjechaliśmy do Naszego Miasteczka. Zamontować specjalny odstraszacz nie da rady ze względu na Sunię, która wszędzie z nami jeździ, bo ponoć wtedy żaden pies za diabła nie wsiądzie do takiego auta.
Przeczytałem dzisiaj newsa o Jezusie Chrystusie, Królu Wszechświata, ze Świebodzina.
Złośliwi dziennikarze odkryli, że ma pod koroną anteny przekaźnikowe, chyba radiowe i telewizyjne, a może jakiejś sieci telefonicznej. Nie wiem, czego się czepiają, bo naprawdę głupi by nie wykorzystał jego, nomen omen, wysokości (36m!).
Co innego niezmiennie mnie zadziwia.
Otóż ta inwestycja, jak i inne kościelne, powstała m.in. ze składek tzw. wiernych, podejrzewam, że również z dotacji państwa i różnych, "niejasnych" sponsorów. Z punktu widzenia biznesowego są oni akcjonariuszami, a nigdy nie słyszałem, żeby po każdym roku działalności wypłacane były im dywidendy z zysków.
Na przykład wierni wnoszą swoimi składkami, czyli różnymi datkami, w tym "na tacę", wkład w budowę danego kościoła. Po czym na jego bazie "lokalowej", np. Salezjanie, otwierają różnego rodzaju szkoły niepubliczne pobierając opłaty w postaci czesnego i otrzymując państwowe dotacje. Siedząc trochę w tym środowisku, bo już jakieś 24 lata, trudno mi uwierzyć(!), że działają oni pro publico bono, czyli że czesne pokrywa tylko standardowe koszty działalności - płace, media, pomoce dydaktyczne, itp., a zysku, (fe!), nie ma!
Oczywiście wierni... akcjonariusze nie oczekują dywidend, bo główną, jaką otrzymują, jest obietnica, a nawet zapewnienie, jeśli to wyższa szarża kościelna, nieba, w najgorszym razie czyśćca. Iluż to możnych na przestrzeni dziejów za swojego życia je sobie dosłownie kupiło.
I na koniec taka oto fraszka:
"Tak myślę, że jednak, zgodnie z naukami, byłoby uczciwiej dzielić się zyskami."
Żona dalej cały dzień w łóżku, ale widać jakby lekkie oznaki poprawy.
CZWARTEK (26.04)
No i byłem u mojego lekarza urologa.
Jako "odpowiedzialny" i "dojrzały" mężczyzna chodzę od jakiegoś czasu na wizyty raz do roku. Płatne! (jakiż to piękny temat - morze...)
Pan doktor doktor! (ze stopniem naukowym, bardzo sympatyczny i empatyczny) się spóźniał, bo jak się okazało, miał jakąś pilną operację, więc wszyscy karnie czekali.
Ja byłem pierwszy. Ten szczegół jest o tyle ważny, że zawsze "uczestnicząc" we wszelakich kolejkach lubię obserwować zachowanie ludzi.
Kolejna osoba (a wcześniejsze również), która przychodzi, aktualnie "ostatnia", najczęściej zadaje pytanie, "czy wszyscy do...?" i na tym się kończy. A potem, w trakcie czekania i "przesuwania" się kolejki, zaczynają się nieporozumienia, obrażanie się, fukanie, itp. Bardzo ciekawe!
Ciekawie jest również, gdy "ostatnia" osoba, zadaje sakramentalne, logiczne i oczywiste pytanie:
- Kto z państwa jest ostatni?
Wtedy, bardzo często, zapada cisza, jeśli wcześniej odbywały się standardowe kolejkowe rozmowy.
W końcu ktoś "pęka", nie wytrzymuje (ja, jak nie ja, milczę jak grób) i mówi pokazując palcem:
- Ten pan!
- Ja?! Nie, ta pani! - odpowiada delikwent wskazany palcem pokazując swoim kolejną ofiarę.
Pani się obrusza, odbija piłeczkę w kierunku delikwenta wskazanego uprzednio palcem, albo wskazuje swoim palcem jeszcze kogoś innego.
Jest zabawnie.
Za czasów komuny przeżyłem wysublimowaną sytuację kolejkową.
Przyszedłem w Metropolii do dyrekcji telekomunikacji w dniu przyjmowania petentów przez dyrektora tej instytucji (taki jeden z ówczesnych piców), aby kolejny raz zaapelować, udokumentować i wyżebrać konieczność założenia telefonu w moim mieszkaniu (młodszym i jeszcze młodszym uzmysławiam, że były tylko telefony stacjonarne, a jeszcze młodszym, że wtedy nikomu się nie śniło coś takiego, jak telefon komórkowy).
Na schodach, z lewej i z prawej strony, tłum ludzi, bez ordnungu kolejkowego, w pełnym rozgardiaszu takim, że nie było wiadomo, komu zadać owo sakramentalne, logiczne i oczywiste pytanie. Podszedłem więc do głównych drzwi raju, gdzie stały dwie osoby i zapytałem:
- Kto z państwa jest pierwszy?
- Ja! - odparł mężczyzna oparty o lewą framugę.
- Nie! - Ja! - odparła kobieta oparta o prawą starając się zabić wzrokiem mężczyznę.
Odszedłem bez słowa, usiadłem na kamiennych schodach, wyciągnąłem czystą kartkę papieru formatu A4, pociąłem ją na malutkie kwadraciki, każdy ponumerowałem od 1 do 30 (na tyle oszacowałem liczbę oczekujących) i wróciłem pod drzwi.
W międzyczasie "para" ustaliła, kto jest pierwszy, więc zacząłem wręczać numerki. Zbiegli się do mnie wszyscy oczekujący, którzy po drobnych perturbacjach ustalali swoją kolejność i je otrzymywali.
Atmosfera, z nieprzyjemnej, wręcz wrogiej, zrobiła się sielankowa. Nagle pękło napięcie, część udała się "na papierosa", a i ja, jako "ostatni", mogłem spokojnie czytać sobie na schodach książkę. Tylko przez chwilę mój spokój został zakłócony przez pewną panią, która zdyszana przybiegła do mnie tłumacząc się, że ona stała w tej kolejce, bodajże jest piętnasta, ale była akurat "na papierosie", więc...
Numerek "15" czekał na nią, a jej wzrok spowodował, że przez chwilę poczułem się bogiem.
Ale ponieważ wszędzie jest hierarchia, nawet, a może przede wszystkim wśród bogów, za jakiś czas usłyszałem od wyższego po raz piętnasty:
- Niestety nie możemy panu założyć telefonu, bo nie ma takich możliwości technicznych.
Szesnastego razu nie było, to znaczy był, ale inaczej, bo przyszedł kapitalizm i nagle możliwości techniczne były.
Więc czekaliśmy grzecznie na doktora doktora Doktora, gdy do rejestracji przyszedł starszy pan.
- Jestem zarejestrowany do doktora Doktora.
- A pamięta pan swój PESEL? - zapytała uprzejmie pani (pielęgniarka?) w recepcji.
- 37 10 06... - reszty nie usłyszałem mimo panującej względnej ciszy, ale szybko obliczyłem, że gość jest starszy ode mnie o 13 lat, a więc ma 81.
- Nie zgadza się, komputer odrzuca! - odparła pani.
- 37 09 07... - nadal reszty nie usłyszałem.
- Proszę pana, nie zgadza się! Ma pan dowód osobisty?!
- 37 10 08 ....
- A może mi pan dać jednak dowód osobisty?!
- 37 09 08 ...
- Proszę pana, będzie jednak lepiej, jak da mi pan swój dowód osobisty.
- 37...
I w końcu facet pojawił się "u nas", ale nie wiem, jak to zrobił.
- A państwo to wszyscy do pokoju 3?
WSZYSCY twierdząco, w milczeniu, pokiwali głowami.
- A to ja chyba będę ostatni.
I w poczuciu dobrze załatwionej sprawy nawet nie usiadł. Stał, szczupły, o świetnej sylwetce i na swój sposób przystojny.
Wieczorem skorzystaliśmy z dobrodziejstw Metropolii.
Żona, ponieważ już czuła się znacznie lepiej, zaproponowała obiad w Indyjskiej. Natychmiast zaakceptowałem, zwłaszcza że podają tam Pilsnera Urquella z beczki(!), pikantny hinduizm lubię (Żona często go serwuje), a zwłaszcza chlebek naan, z którym mogę spożywać wszystko.
Żona, z racji swojego samopoczucia, nie podołała potrawie, więc resztę poprosiliśmy na wynos, tym bardziej że wieczorem miało się jeszcze odbyć, długo umawiane, spotkanie z Helowcami, więc siły należało zachować.
Helowców, jak sama nazwa wskazuje, poznaliśmy na Helu, a konkretnie w Helu.
Był środek wakacji. Siedzieli sobie spokojnie w knajpie, w ogródku, ze swoimi dwoma psami, gdy przyszliśmy my.
A my, jak to my. Byliśmy "akurat" w Pucku, a stąd niedaleko... A ponieważ lubimy się miotać...
Ni z gruszki, ni z pietruszki zagadałem siedząc przy sąsiednim stoliku (to jest wersja Heli, bo ja szczegółów nie pamiętam, ale takie zachowanie jest całkiem do mnie podobne):
- Przepraszam, a pani to przypadkiem nie przechodziła wczoraj przez Rynek w Pucku, bo widziałem taką podobną kobietę o rudych włosach.
Pani miło i sympatycznie odpowiedziała, że nie. Ale tak się zaczęło.
- A państwo to tak z tymi pieskami... A można wiedzieć, skąd?
- Z Metropolii.
- Z Metropolii?! - Och, my też z Metropolii, to znaczy z Naszej Wsi, ale w Metropolii prowadzimy szkołę.
- A jaką? - zainteresował się pan, "przyszły" Hel.
Okazało się, że Szkołę zna i nawet mamy wspólnych znajomych.
- Bo wiecie, państwo, my przyjmujemy w Naszej Wsi gości z psami!
I wtedy tak się skończyło.
A potem Helowcy po raz pierwszy przybyli ze swoimi psami do Naszej Wsi. Psy, jako stworzenia szczególnie istotne dla człowieka, dla nich okazały się SZCZEGÓLNIE ISTOTNE. Można powiedzieć, że dzięki nim, albo przez nie, Helowcy się poznali na wspólnych, parkowych, psich wybiegach, a potem się pobrali.
Są małżeństwem.
Byli jeszcze chyba w Naszej Wsi ze dwa razy, a ostatnio napisali, że "już 15 minut po przyjeździe poczuliśmy dobrą energię i schodzą z nas miejskie napięcia i stresy". Ja wiem, że takiego stanu można doświadczyć, ale bardziej na zasadzie rozumowej i z oczywistego przyzwyczajenia. Teraz jednak, po długiej nieobecności, poczułem magię każdego miejsca. W domu i na polu, jak mówią Polacy i Krakowiacy.
Siedzieliśmy z Helowcami kilka godzin w knajpie, gdzie każde piwo jest czeskie (znakomicie!), wśród win zdarzały się czeskie (gorzej!), a z głośników puszczali same czeskie (świetnie!) piosenki lub różne międzynarodowe przeboje po...czesku, bez kompleksów, ale przy większości trudno było zachować powagę. Tak jak będąc z Żoną w Czechach przy okazji szkolnego pleneru usiłowałem w hotelu oglądać Batmana. Jak tylko usłyszałem "Ja sem Netoperek", dałem spokój i przerzuciłem na inny kanał. A tam Terminator i Szwarcuś mówiący po czesku! No nie da się, po prostu się nie da!
Atmosfera więc była znakomita, zwłaszcza że przebywanie z Helowcami (trzecie; dwa odbyły się w Naszej Wsi) jest dużą przyjemnością towarzyską i intelektualną. Mam nadzieję, że "analogicznie odwrotnie" jest tak samo, ale chyba jest coś na rzeczy, skoro wstępnie umówiliśmy się na kolejne spotkanie w maju. A ani jedna, ani druga strona do umartwiających się nie należą.
I co jeszcze istotne?!
Od razu, na początku spotkania, zaproponowałem przejście "na Ty", którą to wcześniejszą inicjatywę Hela dosyć brutalnie storpedowałem i wtedy niewątpliwie wyszedłem na nadętego buca.
Ale Helowcy przeszli nad tym bez urazy do porządku dziennego.
PIĄTEK (27.04)
No i Żona, można powiedzieć, całkowicie wyzdrowiała.
Przed wyjazdem z Metropolii do Naszej Wsi trzeba było dzisiaj podomykać wiele spraw zawodowych, załatwić kilka naszych, osobistych i zrobić zakupy w świetle czekającego nas pobytu w Naszej Wsi.
Gdy udawałem się na pocztę, tę, z której swego czasu uciekałem po obfotografowaniu kalendarza z Janem Pawłem II, Żona stwierdziła, że poczeka w aucie. Gdy wróciłem, popijała małego, swojego ulubionego, cyderka Lubelskiego Niefiltrowanego pod hasłem, gdy mnie ujrzała, "ale mi się chciało pić!"
Oboje, bez słów, wiedzieliśmy, że już całkowicie wyzdrowiała!
Dzisiaj otrzymaliśmy sygnały, że Zagraniczne Grono Szyderców zlądowało w Polsce.
Wieczorem Żona tradycyjnie umówiła się w knajpce, gdzie grają na żywo, z Problemów Nierobiącą.
NIEDZIELA (29.04)
No i niepotrzebnie martwiłem się, co będę robił w Naszej Wsi przez te cztery dni pobytu.
Jakbym jej nie znał.
Sprawy do załatwienia same przychodzą, a na niektóre, jak koszenie trawy, złakniony, sam się rzucam. Doszło do tego, że zaczynam się stresować, czy wszystko, co sobie zaplanowałem, zdążę zrobić.
Żona też weszła w wiejski rytm prac związanych z gośćmi, gotowaniem, praniem, itp.
Znajdujemy jednak wspólny czas, aby w trakcie posiłków chłonąć sielskość i magię Naszej Wsi oraz przyrody, która jest niczym z lipca - bujna roślinność, ciepło, burze.
A Sunia jest u siebie i strasznie burkuje. "Normalnie" byśmy ją hamowali, ale teraz niech ma.
PONIEDZIAŁEK (30.04)
No i Żona zrobiła wywar z mixa (miksa?).
Na swojej ukochanej wiejskiej kuchni opalanej drewnem.
Robiąc zakupy Żona zapytała panią:
- A z czego są te kości, bo chcę zrobić wywar?
- Te są ze schabu wieprzowego, a te są z mixa (miksa?). - odparła pani.
Już po powrocie do domu szukałem w internecie zwierzęcia o takiej nazwie, ale nie znalazłem, stąd niewiadomą jest pisownia.
Ale wywar był pyszny!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i przysłał trzy wzruszające listy.