Mam 67 lat i 162 dni.
PIĄTEK (11.05)
No i z tym powrotem do równowagi grubo przesadziłem.
To znaczy wróciłem do niej, ale inaczej, bo wizyta Teściowej w Pucku rozpoczęła się w poniedziałek pod znakiem Hitchcocka.
Przypomnę, że według niego "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć."
W jakimś sensie scenariusz wspólnego pobytu w Pucusiu był bliski tej hitchcockowskiej idei.
A zaczęło się bardzo niewinnie i myląco.
Pociąg z Metropolii do Sopotu przyjechał punktualnie, Teściową "odebraliśmy", znając numer wagonu, bez problemu, bagaż zostawiłem w Inteligentnym Aucie w podziemnym parkingu bardzo dobrze skomunikowanym z dworcem i jego otoczeniem, i wyruszyliśmy "w Sopot".
Teściowa ma problemy z kręgosłupem, więc Monciaka oblecieliśmy powoli-"w trymiga" docierając do mola, na które nie weszliśmy, bo wiadomo - najdłuższe w Polsce. Ba, najdłuższe nad Morzem Bałtyckim. Ba, jest to najdłuższa konstrukcja drewniana w Europie (511,5 m stanowi część drewniana mola, do tego dochodzi jeszcze część lądowa). Stężenie J² (pierwiastek jod występujący w postaci cząsteczki dwuatomowej tak, jak Cl² - chlor, Br² - brom, O² - tlen, czy H² - wodór) na końcu mola jest dwukrotnie większe niż na lądzie. I pomyśleć, że pierwszy pomost wybudowany w 1827 roku miał długość zaledwie 31,5 m.
- A poza tym w Pucku też jest molo i to na wymiar ludzki! - dodała pu...ckowa fanka, czyli Żona, co ostatecznie przesądziło sprawę.
Nie byliśmy też w żadnej knajpce, bo Teściowa nie była głodna, a my zdążyliśmy zjeść przed przyjazdem pociągu w Browarze Miejskim Sopot.
Tak więc bardzo szybko wyruszyliśmy do Pucka.
Teściowa, gdy zobaczyła jego obrzeża i wjazd do Rynku od strony ul. Wałowej, stwierdziła:
- Jak na razie, to tu tak sobie!
Nieźle nas to ubawiło, bo każdy, komu ciągle "piejemy" o Pucku, musi sobie wyobrażać nie wiadomo CO, a tu takie zwyczajne NICO, taka lekko zapyziała szarość. I trudno dziwić się pytaniom, np. Kolegi-Współpracownika:
- Do Pucka?! - A co tam jest?! - wypowiadane z PEWNOŚCIĄ w głosie nie wymagającą odpowiedzi i od startu odrzucającą próby wyjaśnienia, jak tam naprawdę jest, skoro wiadomo, jak jest, bo przecież tam nic nie ma.
No właśnie!
"Pod Złotym Lwem" wynajęliśmy Teściowej oddzielny pokój, a raczej apartament, na tym samym piętrze, co my.
Wszystko dokładnie przemyśleliśmy biorąc pod uwagę podstawowy i główny fakt, że należy ona do osób:
CIERPIĄCYCH NA BEZSENNOŚĆ,
TRUDNO ZASYPIAJĄCYCH,
KRÓTKO ŚPIĄCYCH (5-6 GODZIN NIEPRZERWANEGO SNU JEST PRAWDZIWYM BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM),
KŁADĄCYCH SIĘ SPAĆ BARDZO WCZEŚNIE I WSTAJĄCYCH O 5.00 RANO, czyli PRZESUNIĘTYCH W "SENNEJ" FAZIE WZGLĘDEM "NORMALNEGO" ŻYCIA,
i BUDZONYCH BEZPOWROTNIE ZE SNU Z BYLE JAKIEGO POWODU!
Ta cecha jest dokładnie znana całej "okolicznej" rodzinie i determinuje życie Teściowej, jak i wspólne zamieszkiwanie i inne różne wspólne pobyty.
Swego czasu, na skutek różnych zawirowań rodzinnych i roszad mieszkaniowych, Pasierbica mieszkała przez dwa lata razem z Babcią w Metropolii. Ja z Żoną wtedy już wyemigrowaliśmy do Naszej Wsi, ale co tydzień, przeważnie sam, zjeżdżałem z racji Szkoły i nocowałem razem z nimi.
W trakcie tego okresu, ponieważ razem z Pasierbicą lubimy "Rąbany" (taki gatunek filmu), wytworzył się pewien rytuał. W poniedziałki Polsat "puszczał" filmy ze Schwarzeneggerem, Willisem, Van Dammem, Seagalem, Cagem, Gibsonem, Snipesem, itd.
Nie wiem, jak jest teraz, bo od czasu objęcia rządów przez PIS, najpierw, z racji nachalnej i łopatologicznej propagandy oraz żenującego spadku jakości, przestałem oglądać programy telewizji państwowej, a potem bardzo szybko "przeszło" mi na pozostałe. I, o dziwo, dalej żyję.
Rytuał polegał na tym, że o 21.00 (tak to się późno zaczynało) wspólnie z Pasierbicą zasiadaliśmy przed telewizorem ustawiając dźwięk na sensownej sile, żeby adekwatnie chłonąć te wszystkie wybuchy, strzelaniny, pościgi, itp.
Ale gdzieś około 21.30 Babcia szła spać, więc trzeba było przykręcić siłę dźwięku, tym bardziej że drzwi od "naszego" pokoju były tylko przymknięte. Całkowite ich zamknięcie nie wchodziło w rachubę, bo po filmie, a było to już po 23.00 (przez te długie bloki reklamowe!), trzeba było się przenieść via łazienka do swojego pokoju, a to oznaczałoby ich otwarcie. Przy tej czynności naciskana klamka wydawała z siebie leciutkie skrzypnięcie, ale, co gorsza, drzwi z lekkim pyknięciem "odklejały" się od framugi, co ewidentnie budziło Babcię.
Więc drzwi były przymknięte i po pewnym czasie dobiegał nas lekko zirytowany głos:
- Czy moglibyście dać ciszej, bo nie mogę usnąć?!
Więc dawaliśmy ciszej, ale wtedy prawie wcale nie było słychać wybuchów, strzelanin i pościgów, tylko jakieś nieokreślone brzęczenie, co stało w jawnej sprzeczności z definicją "Rąbany". Do tego dochodziły długie bloki reklamowe, które trzeba było we względnej ciszy przeczekać, bo oglądać się tego nie dało, i często wszystko to kończyło się naszym przysypianiem. Emocje szlag trafiał i "Rąbanę" również.
Po dwóch latach Pasierbica się wyprowadziła i wyjechała za swoim przyszłym mężem, ale ja nadal co jakiś czas przyjeżdżałem. Oczywiście dalej usiłowałem sam oglądać "Rąbany", ale to już nie było to samo.
Ponadto nie mogłem znieść porannego "niemego" oskarżycielskiego wzroku Teściowej, gdy szykowałem się do Szkoły, z którego czytałem "znowu się nie wyspałam", albo "usnęłam dopiero o piątej" lub jej pytań "a słyszałeś, jak o pierwszej jechała winda?" lub bezpośrednio "a ty wstawałeś w nocy?".
Oczywiście że wstawałem, starając się zachowywać cichutko, ale nic nie pomagało, nawet niedomknięte drzwi w pokoju i moje stąpanie na paluszkach, bo zawsze ciurkający mocz(!) (jakby powiedziała Szamanka) wydawał delikatny dźwięk, którego nie mogłem zminimalizować zamykając drzwi od łazienki z powodu efektów opisanych wyżej. Ponieważ siusiałem na siedząco (pozycja stojąca odpadała, bo żeby po ciemku nie obryzgać deski, wymagała zapalenia światła, a to z oczywistych względów odpadało), to często zdarzało się, że w tym moim zaspaniu wstając zapominałem przytrzymać deskę. A ona przykleiwszy się do ud za chwilę się od nich odrywała spadając z łoskotem na sedes. Wtedy Teściowa rano nie pytała mnie "a ty wstawałeś w nocy?" i nie patrzyła na mnie oskarżycielsko, tylko w milczeniu i w bólu szykowała sobie śniadanie.
Wziąłem się więc na sposób i obstalowałem sobie u Żony "nocny" litrowy (tak na wszelki wypadek) szklany (łatwiej utrzymać higienę, jakby powiedziała Szamanka) słoik, który w tajemnicy przywiozłem z Naszej Wsi.
W nocy nie wychodziłem już z pokoju, drzwi mogłem mieć zamknięte, a więc i "Rąbany" oglądałem głośniej. Stres był o tyle, że zawsze się obawiałem, że z powodu lekkiej sennej nieprzytomności po ciemku nie trafię do było nie było szerokiego wlotu słoika (oprócz tworzywa i pojemności to było trzecie kryterium jego wyboru) i obryzgam sobie palce i wszystko wokół. Ponadto starałem się, być może już na wyrost, żeby nie było ciurkania, co dodatkowo wymuszało na mnie wybudzenie i skupienie.
Po wszystkim słoik ustawiałem za telewizorem, tak na wszelki wypadek, i kładłem się ponownie spać. Rano Teściowa już "od dawna" urzędowała w kuchni, więc rzucając "dzień dobry" starałem się szybko ze słoikiem trzymanym z tyłu, za mną, zniknąć w łazience. Tam kamuflowałem odgłosy prac związanych z "higieną słoika" zwykłymi, łazienkowymi, po czym wracałem do pokoju starając się nadać ciału naturalne ruchy, a nie ekwilibrystyczne narzucone trzymaniem słoika z tyłu. Przy czym uważałem, żeby nie uderzyć nim o framugę drzwi lub o cokolwiek, bo dźwięk "pustego" szkła od razu zwróciłby uwagę Teściowej i naraził mnie na dociekliwe pytania.
Pusty i "czyściutki" słoik chowałem za telewizorem i mogłem swobodnie rozpocząć dzień.
Ale tak naprawdę bałem się, że którejś nocy słoik z zawartością po prostu wyśliźnie się z ręki i pizgnie o podłogę tłukąc się, a szkło i rozbryzgi moczowe(!) będą wszędzie!
Oczami wyobraźni widziałem, jak w drzwiach pokoju pojawia się postać mojej Teściowej w długiej, nocnej, jasnej koszuli, w pięknych długich siwych włosach, na noc uplecionych "na Indiankę", czyli w warkocz i zadaje swoje święte, często nieuzasadnione pytanie, a tu jak najbardziej uzasadnione:
- Czy coś się stało?!
Nigdy się tak nie stało, ale stało się coś innego.
Któregoś dnia wróciłem z pracy, a Teściowa stoi w drzwiach "mojego" pokoju (pod moją nieobecność korzystała z niego w celach rekreacyjnych) i pokazuje w głąb palcem:
- Tam coś stoi!
Krew uderzyła mi do głowy, rzuciłem się do środka, a tam przy telewizorze, ale z przodu, na widoku, "w pełnej krasie" mój słoik z obfitą zawartością! "No kurwa mać!" dudniło mi w głowie!
Kategorycznie uciąłem w zanadrzu wszelkie potencjalne pytania i dociekania Teściowej, ale ona i tak sama z siebie milczała.
A potem mieszkanie musieliśmy sprzedać i nasze "wspólne ścieżki noclegowe" zniknęły.
Bogaci w taką wiedzę i doświadczenia staraliśmy się w Pucku wszystko przewidzieć i przygotować.
Najpierw sprawdziliśmy, że w czasie naszego pobytu w całej kamienicy nikogo nie będzie. Jest to o tyle istotne, że uniknęliśmy radosnego nawoływania i umawiania się różnych grup najczęściej o 7. rano lub w innej barbarzyńskiej porze urlopowej i koniecznie na korytarzu a to na wspólne śniadanie, a to na wycieczkę, a to na mszę!
Następnie wytypowaliśmy pokój na najniższym z możliwych pięter ze względu na Mamy kręgosłup, czyli na I. i od strony podwórza, żeby nie przeszkadzały żadne rynkowe odgłosy (nasz pokój usytuowany był jak zwykle od strony Rynku).
Wspólnie sprawdziliśmy, czy wszystko jest, a więc ciepła woda w łazience (śmieszne!) i ręczniki, lodówka, kuchenka, czajnik, talerze i sztućce, mikrofalówka, telewizor, jak działa oświetlenie i czy drzwi balkonowe są łatwe do obsługi. Uprzedziłem mamę, żeby wychodząc zamykała drzwi tylko na dolny zamek, a górnego nie ruszała. Wszystko grało, więc Żona, ponieważ rolety okienne były zbyt przezroczyste, narzuciła jeszcze na całe okno ciemną kapę z łóżka, co idealnie wyciemniło pokój.
Teściowa mogła iść spać.
My też w poczuciu dobrze przeprowadzonej wojskowej akcji pod kryptonimem "Odbiór i zakwaterowanie Teściowej".
Mam zwyczaj, również na urlopie, wstawania o 7.30, no chyba że jestem w Metropolii i idę do Szkoły, i wyciszania telefonu na noc.
We wtorek rano o tej właśnie porze automatycznie spojrzałem na komórkę, a tam ikonka nieodebranego telefonu i 3(!) smsy. Włosy jeszcze bardziej zjeżyły mi się na głowie!
- 06.59 - "Stoję pod drzwiami. Nie dają się otworzyć".
- 07.00 - "Tu, na piętrze".
- 07.10 - "Bardzo Was proszę, wyłączcie moją lodówkę!!! Nie da się w ogóle zasnąć".
Mocno zdezorientowany o 07.42 wysłałem nieinwazyjnego smsa:
- Gdzie jesteś?! - Odpowiedziała mi cisza.
Poszedłem więc pod drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza.
Żona wstała, a ponieważ zrobiła się dziewiąta, zaczęliśmy się niepokoić. Mama, "oprócz kręgosłupa", ma jeszcze wysokie i zmienne ciśnienie.
Podszedłem więc ponownie pod jej drzwi i zacząłem w nie walić.
Odpowiedział mi wściekły krzyk:
- Dopiero usnęłaaaaaam!!! - Uciekłem.
Za jakiś, niedługi czas, Mama do nas przyszła. Niewyspana, ledwo hamująca irytację. Trudno jej się dziwić. Okazało się dodatkowo, że cerata umieszczona na materacu pod prześcieradłem strasznie szeleściła przy każdym ruchu, więc...
Mimo tego dzień upłynął w bardzo dobrej atmosferze, a kolejne w jeszcze lepszej.
Mama, po usunięciu ceraty i wyłączeniu lodówki, codziennie się wysypiała, czyli spała po 5-6 godzin. Cały czas była piękna słoneczna pogoda, jakby jakiś boski komputer akurat w tym momencie się zawiesił, i wszyscy wchłaniali klimat Pucka, a "Jak na razie, to tu tak sobie" przeszło do historii, powiedzeń i anegdot rodzinnych. Według Teściowej w żadnym przypadku nie dotyczy Pucusia.
Na kanwie tej specyficznej puckowej atmosfery i dobrych humorów w środę zrobiliśmy sobie wypad do Juraty. I kolejna niezwykle sympatyczna niespodzianka.
Z jednej strony wchodzące w Zatokę Pucką (wyjątkowo płytka w tym miejscu) urokliwe molo, podobne do sopockiego, ale takie na wymiar ludzki, po drugiej stronie piękna, głęboka i czysta plaża, i otwarte morze z linią brzegową zarośniętą sosnami i praktycznie niczym nie zabudowaną.
Miejscowość powstała w 1928 roku i od razu zaczęły przyjeżdżać ówczesne elity finansowe, intelektualne i artystyczne. W latach 30. powstało mnóstwo zachowanych do dzisiaj domów-willi w stylu modernistycznym. Są pochowane wśród sosen i innej roślinności, i jeśli w tym wszystkim jest szpan, to go nie czuć. Praktycznie nie ma klasycznych nadmorskich bud z ich chińską zawartością, szwarc-mydłem i powidłem, z charakterystyczną kakofonią dźwięków. Wszędzie czysto, estetycznie i konsekwentnie utrzymane w jednym stylu.
Dla mnie na przeciwnym biegunie mogłaby być Łeba. Dla lepszego zrozumienia, jeśli ktoś tam był, porównam dwie dolnośląskie miejscowości - Szklarską Porębę i Świeradów Zdrój.
Ani do Łeby, ani do Szklarskiej nic nie mam - każda ma swojego klienta. My unikamy.
Niestety w sezonie będziemy musieli również unikać i Pucusia, i Juraty. Nie da się mimo wszystko.
A skąd nazwa "Jurata"?
Była to żmudzka bogini, która wbrew woli swojego ojca, boga Gorka, zakochała się w ubogim rybaku. Oczywiście dobrze się skończyć to nie mogło.
Na fali dobrej atmosfery wieczorem poszliśmy na wystawny obiad do "naszej" restauracji "Pod Złotym Lwem" nie spodziewając się, że będziemy mieli przyjemność poznać panią burmistrz Pucka.
W krótkiej sympatycznej rozmowie poruszając, jako zagorzali sympatycy tego miasteczka, kilka spraw, dowiedzieliśmy się, że polityka miasta jest taka, aby pozostało one, cytuję, "slow city".
Bardzo, a to bardzo nam odpowiada takie podejście do Pucusia.
Czwartek, przy ciągle pięknej pogodzie, stał się wzorcem dolce far niente.
Nikomu się nigdzie nie spieszyło, a czas biegł powoli.
Zaliczyliśmy po raz drugi świeżą rybkę w Budziszowej Maszoperii, a potem przy starym porcie rybackim na tarasie Tawerny Strand, przy lekkiej morskiej bryzie i przy deserach graliśmy w kierki.
I wszyscy wiedzieli bez słów, że fajnie byłoby zostać jeszcze choćby dzień.
Ale nadszedł dzisiejszy dzień wyjazdu z Pucka, a w nim niespodziewane hitchcockowskie apogeum.
Plan był taki, aby odwieźć Teściową do Gdyni do pociągu, a potem wracać do Naszego Miasteczka.
Ruszyliśmy z 20. minutowym opóźnieniem względem zaplanowanego, bezpiecznego czasu wyjazdu, ale i tak sytuacja była pod kontrolą mimo koszmarnego, jak zwykle przejazdu przez Małe Trójmiasto (Reda, Rumia, Wejherowo).
Kontrola sytuacji nagle się skończyła w Gdyni, a zwłaszcza na odcinku prac drogowych przy jednej nitce, światłach i piątkowych korkach.
Z coraz większym przerażeniem patrzyłem na zegar, ale tym stanem nie chciałem emanować wokół, żeby nie pogarszać sytuacji. W końcu jednak nie wytrzymałem i uprzedziłem, że jak tak dalej pójdzie-pojedzie, to "rzucam" samochód przed dworcem byle gdzie i zostawiam go Żonie pod opieką, a sam z Teściową "gnamy" na peron.
Poszło-pojechało odrobinę lepiej, na tyle że przed dworcem byliśmy 12 minut przed odjazdem pociągu. Pozostał jednak jeszcze spory kawałek do przejścia. Żona została z Sunią przy samochodzie, a ja nadawałem tempo idąc przodem. Teściowa szła za mną jakieś 30-40 m i wszystko wydawało się pod kontrolą.
Wpadłem z walizką na peron, pociąg stoi, więc czekam. Mija 10 sekund, mija 20, Teściowej nie ma! W trwodze i panice zostawiwszy walizkę przy schodach zbiegam po dwa stopnie na dół, do tunelu. Teściowej nie ma! Rozglądam się gorączkowo, no nie ma! Panika! Serce kołacze, a ciśnienie skacze co najmniej tak, jak w czasie meczu siatkówki na mistrzostwach, nie pamiętam jakich, Polska - Rosja, kiedy to nasze dziewczyny wygrały po tie-breaku.
Wbiegam po trzy stopnie na górę i omiatam błyskawicznie sąsiednie perony - może pomyliła, ale jakim cudem, przecież szła za mną.
Nagle "napatacza" się konduktor.
- Proszę pana! Pan z tego pociągu?! - Nie jestem w stanie ukryć histerii.
Kiwa twierdząco głową.
- Zniknęła mi gdzieś teściowa! - Czy w razie czego może pan opóźnić przez chwilę odjazd?!
- Jest jeszcze 6 minut do odjazdu! - odpowiada na luzie patrząc na zegarek. Chyba myśli, że mnie uspokaja, ale jest w dużym błędzie.
Machinalnie odwracam głowę i oczom nie wierzę - Teściowa na "naszym" peronie, przy pociągu, tyłem do mnie (piękne siwe włosy w całej okazałości) i, widać gołym okiem, gorączkowo mnie poszukuje.
Drę się na całą Gdynię Główną, konduktor patrzy na mnie dziwnym wzrokiem ("ech, ci ludzie!...), Teściowa się gwałtownie odwraca, a jej ręce podnoszone do góry i wzrok mówią:
- "No gdzieżeś zniknął! Przecież pociąg za chwilę odjeżdża, a ty mnie tak zdenerwowałeś!"
Pakując się do pociągu pytam, gdzie nagle zniknęła:
- Pojechałam windą!
- Ale ja nie wiedziałem, że jest winda i żadnej nie widziałem! - Nie mogłaś mnie zawołać?! - Przecież szłaś za mną!
- Nie chciałam krzyczeć! - Przecież mogłeś się domyśleć! - A poza tym są wynalazki techniki, z których trzeba korzystać.
Opuszczając wagon poinformowałem ją, do jakiego stanu mnie doprowadziła.
- Przepraszam, ja nie chciałam cię do takiego stanu doprowadzić! - Przykro mi, że tak się stało!
Stałem na peronie jeszcze trzy minuty, dopóki pociąg nie odjechał. Wracając zlokalizowałem windę w tunelu, vis a vis schodów-wejścia na peron. Gdy ja w panice zbiegałem szukając Teściowej, ona w tym czasie przemieszczała się komfortowo na górę, na peron. Po to są wynalazki techniki...
Wracając długo Żonie niczego nie mówiłem. Ale ponieważ bolała mnie głowa, serce i żołądek, w końcu nie wytrzymałem.
- Zjedz kawałek czekolady. - To ci powinno pomóc! - I podsunęła mi dwa olbrzymie okienka.
I rzeczywiście, bardzo szybko stres i jego objawy minęły.
Czekoladę, gorzką, dostałem jeszcze w Pucku od...Teściowej.
A swoją drogą - chyba, mimo kręgosłupa, nie jest to dobry pomysł, aby wsiadać do windy, jeśli do odjazdu pociągu jest raptem parę minut. Niechby, z jakichkolwiek powodów, się zacięła...
Mimo świadomości stresu, jaki przeżyłem, coś mi mówi (chyba ta moja druga ciemna strona), że chętnie i z zimną krwią doświadczyłbym takiego wydarzenia. Ale nie na długo ze względu na ciśnienie Teściowej, ale na tyle, żeby pociąg zdążył odjechać.
SOBOTA (12.05)
No i znowu jesteśmy w Naszym Miasteczku.
W ciągu 40. minut zdążyliśmy objechać trzy sklepy i zrobić tygodniowe zakupy.
NIEDZIELA (13.05)
No i wszyscy idą z duchem (nonen omen) czasu.
Nawet, a może przede wszystkim, Kościół Katolicki.
Wyczytałem, że parafia, zarządzana przez ojców jezuitów, pw. św. Ignacego Loyoli i św. Andrzeja Boboli w
Jastrzębiej Górze wprowadziła w tym miesiącu możliwość
składania ofiar i płatności przy pomocy kart płatniczych.
Cytuję z Facebooka: "Na usilne prośby naszych Parafian i może nawet
bardziej naszych Gości: Turystów i Wczasowiczów - nasza Parafia przystąpiła do
programu Polska Bezgotówkowa".
Przy pomocy kart płatniczych można już składać ofiary i
dokonywać płatności w zakrystii, kancelarii parafialnej i kancelarii cmentarza. Zakonnicy nie będą jednak zbierali pieniędzy
"na tacę" z terminalem. Duchowni będą informowali wiernych podczas nabożeństwa,
że mogą złożyć ofiarę po Mszy Świętej.
I dalej proboszcz parafii: "Jesteśmy w miejscowości turystycznej, gdzie przez nasz
kościół przewija się masa ludzi będących u nas przejazdem, do tego zlikwidowano
ostatnio jedyny bankomat i naprawdę ludziom jest trudno uzyskać dostęp do gotówki".
Program Polska Bezgotówkowa, do którego dołączyła parafia,
jest realizowany przez fundację powołaną przez Związek Banków Polskich w
porozumieniu z Ministerstwem Przedsiębiorczości i Technologii, a także firmami
Visa i Mastercard.
Najbardziej z tego wszystkiego lubię zbitkę dwóch słów - "kościół" i "przedsiębiorczość" być może tendencyjnie wyrwanych przeze mnie z kontekstu.
PONIEDZIAŁEK (14.05)
No i przyjeżdża dzisiaj do nas Po Morzach Pływający.
Chyba aż z Gdyni(!), gdzie uczestniczył w różnych kursach dokształcających.
Wszystkiego dowiemy się na miejscu, bo u nas nocuje.
A jutro razem jedziemy Terenowym w głąb lasu, gdzie czeka na nas Czarna Paląca i Banda Bydlaków.
Nie wiem tylko, jak będzie z Terenowym, bo nie za bardzo mieliśmy czas, aby pojeździć nim "wokół komina."
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa.