25.06.2018 - pn
Mam 67 lat i 204 dni.
PONIEDZIAŁEK (25.06)
No i kończę drugi tydzień poniewierki.
Poniewierki, to są takie okresy w moim życiu, które mają dwie podstawowe, proste cechy:
1. Jestem sam. Bez Żony.
2. Jestem sam. Bez Żony. Ponad tydzień.
Koniec drugiego tygodnia poniewierki mógł osłodzić mecz z Kolumbią, ale niestety. Blamażu nawet specjalnie nie przeżyłem, bo od pierwszego gwizdka sędziego byłem znieczulony "Luksusową" pitą i wypitą do spodu wspólnie z Bratem.
Rano wracałem do Metropolii w dobrym nastroju psychicznym, którego nie zdołał mi popsuć taksówkarz. Ledwo wsiadłem, a już, i to w czasie jazdy, rozpostarł przede mną olbrzymią stronę tytułową dzisiejszego "Przeglądu Sportowego" z olbrzymim anonsem:
Adam Nawałka
przedstawia
DZIADY
FUTBOLOWY DRAMAT
w dwóch aktach
z udziałem
KWIATU PIŁKARSTWA POLSKIEGO
Samopoczucie fizyczne również miałem świetne na tyle, że swobodnie stałem całą podróż do Metropolii w zawsze, jak twierdzi Córcia, która pokonuje tę trasę codziennie tam i z powrotem, przepełnionym pociągu. Bałem się tylko, że którejś z trzech siedzących obok mnie siks (na oko 14-19 lat - trudno się połapać przez te "wydłużone" i pomalowane paznokcie i różne dziwne rzeczy w uszach i nosach) strzeli do głowy ustąpić mi miejsca.
Spisały się jednak bez zarzutu, co jeszcze bardziej poprawiło mi humor.
"W nagrodę" zaczepiłem je znienacka pokazując swój telefon:
- Czy któraś z pań może się zna na takim telefonie?! - I tu pokazałem czteroletnią, czyli chyba dla nich przedpotopową Nokię z poharataną obudową i pękniętym ekranem.
Dwie się spłoszyły kręcąc przecząco głowami (chyba 14), ale trzecia rezolutnie (chyba to jednak było 19 lat, chociaż z drugiej strony ta młodzież, zwłaszcza dziewczyny, teraz tak szybko dojrzewają) twierdząco zapytała:
- To zależy w czym problem?! - (na pewno 19).
- Coś podotykałem niechcący i zniknął mi jeden kafelek, taki z napisem "Alarmy", a on jest dla mnie bardzo istotny! I tu wskazałem na ekranie puste miejsce ziejące nieprzyjemną czernią.
- Spróbuję. - (diabli wiedzą -14 czy 19?!).
Po 10 sekundach oddała mi telefon z kafelkiem na swoim miejscu nie uśmiechając się przy tym zupełnie, więc może jednak 14?!
W Szkole od samego rana aż do wieczornej Rady Pedagogicznej nie dałem się sprowokować wysłuchując uwag na temat polskiej reprezentacji. Po prostu dla mnie jej czas minął. Ona i trener przez wiele lat dostarczyli mi wielu powodów do dumy, wzruszeń i piłkarskiego, kibicowskiego szczęścia i radości. I tego nikt im nie odbierze!
Teraz mogę już oglądać mistrzostwa spokojnie delektując się piłkarskim kunsztem innych drużyn.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
poniedziałek, 25 czerwca 2018
poniedziałek, 18 czerwca 2018
18.06.2018 - pn
Mam 67 lat i 197 dni.
PONIEDZIAŁEK (18.06)
No i rzeczywistość mnie przytłamsiła.
Koniec roku szkolnego i związane z tym obowiązki - to na I miejscu pod względem ilości zajmowanego czasu.
Mistrzostwa świata - oglądanie niektórych spotkań i cała otoczka wokół tego (smsy, telefony, komentarze, maile, tabele, itp) - to na II.
Codzienność - zakupy, pranie, gotowanie, zmywanie i szereg pierdół - to dużo powiedziane, a jednak ziarnko do ziarnka - to na III.
Żona, najbardziej zorientowana w tych trzech moich tygodniach, od wielu dni mi mówi, żebym w tym okresie zawiesił pisanie. Pasierbica sugeruje to samo, a Teściowa znając mnie napisała:
"Mecze blokują twórczość blogową Emeryta?"
Więc coś jest na rzeczy!
Ale nadzieja umiera ostatnia! Więc może za tydzień?...
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Mam 67 lat i 197 dni.
PONIEDZIAŁEK (18.06)
No i rzeczywistość mnie przytłamsiła.
Koniec roku szkolnego i związane z tym obowiązki - to na I miejscu pod względem ilości zajmowanego czasu.
Mistrzostwa świata - oglądanie niektórych spotkań i cała otoczka wokół tego (smsy, telefony, komentarze, maile, tabele, itp) - to na II.
Codzienność - zakupy, pranie, gotowanie, zmywanie i szereg pierdół - to dużo powiedziane, a jednak ziarnko do ziarnka - to na III.
Żona, najbardziej zorientowana w tych trzech moich tygodniach, od wielu dni mi mówi, żebym w tym okresie zawiesił pisanie. Pasierbica sugeruje to samo, a Teściowa znając mnie napisała:
"Mecze blokują twórczość blogową Emeryta?"
Więc coś jest na rzeczy!
Ale nadzieja umiera ostatnia! Więc może za tydzień?...
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
poniedziałek, 11 czerwca 2018
11.06.2018 - pn
Mam 67 lat i 190 dni.
CZWARTEK (07.06)
No i przedwczoraj wróciłem ze Stolicy.
Do tej pory nie mogę się pozbierać.
W dwa dni przejechałem pociągami ponad 1000 km, organizm zmęczony i niewyspany, głowa pełna informacji i wrażeń.
Ale warto było, tak służbowo, jak i prywatnie.
We wtorek raniutko, przed szóstą, zerwałem się i z Chmielnej poszedłem na Centralną kupić powrotne bilety. Znowu musiałem iść przez tę najbrzydszą część Stolicy, już o tej porze w tłumie i gwarze, które są w Naszym Miasteczku co najwyżej w jego godzinach szczytu, czyli mniej więcej o 14.00-15.00.
Z metra wylewał się co jakiś czas tłum ludzi, który był osaczany przez handlarzy różnych narodowości, trzymających w rękach wszystek towar - firanki, zasłonki, jakieś piękne bluzki bogate we wzory, itp., aby przy nalocie straży miejskiej lub policji móc zwinąć błyskawicznie towar i dać "w długą", by po chwili spokojnie wrócić.
Jakiś czas temu zlikwidowano spod Pałacu Kultury ohydne budy, w których handlowano wszystkim, ale całemu miejscu to specjalnie nie pomogło.
A na ławkach, w stronę Centralnej, siedzieli, różni płciowo menele, niedospani i niedopici, ćmiąc papierosy i coś popijając prowadząc przy tym filozoficzne dyskusje głosami o raczej niskim zabarwieniu:
- Krycha! - Czemu ty się tak, kurwa, na mnie drzesz?!
- Zocha! - Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, że ja się na ciebie nie drę! - To tak z serca, bo ja cię, kurwa, szanuję!
- Pierdolisz!...
Bilety kupiłem błyskawicznie i bez problemów.
Po raz pierwszy miałem jechać Pendolino w "strefie ciszy" zarekomendowanej przez Żonę, która wszystkiego dowiedziała się oczywiście z internetu.
Śniadanie zjadłem na Chmielnej, na której znajduje się tyle różnych przybytków gastronomicznych, że można byłoby nimi obdzielić i 10 takich Naszych Miasteczek , a i tak by świeciły pustkami.
Inne światy!
A potem miałem przyjemność iść niespiesznie po tej ładnej części Stolicy - Krucza, Bracka, Szpitalna, Górskiego, Nowy Świat, Kopernika - do Ministerstwa.
Jakąż niesamowitą maszynerią jest maszyneria urzędnicza. Zachłannie i bacznie ją obserwowałem, chociaż twór ten i mechanizm jego działania znam od dawna. Obracałem się w tym świecie niczym pewnego rodzaju intruz dopuszczony do spraw wyższych, których przecież, to oczywiste, i tak nie rozumiem. Widziałem samonapędzające się urządzenie, powolne i skuteczne. Nastawione na wyplucie jakiejś dziwnej cząstki, petenta, czyli mnie, który nieopatrznie zaplątał się w jamie ustnej Urzędu i tam, jako niesmaczny i niestrawny, był zbędny. Przy czym proces ten przeprowadzano bezboleśnie, bardzo kulturalnie, w białych rękawiczkach.
Trud urzędniczy widoczny był wszędzie, a moje uwagi, że "po co to?!", "to jest bez sensu!", "ależ to absurd!" , "przecież nie będę udowadniał, że nie jestem wielbłądem!" spotykały się co najwyżej ze wzrokiem lekko pobłażliwym, bez cienia irytacji - przecież skąd mogę wiedzieć, co jest ważne według Urzędu. Gdybym tam pracował, ewentualnie...
Według moich obserwacji Ministerstwo to jeszcze nie doszło do stanu KMU, czyli Krytycznej Masy Urzędniczej. Jest to taki stan, kiedy liczba spraw i urzędników niezbędnych do ich rozpatrzenia i załatwienia przekracza masę krytyczną. Bo wtedy istniejący (istnieć - stan wyższy od pracować) tam urzędnicy sami z siebie i wzajemnie wytwarzają dla pozostałych tyle spraw i problemów, że Urząd utrzymuje się sam. Sam dla siebie udowadnia rację bytu i żadne sprawy, i problemy z zewnątrz nie są mu już do istnienia potrzebne.
A dlaczego nie doszło do KMU? Po prostu świadczyła o tym moja tam obecność z moją upierdliwością, ględzeniem, upieraniem się i wyłuszczaniem logicznych racji.
Spotkania i przebywanie tam dało mi więc dużo wielorakiej satysfakcji.
Mimo olbrzymich i bezwzględnych trybów tego kolosa, udało mi się wygospodarować względem podróżniczych planów dodatkowe pół godziny i, opuściwszy Urząd, poświęcić je na dodatkowego Pilsnera Urquella w "mojej" Pivni Restaurace.
Było około 13.00, w całym ogródku mnóstwo ludzi, najwięcej obcokrajowców.
W rogu siedziało troje Rosjan, nie sztajmesów, ale trochę zaniedbanych, lekko kaprawych, zwłaszcza ona, o wyglądzie wymamłanej zdziry, budzącej we mnie odczucia na granicy lekkiego obrzydzenia. Chyba od rana popijali, ale byli ok, kulturalni i niegłośni. Tym lekkim niechlujstwem emanowała od nich rosyjska słowiańskość.
Obok mnie siedziało trzech facetów mniej więcej w moim wieku. Nie mogłem rozszyfrować ich języka, a żaden mi nie pasował do ich wyglądu i rysów twarzy. W końcu stwierdziłem, że muszą to być węgierscy Romowie, czyli tamtejsi Cyganie. Ale zaraz zaprzeczyły temu przybyłe kobiety, chyba ich żony, które nijak nie wyglądały na Cyganki. Więc wytypowałem, że muszą to być Ormianie lub Azerowie, ale też mi specjalnie nie pasowało. W końcu nie wytrzymałem i zagadnąłem jedną z pań.
Izrael, Tel Awiw.
Zapytałem, czy ich język to jidysz, chociaż byłem prawie pewny, że nie.
Pani odpowiedziała, że to hebrajski. Skąd mogłem wiedzieć?
Jest to przypadek bez precedensu. Język ten miał status języka liturgicznego, a jako hebrajski "codzienny" odrodził się po blisko 2000. lat i wszedł formalnie do powszechnego użytku w 1948 roku, z chwilą powstania Państwa Izrael.
Pani zapytała, czy byłem w Izraelu i w Tel Awiwie. Odpowiedziałem, że nie, ale uniósłszy kciuk do góry, powiedziałem, że wiem, że tam jest pięknie.
Gdy się zebrali, jeden z facetów podszedł do mnie, podał mi rękę i żegnając się zapraszał koniecznie do Izraela i do Tel Awiwu. "Bo tam jest pięknie!"
Siedziałem zamyślony nad tym światem, zwłaszcza że za mną z kolei siedziało dwóch młodych, wyrośniętych Chińczyków. Jeden gadał dużo i głośno przez telefon w języku do niczego nie podobnym, no chyba że do chińskiego. Na etui jego telefonu widniał piękny złoty smok.
Jak odchodziłem, miło było popatrzeć, jak jeden, do piwa, jadł golonkę z kapustą, a drugi żeberka na miodzie.
Całkiem nasze chłopaki!
Na Centralnej wściekłe tłumy.
Moje Pendolino (z wł. wahadełko) przyjechało z Krakowa z 9. minutowym opóźnieniem. Przód pociągu, w którym znajdowała się kabina maszynisty(?), miał aerodynamiczny, jaszczurczy wygląd, a za nim znajdował się wagon "strefy ciszy" (jak wahadełko jedzie na południe, to oczywiście jest on na końcu, tuż przed jaszczurczą kabiną).
Wsiadłem do XXI wieku.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, a mogło mnie to trochę uspokoić, że polskie Pendolino nie ma mechanizmu przechyłu nadwozia, co by to nie miało oznaczać (niweluje on, zdaje się, działanie na pasażerów nieprzyjemnej siły odśrodkowej sugerującej, że zaraz, na zakręcie, przy dużych prędkościach, zostaną wykatapultowani z pociągu). Tego brakowało, żeby mi w czasie jazdy, i tak dziwnej, jeszcze coś się przechylało. I tak wystarczyło, że jechałem jakby w większym tramwaju. W kabinie, takim samolotowym kokpicie, którą obserwowałem zza szyby, siedział tyłem do mnie (gdyby przodem, a wszystkiego można było się spodziewać po tym, co nadjechało na dworzec, to chyba bym nie wytrzymał nerwowo) jakiś facet w eleganckiej, niebieskiej koszuli i z fryzurą a' la Chmielnicki z "Ogniem i mieczem". Lewą ręką pozdrawiał pociągi, nawet towarowe, jadące z naprzeciwka, a prawą trzymał na jakiejś gałce, chyba pociągowym dżojstiku (ang. joystick - dosłownie: manipulator drążkowy). Osobiście jestem przeciwny nagminnemu i bezmyślnemu wtrącaniu do języka polskiego wszelkich anglicyzmów, ale w tym wypadku muszę się poddać.
Nie dość, że dżojstik jest ewidentnie krótszy, to jeszcze ten manipulator drążkowy jakoś mi się tak dziwnie kojarzy i nie jest adekwatny do funkcji pociągu. Wolałbym, żeby w pociągu nikt i niczym nie manipulował, zwłaszcza wtedy, kiedy nim jadę. To już lepszy jest drążek sterowniczy. Tylko też zbyt długie. Ale z kolei wchodząc w inną sferę rozważań, to chyba lepiej, żeby drążek był dłuższy.
Sam nie wiem.
W każdym razie maszynista przesuwał tym drążkiem do przodu i pociąg przyspieszał, a gdy do tyłu, zwalniał lub się zatrzymywał. Robił jeszcze coś z nim w lewo i w prawo, ale bezpośrednich odniesień nie zauważyłem.
Zacząłem oswajać pociąg.
Wszędzie okna bez okien. Klimatyzacja. Komunikaty przy byle pierdole, chyba dla turystów amerykańskich, bo dodatkowo po angielsku, mimo że to strefa ciszy. Ale faktycznie - żadnych rozmów, nawoływań się i mądrych komentarzy. Na podłodze wykładzina dywanowa, że chciało się do toalety boso. One same wypachnione. Wszelkie komunikaty, oprócz tekstu, zawierały obrazki dla debili, zwłaszcza te pokazujące, czego nie można wrzucać do sedesu, i punktowe wypukłości dla niewidomych w języku Braille'a.
W pewnym momencie podano, i to dwa razy, po angielsku również (strefa ciszy!) komunikat, że będzie serwowany bezpłatny poczęstunek, przy czym zaznaczono, że w klasie II będzie to tylko napój. Poczułem się trochę głupio i chyba powinni to załatwić z większym taktem najlepiej nie ogłaszając tego komunikatu w ogóle.
Młody, firmowo i elegancko ubrany pan podjechał z wózkiem z napojami.
- Co podać do picia? - zagadnął pierwszą z siedzących za mną młodych kobiet.
- Poproszę wodę niegazowaną!
- Bardzo dobry wybór! Zdrowa woda! - skomentował, według mnie nie wiadomo po co.
- A pani?
- Poproszę kawę z mlekiem!
- Nie tak zdrowy wybór, ale wysublimowany! - znowu nie wiadomo, po co.
- A pan?
- Poproszę czarną herbatę!
- Proszę uważać, bo gorące! - dalej nie wiedziałem po co, no chyba że wyglądałem na amerykańskiego turystę, lepiej, na amerykańskiego biznesmena, a to przepraszam.
Podróż oczywiście zleciała nie wiedzieć kiedy, mimo że w pociągu nie było wi-fi, a moje rozsiewacze nie podołały i internetu nie miałem. Dziwne, bo wszyscy wokół coś robili na swoich laptopach.
W Gdyni Gł. zameldowaliśmy się punktualnie, mimo początkowego opóźnienia. Byłem tylko 0,5 godziny jazdy od Pucusia.
Po godzinie przerwy przesiadłem się do kolejnego pociągu, takiego normalnego, pospiesznego, tylko z trzema wagonami, bez "1", w którym się czuło, że człowiek jedzie, podróżuje i błyskawicznie połyka kilometry.
Więc sunąłem przez znane mi tereny - Rumia, Reda z widoczną wieżą kościoła, przy którym skręca się w prawo do Pucka i za chwilę... Ale pociąg skręcił w lewo, na Wejherowo, Słupsk, Koszalin wioząc mnie do Naszego Miasteczka, gdzie na pustym peronie czekała tylko jedna osoba, dziwnie przypominająca Słoneczko.
SOBOTA (09.06)
No i odkażam siebie ze Stolicy.
Stolica, poprzez swoją ofertę, jest narkotyczna i łatwo się od niej uzależnić.
Dlatego, jak każde duże miasto, tak działa na młodych. Na wszystkie zmysły. Życie, różnorodność i możliwości wydają się nie mieć końca.
Mnie, w jakimś sensie, też to spotkało. I teraz, żeby odreagować Stolicę, zapuszczam się codziennie rano z Sunią w Tajemniczy Teren. W tym względzie ostatnio, jak twierdzi Żona "się zapuściłem", sam nie wiem, dlaczego?
Wiatr owiewa mi twarz, a Suni paszczę. Idziemy wolno przez wysokie zarośla, ona zazwyczaj świńskim truchtem kładąc instynktownie uszy po sobie, "na zaczeskę", żeby żadnym o nic nie zahaczyć. Każdy ma swoje sprawy i czujemy się wspaniale.
NIEDZIELA ((10.06)
No i stałem się jedną z wielu ofiar niedziel niehandlowych.
W przypadku takich niedziel nie zawsze udaje nam się o nich pamiętać, zwłaszcza przy naszym nomadzkim trybie życia. Wtedy Żona przygotowuje główny posiłek w tzw. systemie gospodarczym, czyli z tego, co jest w domu. Nie dość, że jedzenie się nie marnuje, a tego nie cierpię (głód z dzieciństwa), to jeszcze wychodzą różne, pyszne potrawy.
Na taką miałem nadzieję i dzisiaj, zwłaszcza że wcześniej w lodówce zauważyłem dwa małe kalafiorki. Ich przyszły widok na talerzu, z masełkiem i ziemniaczkami, bardzo dobrze mnie nastrajał.
Gdy przyszło co do czego, po raz pierwszy w życiu, w naszym domu, byłem świadkiem kulinarnego nurtu, który się chyba nazywa minimalizmem, a którego do tej pory Żona nie uprawiała i o który w życiu bym jej nie podejrzewał.
Na stole ujrzałem dwa duże talerze, a na ich środkach, centralnie dwa, nieduże kawałki czegoś, co mogło przypominać zapiekankę lub pizzę, ale po pierwsze wiem, że ostatnio żona tego nie robi, po drugie nawet ja wiedziałem, że w domu nie było żadnych takich składników uprawnionych do przygotowania tych ciepłych dań, po trzecie kolorystyka, jakaś taka szarawa i wreszcie po czwarte dziwna grubość.
Okazało się, że są to te dwa kalafiory przygotowane w sposób dla mnie niezrozumiały z dodatkiem pokrojonego boczku. Całość starały się uratować pikantny sos na bazie pomidorów i papryczki jalapeno oraz białe wytrawne.
W przydługiej dyskusji w trakcie posiłku, w której nawet specjalnie nie było różnicy zdań, tylko okazało się, że niepotrzebnie poruszyłem pewien temat, bo "przecież takie wpadki zdarzyły się na przestrzeni lat niezmiernie rzadko", ustaliliśmy, że na przyszłość Żona będzie robić inaczej, co miało podwójne znaczenie.
Nawet poprosiłem o dokładkę, bo byłem głodny. Później w kuchni, już po wszystkim, "odkryłem" w młynku jakąś dziwną pozostałość, która była się okazała zmielonym lnem dodanym do potrawy.
Na koniec Żona stwierdziła:
- Wiesz, coś bym zjadła, bo muszę zabić ten smak!
PONIEDZIAŁEK (11.06)
No i jadę jutro pociągiem do Metropolii.
Sam, na 20 dni, które mogą się okazać trzema tygodniami albo czymś dłuższym.
Bo czeka mnie bez liku spraw zawodowych (koniec roku szkolnego), rodzinnych i towarzyskich, które razem wzięte są niczym przy MISTRZOSTWACH ŚWIATA W PIŁCE NOŻNEJ ROSJA 2018, zwłaszcza i oczywiście przy meczach NASZEJ REPREZENTACJI!!!
Nie łudzę się, że jak drzewiej bywało, w dobrych czasach i przy całkowitej akceptacji Żony połączonej z pewną rezygnacją, będę mógł obejrzeć wszystkie mecze (wtedy, w I rundzie mistrzostw oglądałem dziennie maksymalnie, czyli cztery, a wszystkich razem 64!), ale postaram się wydrzeć, co się da i podporządkować temu całe moje metropolialne życie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
Mam 67 lat i 190 dni.
CZWARTEK (07.06)
No i przedwczoraj wróciłem ze Stolicy.
Do tej pory nie mogę się pozbierać.
W dwa dni przejechałem pociągami ponad 1000 km, organizm zmęczony i niewyspany, głowa pełna informacji i wrażeń.
Ale warto było, tak służbowo, jak i prywatnie.
We wtorek raniutko, przed szóstą, zerwałem się i z Chmielnej poszedłem na Centralną kupić powrotne bilety. Znowu musiałem iść przez tę najbrzydszą część Stolicy, już o tej porze w tłumie i gwarze, które są w Naszym Miasteczku co najwyżej w jego godzinach szczytu, czyli mniej więcej o 14.00-15.00.
Z metra wylewał się co jakiś czas tłum ludzi, który był osaczany przez handlarzy różnych narodowości, trzymających w rękach wszystek towar - firanki, zasłonki, jakieś piękne bluzki bogate we wzory, itp., aby przy nalocie straży miejskiej lub policji móc zwinąć błyskawicznie towar i dać "w długą", by po chwili spokojnie wrócić.
Jakiś czas temu zlikwidowano spod Pałacu Kultury ohydne budy, w których handlowano wszystkim, ale całemu miejscu to specjalnie nie pomogło.
A na ławkach, w stronę Centralnej, siedzieli, różni płciowo menele, niedospani i niedopici, ćmiąc papierosy i coś popijając prowadząc przy tym filozoficzne dyskusje głosami o raczej niskim zabarwieniu:
- Krycha! - Czemu ty się tak, kurwa, na mnie drzesz?!
- Zocha! - Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, że ja się na ciebie nie drę! - To tak z serca, bo ja cię, kurwa, szanuję!
- Pierdolisz!...
Bilety kupiłem błyskawicznie i bez problemów.
Po raz pierwszy miałem jechać Pendolino w "strefie ciszy" zarekomendowanej przez Żonę, która wszystkiego dowiedziała się oczywiście z internetu.
Śniadanie zjadłem na Chmielnej, na której znajduje się tyle różnych przybytków gastronomicznych, że można byłoby nimi obdzielić i 10 takich Naszych Miasteczek , a i tak by świeciły pustkami.
Inne światy!
A potem miałem przyjemność iść niespiesznie po tej ładnej części Stolicy - Krucza, Bracka, Szpitalna, Górskiego, Nowy Świat, Kopernika - do Ministerstwa.
Jakąż niesamowitą maszynerią jest maszyneria urzędnicza. Zachłannie i bacznie ją obserwowałem, chociaż twór ten i mechanizm jego działania znam od dawna. Obracałem się w tym świecie niczym pewnego rodzaju intruz dopuszczony do spraw wyższych, których przecież, to oczywiste, i tak nie rozumiem. Widziałem samonapędzające się urządzenie, powolne i skuteczne. Nastawione na wyplucie jakiejś dziwnej cząstki, petenta, czyli mnie, który nieopatrznie zaplątał się w jamie ustnej Urzędu i tam, jako niesmaczny i niestrawny, był zbędny. Przy czym proces ten przeprowadzano bezboleśnie, bardzo kulturalnie, w białych rękawiczkach.
Trud urzędniczy widoczny był wszędzie, a moje uwagi, że "po co to?!", "to jest bez sensu!", "ależ to absurd!" , "przecież nie będę udowadniał, że nie jestem wielbłądem!" spotykały się co najwyżej ze wzrokiem lekko pobłażliwym, bez cienia irytacji - przecież skąd mogę wiedzieć, co jest ważne według Urzędu. Gdybym tam pracował, ewentualnie...
Według moich obserwacji Ministerstwo to jeszcze nie doszło do stanu KMU, czyli Krytycznej Masy Urzędniczej. Jest to taki stan, kiedy liczba spraw i urzędników niezbędnych do ich rozpatrzenia i załatwienia przekracza masę krytyczną. Bo wtedy istniejący (istnieć - stan wyższy od pracować) tam urzędnicy sami z siebie i wzajemnie wytwarzają dla pozostałych tyle spraw i problemów, że Urząd utrzymuje się sam. Sam dla siebie udowadnia rację bytu i żadne sprawy, i problemy z zewnątrz nie są mu już do istnienia potrzebne.
A dlaczego nie doszło do KMU? Po prostu świadczyła o tym moja tam obecność z moją upierdliwością, ględzeniem, upieraniem się i wyłuszczaniem logicznych racji.
Spotkania i przebywanie tam dało mi więc dużo wielorakiej satysfakcji.
Mimo olbrzymich i bezwzględnych trybów tego kolosa, udało mi się wygospodarować względem podróżniczych planów dodatkowe pół godziny i, opuściwszy Urząd, poświęcić je na dodatkowego Pilsnera Urquella w "mojej" Pivni Restaurace.
Było około 13.00, w całym ogródku mnóstwo ludzi, najwięcej obcokrajowców.
W rogu siedziało troje Rosjan, nie sztajmesów, ale trochę zaniedbanych, lekko kaprawych, zwłaszcza ona, o wyglądzie wymamłanej zdziry, budzącej we mnie odczucia na granicy lekkiego obrzydzenia. Chyba od rana popijali, ale byli ok, kulturalni i niegłośni. Tym lekkim niechlujstwem emanowała od nich rosyjska słowiańskość.
Obok mnie siedziało trzech facetów mniej więcej w moim wieku. Nie mogłem rozszyfrować ich języka, a żaden mi nie pasował do ich wyglądu i rysów twarzy. W końcu stwierdziłem, że muszą to być węgierscy Romowie, czyli tamtejsi Cyganie. Ale zaraz zaprzeczyły temu przybyłe kobiety, chyba ich żony, które nijak nie wyglądały na Cyganki. Więc wytypowałem, że muszą to być Ormianie lub Azerowie, ale też mi specjalnie nie pasowało. W końcu nie wytrzymałem i zagadnąłem jedną z pań.
Izrael, Tel Awiw.
Zapytałem, czy ich język to jidysz, chociaż byłem prawie pewny, że nie.
Pani odpowiedziała, że to hebrajski. Skąd mogłem wiedzieć?
Jest to przypadek bez precedensu. Język ten miał status języka liturgicznego, a jako hebrajski "codzienny" odrodził się po blisko 2000. lat i wszedł formalnie do powszechnego użytku w 1948 roku, z chwilą powstania Państwa Izrael.
Pani zapytała, czy byłem w Izraelu i w Tel Awiwie. Odpowiedziałem, że nie, ale uniósłszy kciuk do góry, powiedziałem, że wiem, że tam jest pięknie.
Gdy się zebrali, jeden z facetów podszedł do mnie, podał mi rękę i żegnając się zapraszał koniecznie do Izraela i do Tel Awiwu. "Bo tam jest pięknie!"
Siedziałem zamyślony nad tym światem, zwłaszcza że za mną z kolei siedziało dwóch młodych, wyrośniętych Chińczyków. Jeden gadał dużo i głośno przez telefon w języku do niczego nie podobnym, no chyba że do chińskiego. Na etui jego telefonu widniał piękny złoty smok.
Jak odchodziłem, miło było popatrzeć, jak jeden, do piwa, jadł golonkę z kapustą, a drugi żeberka na miodzie.
Całkiem nasze chłopaki!
Na Centralnej wściekłe tłumy.
Moje Pendolino (z wł. wahadełko) przyjechało z Krakowa z 9. minutowym opóźnieniem. Przód pociągu, w którym znajdowała się kabina maszynisty(?), miał aerodynamiczny, jaszczurczy wygląd, a za nim znajdował się wagon "strefy ciszy" (jak wahadełko jedzie na południe, to oczywiście jest on na końcu, tuż przed jaszczurczą kabiną).
Wsiadłem do XXI wieku.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, a mogło mnie to trochę uspokoić, że polskie Pendolino nie ma mechanizmu przechyłu nadwozia, co by to nie miało oznaczać (niweluje on, zdaje się, działanie na pasażerów nieprzyjemnej siły odśrodkowej sugerującej, że zaraz, na zakręcie, przy dużych prędkościach, zostaną wykatapultowani z pociągu). Tego brakowało, żeby mi w czasie jazdy, i tak dziwnej, jeszcze coś się przechylało. I tak wystarczyło, że jechałem jakby w większym tramwaju. W kabinie, takim samolotowym kokpicie, którą obserwowałem zza szyby, siedział tyłem do mnie (gdyby przodem, a wszystkiego można było się spodziewać po tym, co nadjechało na dworzec, to chyba bym nie wytrzymał nerwowo) jakiś facet w eleganckiej, niebieskiej koszuli i z fryzurą a' la Chmielnicki z "Ogniem i mieczem". Lewą ręką pozdrawiał pociągi, nawet towarowe, jadące z naprzeciwka, a prawą trzymał na jakiejś gałce, chyba pociągowym dżojstiku (ang. joystick - dosłownie: manipulator drążkowy). Osobiście jestem przeciwny nagminnemu i bezmyślnemu wtrącaniu do języka polskiego wszelkich anglicyzmów, ale w tym wypadku muszę się poddać.
Nie dość, że dżojstik jest ewidentnie krótszy, to jeszcze ten manipulator drążkowy jakoś mi się tak dziwnie kojarzy i nie jest adekwatny do funkcji pociągu. Wolałbym, żeby w pociągu nikt i niczym nie manipulował, zwłaszcza wtedy, kiedy nim jadę. To już lepszy jest drążek sterowniczy. Tylko też zbyt długie. Ale z kolei wchodząc w inną sferę rozważań, to chyba lepiej, żeby drążek był dłuższy.
Sam nie wiem.
W każdym razie maszynista przesuwał tym drążkiem do przodu i pociąg przyspieszał, a gdy do tyłu, zwalniał lub się zatrzymywał. Robił jeszcze coś z nim w lewo i w prawo, ale bezpośrednich odniesień nie zauważyłem.
Zacząłem oswajać pociąg.
Wszędzie okna bez okien. Klimatyzacja. Komunikaty przy byle pierdole, chyba dla turystów amerykańskich, bo dodatkowo po angielsku, mimo że to strefa ciszy. Ale faktycznie - żadnych rozmów, nawoływań się i mądrych komentarzy. Na podłodze wykładzina dywanowa, że chciało się do toalety boso. One same wypachnione. Wszelkie komunikaty, oprócz tekstu, zawierały obrazki dla debili, zwłaszcza te pokazujące, czego nie można wrzucać do sedesu, i punktowe wypukłości dla niewidomych w języku Braille'a.
W pewnym momencie podano, i to dwa razy, po angielsku również (strefa ciszy!) komunikat, że będzie serwowany bezpłatny poczęstunek, przy czym zaznaczono, że w klasie II będzie to tylko napój. Poczułem się trochę głupio i chyba powinni to załatwić z większym taktem najlepiej nie ogłaszając tego komunikatu w ogóle.
Młody, firmowo i elegancko ubrany pan podjechał z wózkiem z napojami.
- Co podać do picia? - zagadnął pierwszą z siedzących za mną młodych kobiet.
- Poproszę wodę niegazowaną!
- Bardzo dobry wybór! Zdrowa woda! - skomentował, według mnie nie wiadomo po co.
- A pani?
- Poproszę kawę z mlekiem!
- Nie tak zdrowy wybór, ale wysublimowany! - znowu nie wiadomo, po co.
- A pan?
- Poproszę czarną herbatę!
- Proszę uważać, bo gorące! - dalej nie wiedziałem po co, no chyba że wyglądałem na amerykańskiego turystę, lepiej, na amerykańskiego biznesmena, a to przepraszam.
Podróż oczywiście zleciała nie wiedzieć kiedy, mimo że w pociągu nie było wi-fi, a moje rozsiewacze nie podołały i internetu nie miałem. Dziwne, bo wszyscy wokół coś robili na swoich laptopach.
W Gdyni Gł. zameldowaliśmy się punktualnie, mimo początkowego opóźnienia. Byłem tylko 0,5 godziny jazdy od Pucusia.
Po godzinie przerwy przesiadłem się do kolejnego pociągu, takiego normalnego, pospiesznego, tylko z trzema wagonami, bez "1", w którym się czuło, że człowiek jedzie, podróżuje i błyskawicznie połyka kilometry.
Więc sunąłem przez znane mi tereny - Rumia, Reda z widoczną wieżą kościoła, przy którym skręca się w prawo do Pucka i za chwilę... Ale pociąg skręcił w lewo, na Wejherowo, Słupsk, Koszalin wioząc mnie do Naszego Miasteczka, gdzie na pustym peronie czekała tylko jedna osoba, dziwnie przypominająca Słoneczko.
SOBOTA (09.06)
No i odkażam siebie ze Stolicy.
Stolica, poprzez swoją ofertę, jest narkotyczna i łatwo się od niej uzależnić.
Dlatego, jak każde duże miasto, tak działa na młodych. Na wszystkie zmysły. Życie, różnorodność i możliwości wydają się nie mieć końca.
Mnie, w jakimś sensie, też to spotkało. I teraz, żeby odreagować Stolicę, zapuszczam się codziennie rano z Sunią w Tajemniczy Teren. W tym względzie ostatnio, jak twierdzi Żona "się zapuściłem", sam nie wiem, dlaczego?
Wiatr owiewa mi twarz, a Suni paszczę. Idziemy wolno przez wysokie zarośla, ona zazwyczaj świńskim truchtem kładąc instynktownie uszy po sobie, "na zaczeskę", żeby żadnym o nic nie zahaczyć. Każdy ma swoje sprawy i czujemy się wspaniale.
NIEDZIELA ((10.06)
No i stałem się jedną z wielu ofiar niedziel niehandlowych.
W przypadku takich niedziel nie zawsze udaje nam się o nich pamiętać, zwłaszcza przy naszym nomadzkim trybie życia. Wtedy Żona przygotowuje główny posiłek w tzw. systemie gospodarczym, czyli z tego, co jest w domu. Nie dość, że jedzenie się nie marnuje, a tego nie cierpię (głód z dzieciństwa), to jeszcze wychodzą różne, pyszne potrawy.
Na taką miałem nadzieję i dzisiaj, zwłaszcza że wcześniej w lodówce zauważyłem dwa małe kalafiorki. Ich przyszły widok na talerzu, z masełkiem i ziemniaczkami, bardzo dobrze mnie nastrajał.
Gdy przyszło co do czego, po raz pierwszy w życiu, w naszym domu, byłem świadkiem kulinarnego nurtu, który się chyba nazywa minimalizmem, a którego do tej pory Żona nie uprawiała i o który w życiu bym jej nie podejrzewał.
Na stole ujrzałem dwa duże talerze, a na ich środkach, centralnie dwa, nieduże kawałki czegoś, co mogło przypominać zapiekankę lub pizzę, ale po pierwsze wiem, że ostatnio żona tego nie robi, po drugie nawet ja wiedziałem, że w domu nie było żadnych takich składników uprawnionych do przygotowania tych ciepłych dań, po trzecie kolorystyka, jakaś taka szarawa i wreszcie po czwarte dziwna grubość.
Okazało się, że są to te dwa kalafiory przygotowane w sposób dla mnie niezrozumiały z dodatkiem pokrojonego boczku. Całość starały się uratować pikantny sos na bazie pomidorów i papryczki jalapeno oraz białe wytrawne.
W przydługiej dyskusji w trakcie posiłku, w której nawet specjalnie nie było różnicy zdań, tylko okazało się, że niepotrzebnie poruszyłem pewien temat, bo "przecież takie wpadki zdarzyły się na przestrzeni lat niezmiernie rzadko", ustaliliśmy, że na przyszłość Żona będzie robić inaczej, co miało podwójne znaczenie.
Nawet poprosiłem o dokładkę, bo byłem głodny. Później w kuchni, już po wszystkim, "odkryłem" w młynku jakąś dziwną pozostałość, która była się okazała zmielonym lnem dodanym do potrawy.
Na koniec Żona stwierdziła:
- Wiesz, coś bym zjadła, bo muszę zabić ten smak!
PONIEDZIAŁEK (11.06)
No i jadę jutro pociągiem do Metropolii.
Sam, na 20 dni, które mogą się okazać trzema tygodniami albo czymś dłuższym.
Bo czeka mnie bez liku spraw zawodowych (koniec roku szkolnego), rodzinnych i towarzyskich, które razem wzięte są niczym przy MISTRZOSTWACH ŚWIATA W PIŁCE NOŻNEJ ROSJA 2018, zwłaszcza i oczywiście przy meczach NASZEJ REPREZENTACJI!!!
Nie łudzę się, że jak drzewiej bywało, w dobrych czasach i przy całkowitej akceptacji Żony połączonej z pewną rezygnacją, będę mógł obejrzeć wszystkie mecze (wtedy, w I rundzie mistrzostw oglądałem dziennie maksymalnie, czyli cztery, a wszystkich razem 64!), ale postaram się wydrzeć, co się da i podporządkować temu całe moje metropolialne życie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
poniedziałek, 4 czerwca 2018
04.06.2018 - pn
Mam 67 lat i 183 dni.
CZWARTEK (31.05)
No i muszę się znowu cofnąć do... przed-poprzedniego tygodnia. Do soboty.
Przypomnę, że na stacji w moim Rodzinnym Mieście wysiadałem świeży i pachnący...
I tak udało się dotrwać do spotkania, zwłaszcza że szedłem przez park, raptem jakieś 10 minut, moją starą drogą, którą pokonywałem w okresie studiów jeżdżąc tam i z powrotem do Metropolii - na I roku regularnie co tydzień, w soboty i niedziele, a w latach późniejszych obrosnąwszy w piórka, odciąwszy pępowinę, wchłonięty przez wielki świat i jak tego jeszcze nie nazwać, przyjeżdżałem raz na kilka miesięcy, raczej z niechęcią, powodowany wyrzutami sumienia.
Te nasze spotkania są ewenementem w każdym calu.
Ten ewenement chyba najprościej jest zobrazować, po inżyniersku lub w sposób księgowy (to moje, według Żony, ulubione cechy, oczywiście oprócz policyjno-wojskowych i nauczycielskich) wyliczając jego składowe:
1) Naukę w ogólniaku, w klasie VIII, rozpoczęło 44 osób, w tym 22, również ja, przeszło doń z podstawówki mieszczącej się przez długi czas we wspólnym budynku,
2) Znamy się lat 54, a z tymi z podstawówki 61, a żyjemy lat 68, czyli byliśmy na świecie w czasach Stalina, Bieruta, przeżyliśmy Gomułkę, Gierka, Jaruzelskiego i doczekaliśmy demokracji,
3) Maturę w klasie XI zdało 28 osób i właśnie obchodzimy L. rocznicę tego istotnego faktu,
4) Od tego czasu spotkaliśmy się 18 razy łącznie z obecnym,
5) Frekwencja na każdym spotkaniu nie schodzi nigdy poniżej 18. osób. Przeważnie jest nas 20. - 22. plus raz była nasza ukochana wychowawczyni z podstawówki i kilka razy nasza wychowawczyni z ogólniaka, która za każdym razem (ma blisko 90. lat) pyta mnie, co tam u mojej siostry i brata,
6) Ludzie przyjeżdżają z całej Polski, Niemiec i Kanady (dwóch - jeden mieszka w Montrealu, a drugi w Toronto i nigdy by się nie dowiedzieli o swoim tam istnieniu, gdyby nie nasza klasa, a konkretnie jeden kolega, z którym "dodatkowo" studiowałem i zrobiłem pracę magisterską, taki dobry duch klasy, profesor belwederski, któremu nominację wręczał Prezydent Rzeczpospolitej, śp. Lech Kaczyński,
7) Lada moment powstanie z naszych składek wydawnictwo, pilotowane i trzymane żelazną ręką przez innego kolegę, emerytowanego wojskowego, które najpierw miało zawierać ok. 120. stron, by rozrosnąć się do 170. Książka ta będzie zawierać wspomnienia napisane przez nas samych oraz różne nasze zdjęcia, w tym te ostatnie, z naszego spotkania wieńczącego 50 lat. Oprócz tego każdy z nas otrzyma płytę z ponad 500. zdjęciami, bowiem umieszczenie wszystkich w książce nie wchodziło w rachubę.
Tym razem spotkaliśmy się przede wszystkim w oficjalnym celu.
Liceum reprezentowała Pani Dyrektor, młodsza od nas o 20 lat, jeden Nauczyciel oraz poczet sztandarowy ze sztandarem szkoły (a trzeba jeszcze raz uzmysłowić, że to była sobota i dzień wolny dla uczniów-sztandarowców, bardzo sympatycznych, z obecnej klasy drugiej).
Były kwiaty, mowy, podziękowania w obie strony i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia...
No i ta sztubackość! Chyba ją wytwarzały mury szkoły, my sami razem i wspomnienia.
Zwiedzaliśmy szkołę zachowując się na pewno nieadekwatnie do naszego wieku i siwych, w większości, włosów. I łaziliśmy po terenie krytykując wszystko po cichu, między nami, bo "pamiętacie, za naszych czasów to tutaj było super boisko i bieżnia zrobione przez nas w czynie społecznym, po których ślad zaginął, mury jakoś tak inaczej pomalowali, trawa niedokoszona, to wejście mogliby zrobić inaczej, po co posadzili te krzaki?!", itd.
Odzywały się różne moje wspomnienia - tu odbywały się apele z podniesieniem flagi i odśpiewaniem hymnu, a tu na każdej przerwie graliśmy w pikuty, a tu rysowaliśmy na ziemi trasy Wyścigu Pokoju, żeby pstrykając w kapsle lub guziki go wygrać, tu z kolei uprawialiśmy drobny hazard (najmniejsza wygrana 10 gr) obijając monety lub szajby o cegły szkolnego muru, tu z kolei strzeliłem głową piękną bramkę przy centrze z kornera, tam zdobywaliśmy bunkry walcząc miedzy sobą i ewidentnie chcąc sobie skręcić kark, a przynajmniej stać się kaleką, a dokładnie w tym miejscu w kłótni krzyknąłem do mojego kolegi "Ty Żydzie!" (jego mama była Polką, a ojciec Żydem), za co natychmiast zrobiło mi się głupio i za co teraz chciałbym go osobiście, serdecznie i być może ze łzami w oczach przeprosić, tylko że nie mam kogo, bo on zniknął, chyba bezpowrotnie, tak jak wielu naszych z naszego klasowego życia.
A jak był cel oficjalny, to tym bardziej nieoficjalny!
Zawsze, często z noclegiem, w wynajętym hotelu, czcimy nasze spotkanie jedzeniem, dobrym winem, rozmowami, wspomnieniami, sprawdzaniem obecności w naszym starym oryginalnym dzienniku, który udało się wydobyć ze szkolnego archiwum i przemycić na światło dzienne naszej koleżance, nauczycielce zresztą w jej i naszym, czyli tym samym, ogólniaku, kłótniami i wygłupami oraz tańcami.
Tym razem było 18 osób. A wśród nich, m.in.
- nasza przewodnicząca, która nieraz musiała się za swoją durnowatą klasę tłumaczyć przed dyrektorem szkoły, często roniąc łzy,
- kolega z Kanady, którego 4 lata temu ujrzałem w Polsce po raz pierwszy po 50. latach, który w klasie VIII już się golił, był praktycznie mężczyzną, ja z kolei najmniejszym w klasie, pucułowatym dzidziusiem - i tak razem łaziliśmy i się przyjaźniliśmy, niczym Pat i Patachon,
- drugi kolega z Kanady, z którym, jako jedynym mogę porozmawiać o moim Ojcu, bo go znał bardzo dobrze i który, mając fioła na tle kulturystyki, w garażu swojego ojca urządził salę do ćwiczeń i mnie do nich przymusił, dzięki czemu nabrałem masy mięśniowej (jego słowa), a ponadto po trzech latach przy okazji trochę urosnąwszy, nigdy przy tym nie przekraczając wzrostu siedzącego psa, przestałem być dzidziusiem i najmniejszym w klasie, i który, zawsze po wspólnych ćwiczeniach (dwa, trzy razy w tygodniu) przez jakieś półtora roku siadając na ławeczce i opierając dłonie na swoich udach nieadekwatnie szczupłych, przypatrywał im się krytycznie i za każdym razem wygłaszał sakramentalne "Kurwa, muszę popracować nad udami!",
- dwóch kolegów, w tym ten profesor, dzięki którym udało mi się wyjść ze "złego towarzystwa", skończyć szkołę i otworzyć się na świat,
- wiele koleżanek i kolegów, z którymi są związane moje wspomnienia, nigdy negatywne.
Nie przeszkadza mi, a 50 lat temu bym zagryzł i zabił, gdy nazywają mnie swoim ...ciem, ...usiem, ...eczkiem!
I tak wracając do Metropolii myślałem sobie, że gdybym żył, a zabrakłoby mojego Brata, koleżanek i kolegów z klasy, to w zasadzie nie miałbym dla kogo wracać do Rodzinnego Miasta. Bo po co to już dawno nie mam! Zburzyli mój rodzinny dom i kino, zlikwidowali tramwaje, galerie takie same, jak wszędzie, pozmieniali nazwy ulic - wszystko inaczej i wiem, że tak musi być, ale już nie dla mnie.
Z Klasą musiałem brutalnie się pożegnać, by o 19.15 wracać pociągiem do Metropolii.
Na Noc Muzeów. Bo życie opiera się na priorytetach.
Szkoła w całości, jako jedyny merytoryczny gospodarz, zagospodarowała jeden z przybytków metropolialnej kultury, więc nam, jej zwierzchnictwu, pomijając chęć i ciekawość, wypadało być. Umówiłem się z Żoną koła dworca, aby spokojnie, po nocy, skoro to Noc Muzeów, dojechać na miejsce.
Tym razem wszystko było inaczej niż we wczesnopopołudniowym pociągu.
Wszędzie pustki, dużo miejsca, działająca klimatyzacja i nagłośnienie. A dodatkowo, w charakterze bonusu, 45. minutowy, czyli mniej więcej taki, ile trwa cała planowana podróż, przymusowy postój.
"Znowu" coś nie stykało w elektronice, bo pociąg co chwilę usiłował ruszyć zapalając silniki i wprawiając cały skład w obiecujące drżenie, by po chwili zapadała cisza powiększana ciemnością zgaszonych lamp, bo jak nie ma prądu, to do wszystkiego. To nawet dziecko wie!
Wiedziałem więc i ja, i powoli, będąc w kontakcie smsowym z Żoną, żegnaliśmy się z Nocą Muzeów i z naszym zwierzchnictwem, bo galeria miała być otwarta do 22.00.
Brak prądu, a raczej jego pojawianie się i znikanie przez 45 minut, wprawił pasażerkę siedzącą tuż za mną samotnie w takim samym module, jak mój, w stan histerii. Przez całe 45 minut (zastanawiałem się racjonalnie, co to za telefon, że ma tak mocną baterię) rozmawiała przez telefon z synem, który, jak się okazało, czekał na nią na dworcu głównym, aby odwieźć ją na lotnisko. Więc dowiedziałem się, i nie tylko ja, jak chciała się na kolacji pożegnać z całą rodziną, jak będzie miała zniszczone życie, gdy spóźni się na samolot, jak... - mnóstwo szczegółów.
Było to na swój sposób interesujące, takie niechamskie, bezwiedne i bezkarne włażenie z buciorami w jej życie, ale ogólnie wszyscy milcząco jej współczuli. Gorzej było, gdy brak prób w odpalaniu silnika i zapalaniu światła, przedłużał się złowieszczo powyżej pięciu minut. Pani dostawała wtedy w półmroku i ciszy, bo wszelkie rozmowy wówczas zamierały, gwałtowniejszych telefonicznych histerii, a my, cóż, nic nie mogliśmy zrobić.
Ale najgorszy był przez ten czas jej komentarz:
- Czekaj, czekaj! - Zapaliło się światło! - Może uruchomią silnik! - Och, nie! - Nic się nie dzieje! Och, nie! - Zgasło! - Coś drga! - Jakby silnik! - Może pojedziemy! - No nie! - Zgasł! - Nic się nie dzieje! - Czekaj, czekaj! - Coś się dzieje! - Nie, to tylko światło, ale właśnie zgasło! - Och, jakby drgnął! - Nie, to tylko mi się zdawało! - Zapalił silnik! - Zgasł! - Czekaj, czekaj! - Ja zwariuję! (my przy okazji też, pomyślałem) - Och, coś się dzieje! - Czekaj, czekaj!...
Trudno było wytrzymać jej nieprzerwany komentarz, zwłaszcza że miała niewątpliwie chorobliwą rację w precyzyjnym przekazywaniu usiłowań obsługi pociągu i ani na chwilę się nie myliła, a zwracanie uwagi, "żeby się wreszcie zamknęła!", oczywiście nie wchodziło w rachubę.
W końcu podeszła pani konduktorka i powiedziała (a staliśmy na którejś z metropolialnych stacji), że ona nie może brać odpowiedzialności i nie wie, ile taki stan może jeszcze trwać, zwłaszcza że powstały trudności w łączności między obsługą konduktorską a maszynistą (wysiadły walkie talkie, ale nie wiem, czy na kolei to nie nazywa się krótkofalówka) i ona radzi skorzystać z chwilowej obecności prądu i wysiąść, bo teraz drzwi się otworzą, ale później... i tu rozchyliła znacząco dłonie.
Rzuciłem się do pomocy z pół-fałszywym, wypisanym na twarzy zrozumieniem jej sytuacji i współczuciem, i pomogłem wytargać bagaż radząc jednocześnie, żeby natychmiast wezwała taksówkę, bo stąd jest stosunkowo niedaleko do lotniska i spokojnie zdąży na odprawę.
- Nie, nie! Mój syn już po mnie jedzie! - wydusiła z siebie nawet nie dziękując.
Nawet nie zarejestrowałem, przy tym "Czekaj, czekaj!", kiedy zdążyła się z nim umówić.
Gdy tylko odeszła, za jakąś minutę, elektryka wróciła, a za jakieś 15 minut pociąg triumfalnie wjechał na dworzec główny w akompaniamencie miłego męskiego głosu dobywającego się z dobrej jakości głośników dziękującego za "wspólną miłą podróż", zapraszającego ponownie i życzącego "miłego dnia", chociaż to już była noc.
Idąc niespiesznie peronem jak zwykle oddałem się analitycznemu zamyśleniu. Że, np. jednak w tych nowoczesnych pociągach komunikaty puszczają żywcem z taśmy, to znaczy z innego, współczesnego cyfrowego nośnika, bo chyba, bojąc się linczu, nikt z obsługi pociągu w naszej sytuacji nie odważyłby się tak wystąpić na żywo.
Na Noc Muzeów zdążyliśmy.
Z Żoną jesteśmy w różnych skomplikowanych bojach wyćwiczeni i wszystko przeprowadzamy precyzyjnie, jak operację wojskową, co często budzi podziw Teściowej. Jednocześnie hołdujemy zasadzie, że jak się nie da (a staraliśmy się, żeby się dało), to się nie da i trudno. Szat z siebie zdzierać nie będziemy. Taki wojskowy buddyzm (swoisty oksymoron).
Dojechaliśmy tramwajem na 21.30, na tyle późno, żeby zakosztować nocy i na tyle wcześnie, żeby zdążyć wszystko obejrzeć i spokojnie pokontemplować "No i patrz pan, panie, do czego Szkoła doszła po 24. latach?! Kto by na początku pomyślał?!"
Zresztą na ten fakt, jakieś dwa lata temu, Żona w swój specyficzny sposób zwróciła moją uwagę widząc, jak przez te wszystkie lata "się spinam" i wszystkim przejmuję.
- Przecież ty nie musisz już niczego i nikomu udowadniać! - Weź się "rozepnij"!
To się "rozpiąłem" i od tego czasu czuję się znacznie lepiej. Ogólnie czuję się bardziej wyluzowany i taki też stan tkwił we mnie na Nocy Muzeów.
Oczywiście nie oznacza to, że bagatelizuję i zaniedbuję sprawy, gdyż nie jestem wyluzowany, jak w tym dowcipie:
Orzeł z sokołem postanowili się wyluzować. Wzlecieli na sam szczyt góry, siedli i zaczęli się kiwać rytmicznie i symultanicznie do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu i na trzy, cztery - piętki, pazurki - piętki, pazurki - rzucili się w dół. Spadali, jak dwa pociski, by tuż nad ziemią pięknie rozpostrzeć skrzydła i wzlecieć z powrotem na górę. I znów - piętki, pazurki - piętki, pazurki i w dół.
Zobaczyła to kuna.
- Chłopaki! - Co robicie?!
- A się wyluzowujemy!
- A mogę z wami?!
- A czemu nie!
Stanęli we troje na szczycie góry - piętki, pazurki - piętki, pazurki i w dół. Lecą ze świstem, gdy wtem orzeł pyta:
- Kuna! - A ty umiesz latać?!
- Nie!
Popatrzyli obaj na nią z zazdrością i podziwem.
- Kuna! - Ty to dopiero umiesz się wyluzować!
W bardzo dobrych nastrojach postanowiliśmy chłonąć Metropolię nocą.
Przeszliśmy piechotą kawał drogi patrząc na te tłumy w knajpach, gwar, światła, budynki i wodę, i wpadliśmy do knajpki, żeby zobaczyć i zarezerwować miejsce, w którym za parę dni mieliśmy uczcić X rocznicę naszego ślubu. Był Pilsner Urquell i cydr i światowa atmosfera.
Namówiłem Żonę, abyśmy dalej poszli kawał na piechotę, a potem złapali tramwaj, żeby do końca wchłaniać atmosferę naszego nocnego miasta.
Tramwajów oczywiście już dawno nie było, co nie za bardzo spodobało się Żonie, która od początku mówiła, że tak będzie.
Pierwszy nocny autobus odpuściliśmy, "ale i tak mieliśmy dobrze", bo się do niego nie dało wsiąść.
Drugi był też pełny, ale, mimo że Żona nienawidzi takiego tłoku i ścisku, wymusiłem na niej wsiadanie, co było w opozycji do proponowanej przez nią taksówki. Stwierdziłem, że zamówić ją w obecnych czasach może każdy głupi.
Jazda autobusem spełniła wszelkie moje oczekiwania, odwrotnie niż u Żony. Tłok taki, że połowę drogi jechaliśmy na gapę, bo na kasownik nie było żadnych widoków, a przekazywanie biletów, aby je ktoś skasował, w tym towarzystwie równało się z ich utratą. Dodatkowo przy drzwiach stał półsztajmes z butelką piwa, który komentował wszystko i wszystkich, i idealnie reagował na wszelkie docinki i prowokacje młodzieży używając kwiecistego języka.
Czułem się, jak ryba w wodzie i oddychałem wbrew sytuacji pełną piersią. Pchały się wspomnienia "z tamtych lat, z tamtych lat...", jak śpiewa/-ał Krawczyk.
W niedzielę wieczorem stawiłem się u Wnuków.
Słowo "stawiłem się" jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu.
Syn wysłał mi zdjęcie, a na nim platforma na kółkach zastawiona cała donicami, a w nich jakieś drzewka i bliżej niesprecyzowane chabazie.
- Tato, weź przywieź ze sobą strój roboczy! - Będziemy sadzić!
Czyli będzie akcja, a do akcji trzeba się stawić.
Syn wiedział, co robi angażując mnie w to przedsięwzięcie, bo w swoim życiu posadziłem ponad 300 drzew i krzewów, a tzw. przyjętość wynosi 99%. Czyli że "mam rękę".
Najlepszym dowodem jest posadzony u nich w tamtym roku, jako soliter, bo bydlę może mieć koronę o szerokości przekraczającej 30 m, platan klonolistny. W tym roku widać, że czuje się już u siebie, bo bogato wypuścił piękne liście.
Stawiłem się, gdy w domu nikogo nie było i panowała piękna cisza. Cała rodzina była na pokazach lotniczych i miała wrócić wieczorem.
- To te z cyklu, na których, od czasu do czasu, spada w tłum widzów jakiś samolot? - spytałem Syna.
- Tato! - odparł Syn specyficznym tonem wskazującym, jak wiele jeszcze nie wie jego ojciec, chociaż w ostatnich latach robi wyraźne postępy i mądrzeje. - Prawdopodobieństwo, że zginiemy w wypadku samochodowym jadąc na te pokazy, jest o ileś rzędów większe!
- Fakt! - odparłem mocno uspokojony.
Skorzystałem więc z samotności i zadzwoniłem do Teściowej. Wtedy nie wiedziałem, że dla mnie ta rozmowa będzie przełomowa.
Od czasu wpisu, w którym Teściowa była główną bohaterką (Puck + retrospekcje), wyraźnie coś mi doskwierało, raczej nie wyrzuty sumienia (ateista też, wbrew różnym sądom, może JE posiadać, a nawet podwójnie, bo "je - wyrzuty" i "je - sumienie"), bardziej niesprecyzowany dyskomfort.
- Nie czekaj na reakcję mamy, tylko ty pierwszy do niej zadzwoń i zapytaj, czy czytała? - zasugerowała Żona. - Ty pierwszy zrobisz krok, a to uprości rozmowę!
Z duszą na ramieniu zapytałem Teściową, czy czytała ostatni wpis.
- Tak. - odparła spokojnie. - Piszesz bardzo dobrze i świetnie się to czyta, ale żerujesz na mnie i mógłbyś się nad tym zastanowić.
Wywiązała się krótka dyskusja, w której raczej nie starałem się wyjaśnić, że żeby pisać i dotykać pewnych osób, które kocham, lubię lub przynajmniej darzę sympatią, czyli żeby je przybliżyć, scharakteryzować, to muszę mniej lub więcej na nich "pożerować", bo każdy z nas jest taki, jaki jest i bez żerowania nie oddam tego najpiękniejszego, czyli istoty sprawy - naszej różnorodności. Wszyscy będą tacy sami, wygładzeni, a ja dostanę mdłości, porzygam się i na koniec rzucę to całe pisanie w cholerę.
Rozmowa przeszła na inne, nawet trudno powiedzieć, że bezpieczniejsze tory, w których Teściowa powiedziała coś takiego, co mnie kompletnie zaskoczyło i co spowodowało, że za parę dni "zeszły ze mnie" względem niej wszelkie uszczypliwości, czepialstwo i złośliwości.
Na koniec powtórzyła:
- Ale piszesz bardzo dobrze!
A po paru dniach napisała smsa (pisownia oryginalna): "Przeczytałam ponownie Twój tekst o Pucku i teściowej, i muszę to przyznać, czyta się go lekko. Bardzo dobry. Dobrej nocy."
No i zostałem rozbrojony, nie tymi pochwałami, ale jej postawą. I teraz, np. w rozmowach, różne takie "kwiecistości" przypisane jej charakterowi nagle przestały mnie drażnić.
Cholera! Co to się, panie, może porobić na tym świecie!
Ciszę w oka mgnieniu przerwał tajfun powrotu Wnuków.
Jeden przez drugiego, kłócąc się przy tym, opowiadali, jak było i każdy musiał mi pokazać identyczny, ale swój, plakat z samolotem, a ja cztery razy, oddzielnie, wznosiłem "ochy" i "achy", za każdym razem z takim samym podziwem i entuzjazmem uważając, żeby nie odstawić popeliny, czyli żeby nie wpaść w rutynę.
O sadzeniu tego dnia mowy oczywiście być nie mogło.
Ja taki stan rzeczy od dawna przyjmuję z niezwykłym spokojem.
Mój Syn cierpi na specyficzne ADHD (z ang. attention deficit hyperactivity disorder, czyli dosł. zespół nadpobudliwości z deficytem uwagi) organizacyjno-rodzinne. Jak większość naszych zachowań, a to nie tylko moja analiza i wnioski, wynika ono z jego dzieciństwa.
Co tu dużo mówić - wiem, że jest to spowodowane faktem, że ja, jako jego ojciec, nie poświęcałem mu tyle czasu, ile potrzebował. Oczywiście starałem się być ojcem, ale nigdy tego stanu w swoim życiu nie definiowałem jako "dobrym ojcem". Bo co to oznacza? Nie wiem, chyba do tej pory.
To pojęcie, w przypadku każdej rodziny, może oznaczać coś innego, a na dodatek rzeczony ojciec definiował je prawie na pewno zupełnie inaczej niż jego dziecko, tu mój Syn.
Wiem, że się starałem, bardziej naturalnie i instynktownie, ale też w związku z tym nie byłem i nadal nie jestem skory do całkowitych poświęceń. I popełniłem wiele błędów. Niektórych nigdy sobie nie wybaczę, ale przecież tego nie cofnę, nie odwrócę.
Nie mówię tego, żeby się kajać i głowę sypać popiołem, to nie ja! Chodzi o to, żeby do "SPRAWY", przy mocnych przecież, obustronnych uczuciach, podejść racjonalnie i teraz żyć ze sobą fajnie i czerpać z tego dużo radości i wzajemnej, ojcowsko-synowskiej, satysfakcji.
To się udaje. Ja to czuję, a Syn kilka razy podkreślił, że się zmieniłem. Czytam: na lepsze. I dobrze się z tym czuję.
Więc mamy ze sobą kontakt, mimo wielu poważnych różnic, często fundamentalnych, ale też dlatego, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. No i poza tym ja chcę być jego ojcem, a on moim synem. Ta Św. Trójca - różnice, podobieństwo i wolna wola(!) nas łączą.
Oczywiście Syn musi odreagować dzieciństwo, a przynajmniej jego część i stara się nie popełniać błędów rodzica/rodziców, które mu zapadły w sercu i dać swoim synom maksymalnie dużo. Klasyczny mechanizm.
Ale często STARA SIĘ za bardzo, kosztem własnego zdrowia i fizycznego, i psychicznego, dodatkowo wciągając w wir wszystkich wokoło.
Wyobraźmy sobie nie do końca hipotetyczny scenariusz.
Wersja I - przyjeżdżam na trzy noce.
Więc w tym czasie, a i on, i ja jesteśmy uwikłani w różne zawodowe sprawy, Syn planuje, żebyśmy w dwa popołudnia poszli na długi spacer z chłopakami i energetyczną bestią rasy corgie, zagrali w piłkę, postrzelali z łuku, pograli w gry planszowe i/lub w karty, długo porozmawiali, najlepiej po 23.00, kiedy wszyscy dorośli są padnięci i marzą o łóżku, i alternatywnie, w zależności od potrzeb i sytuacji, zbudowali w ogródku domek, postawili trampolinę, ułożyli drewno, posadzili rośliny, itd. A przecież do tego dochodzą nauka, posiłki, wstawanie i kładzenie się (oba procesy bardzo długie) i szereg codzienności z chorobami Wnuków włącznie, co potrafi wszystko dokumentnie rozwalić. Więc nauczyłem się nie przywiązywać do planów Syna, specjalnie się nie przejmować, mieć dystans i czekać, co będzie lub co się da zrealizować. Jak Syn rzuca jakimś hasłem, zawsze traktuję je poważnie, przygotowuję się i?...
Obaj wiemy, że 6!, to jest 1x2x3x4x5x6=720 różnych przypadków i powiązań, czyli ogrom nie do ogarnięcia.
Wersja II - obejmująca moduły tygodniowe lub miesięczne.
Należy chłopaków wysłać na krav magę, trening piłkarski, przedtem skrzypce lub szachy, wyjechać nad morze lub w góry całą rodziną lub na tzw. męskie wyjazdy, lub do skautów, lub z dwoma dziadkami, być na chrzcie, komunii, spotkaniach małżeńskich, urodzinach, imieninach, w zoo, na pokazie lotniczym, na zwykłych lodach, itd.
Wersja III - obejmująca również moduły tygodniowe lub miesięczne.
Jest to wersja pod tytułem "To my przyjedziemy do was (rodzina, znajomi) z chłopakami i z psem i będzie fajnie!" A przyjedziemy uprzedzając, nie uprzedzając lub po drodze.
Tego wszystkiego potrzebują moje Wnuki i to im ich ojciec da i zapewni!!!
NIEDZIELA (03.06)
No i muszę zaległości blogowe przerzucić do następnego wpisu.
Wiele się działo, więc nie wyrabiam.
PONIEDZIAŁEK (04.06)
No i jestem w Stolicy.
Sam się temu dziwię.
Po 10. godzinach podróży pociągiem.
A przecież Polska nie jest specjalnie dużym krajem, no i Stolica, mimo wyraźnego przesunięcia w kierunku Azji, jest w miarę w jej centrum.
Godzina jazdy do Miasta Przesiadkowego przeleciała szybko i bezboleśnie, bo dopiero wstawał, nawet jak na ostatnie dni, zachmurzony dzień i panował przyjemny chłodek.
W Mieście Przesiadkowym dowiedziałem się, że w pociągu, który przemierza kraj od jednej jego granicy do drugiej, nie ma WARS-u. Więc godzinę postoju skrzętnie wykorzystałem:
1) Kupiłem bilet I klasy, bo czerpiąc bogato z moich doświadczeń z ostatniej podróży do Rodzinnego Miasta, nie chciałem się przyklejać do kolejnej rozłożystej pani (niebo już wówczas było bezchmurne!),
2) Zjadłem w dworcowej restauracji/barze(?) jajecznicę na maśle, bułkę z masłem i wypiłem czarną kawę z ekspresu, czyli potrawy, którymi ewentualnie nie można było struć podróżnego, bo ten gastronomiczny przybytek na różnych forach ma opinię trującego. Nie chciałem dzielić doli różnych biedaków, którzy ze szczegółami opisywali, co im się stało po zjedzeniu potraw tamżesz. W kontekście mojej służbowej podróży było to niezwykle istotne, bo trudno się zgodzić z wizją przyjechania do Stolicy tylko po to, żeby, przy poniesionych kosztach podróży tam i z powrotem, i noclegu, nie wychodzić przez dwa dni z ubikacji,
3) Kupiłem tamżesz, dość odważnie, na podróż dwie bułki z szynką, serem, papryką i ogórkiem tylko dlatego, że pani patrzyła mi w oczy mówiąc, że sama je robiła dzisiaj rano. A oprócz tego dwie buteleczki Tymbarku "jabłko-mięta", przy produkcji których ta restauracja/bar nie mogli uczestniczyć,
4) Zrobiłem siusiu, już za 2,50, bo poprzednio było za 2.
W pociągu zero klimatyzacji, wszystkie okna pootwierane, pełno ludzi. I godzinne opóźnienie.
Przez ten czas (8 godzin) nie wypiłem ani kropli Tymbarku, "a i tak miałem dobrze, bo nie musiałem iść do toalety, w której, jak szybko się rozniosło, nie było wody oraz nie kleiłem się sam do siebie, jak mógłbym, gdybym pił".
Ale bułki zjadłem. Na wszelki wypadek już po wszystkim, wieczorem, odkaziłem je dwoma kuflami Pilsnera Urquella lanego z tanka w Pivni Restaurace przy Chmielnej vis a' vis Reserved, H&M, C&A, z czego wynika prosty wniosek, że u nas, w Metropolii, jest ładniej.
Zresztą ta część Stolicy jest paskudna, bez wyrazu, z poustawianymi wieżowcami, Pałacem Kultury i Nauki, i rozgrzebanymi budowami, w tym nowej Rotundy.
Więc dojście z Centralnej do Chmielnej (jak na Stolicę rzut kamieniem) było nieciekawe, a w niskim przejściu podziemnym na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich panował zaduch i temperatura ponad 40 st.C wytwarzana przez liczne sklepiki i punkty gastronomiczne podające gorące fast foody.
Ale pomysł mojej Żony, żeby mnie tu ulokować, był genialny! Wszędzie mam blisko i nie jestem zależny od żadnej komunikacji. Nawet nie przeszkadza mi nagrzane mieszkanie w bloku, które intensywnie chłodzę otwartymi oknami oraz bliżej nieokreślony łomot, niesiony po Wiśle, chyba ze Stadionu Narodowego (coś na kształt Iron Maiden, chociaż teraz słyszę "Wolność, kocham i rozumiem" Chłopców z Placu Broni).
No i zaraz po zamieszkaniu byłem absolutnie u siebie, a do życia przywrócił mnie zimny prysznic i dwa Tymbarki.
Na jednym kapslu było napisane "ZIMNO MI BEZ CIEBIE", a na drugim, to chyba a' propos mojego jutrzejszego spotkania, "IDŹ SWOJĄ DROGĄ". W takiej kolejności piłem.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Mam 67 lat i 183 dni.
CZWARTEK (31.05)
No i muszę się znowu cofnąć do... przed-poprzedniego tygodnia. Do soboty.
Przypomnę, że na stacji w moim Rodzinnym Mieście wysiadałem świeży i pachnący...
I tak udało się dotrwać do spotkania, zwłaszcza że szedłem przez park, raptem jakieś 10 minut, moją starą drogą, którą pokonywałem w okresie studiów jeżdżąc tam i z powrotem do Metropolii - na I roku regularnie co tydzień, w soboty i niedziele, a w latach późniejszych obrosnąwszy w piórka, odciąwszy pępowinę, wchłonięty przez wielki świat i jak tego jeszcze nie nazwać, przyjeżdżałem raz na kilka miesięcy, raczej z niechęcią, powodowany wyrzutami sumienia.
Te nasze spotkania są ewenementem w każdym calu.
Ten ewenement chyba najprościej jest zobrazować, po inżyniersku lub w sposób księgowy (to moje, według Żony, ulubione cechy, oczywiście oprócz policyjno-wojskowych i nauczycielskich) wyliczając jego składowe:
1) Naukę w ogólniaku, w klasie VIII, rozpoczęło 44 osób, w tym 22, również ja, przeszło doń z podstawówki mieszczącej się przez długi czas we wspólnym budynku,
2) Znamy się lat 54, a z tymi z podstawówki 61, a żyjemy lat 68, czyli byliśmy na świecie w czasach Stalina, Bieruta, przeżyliśmy Gomułkę, Gierka, Jaruzelskiego i doczekaliśmy demokracji,
3) Maturę w klasie XI zdało 28 osób i właśnie obchodzimy L. rocznicę tego istotnego faktu,
4) Od tego czasu spotkaliśmy się 18 razy łącznie z obecnym,
5) Frekwencja na każdym spotkaniu nie schodzi nigdy poniżej 18. osób. Przeważnie jest nas 20. - 22. plus raz była nasza ukochana wychowawczyni z podstawówki i kilka razy nasza wychowawczyni z ogólniaka, która za każdym razem (ma blisko 90. lat) pyta mnie, co tam u mojej siostry i brata,
6) Ludzie przyjeżdżają z całej Polski, Niemiec i Kanady (dwóch - jeden mieszka w Montrealu, a drugi w Toronto i nigdy by się nie dowiedzieli o swoim tam istnieniu, gdyby nie nasza klasa, a konkretnie jeden kolega, z którym "dodatkowo" studiowałem i zrobiłem pracę magisterską, taki dobry duch klasy, profesor belwederski, któremu nominację wręczał Prezydent Rzeczpospolitej, śp. Lech Kaczyński,
7) Lada moment powstanie z naszych składek wydawnictwo, pilotowane i trzymane żelazną ręką przez innego kolegę, emerytowanego wojskowego, które najpierw miało zawierać ok. 120. stron, by rozrosnąć się do 170. Książka ta będzie zawierać wspomnienia napisane przez nas samych oraz różne nasze zdjęcia, w tym te ostatnie, z naszego spotkania wieńczącego 50 lat. Oprócz tego każdy z nas otrzyma płytę z ponad 500. zdjęciami, bowiem umieszczenie wszystkich w książce nie wchodziło w rachubę.
Tym razem spotkaliśmy się przede wszystkim w oficjalnym celu.
Liceum reprezentowała Pani Dyrektor, młodsza od nas o 20 lat, jeden Nauczyciel oraz poczet sztandarowy ze sztandarem szkoły (a trzeba jeszcze raz uzmysłowić, że to była sobota i dzień wolny dla uczniów-sztandarowców, bardzo sympatycznych, z obecnej klasy drugiej).
Były kwiaty, mowy, podziękowania w obie strony i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia...
No i ta sztubackość! Chyba ją wytwarzały mury szkoły, my sami razem i wspomnienia.
Zwiedzaliśmy szkołę zachowując się na pewno nieadekwatnie do naszego wieku i siwych, w większości, włosów. I łaziliśmy po terenie krytykując wszystko po cichu, między nami, bo "pamiętacie, za naszych czasów to tutaj było super boisko i bieżnia zrobione przez nas w czynie społecznym, po których ślad zaginął, mury jakoś tak inaczej pomalowali, trawa niedokoszona, to wejście mogliby zrobić inaczej, po co posadzili te krzaki?!", itd.
Odzywały się różne moje wspomnienia - tu odbywały się apele z podniesieniem flagi i odśpiewaniem hymnu, a tu na każdej przerwie graliśmy w pikuty, a tu rysowaliśmy na ziemi trasy Wyścigu Pokoju, żeby pstrykając w kapsle lub guziki go wygrać, tu z kolei uprawialiśmy drobny hazard (najmniejsza wygrana 10 gr) obijając monety lub szajby o cegły szkolnego muru, tu z kolei strzeliłem głową piękną bramkę przy centrze z kornera, tam zdobywaliśmy bunkry walcząc miedzy sobą i ewidentnie chcąc sobie skręcić kark, a przynajmniej stać się kaleką, a dokładnie w tym miejscu w kłótni krzyknąłem do mojego kolegi "Ty Żydzie!" (jego mama była Polką, a ojciec Żydem), za co natychmiast zrobiło mi się głupio i za co teraz chciałbym go osobiście, serdecznie i być może ze łzami w oczach przeprosić, tylko że nie mam kogo, bo on zniknął, chyba bezpowrotnie, tak jak wielu naszych z naszego klasowego życia.
A jak był cel oficjalny, to tym bardziej nieoficjalny!
Zawsze, często z noclegiem, w wynajętym hotelu, czcimy nasze spotkanie jedzeniem, dobrym winem, rozmowami, wspomnieniami, sprawdzaniem obecności w naszym starym oryginalnym dzienniku, który udało się wydobyć ze szkolnego archiwum i przemycić na światło dzienne naszej koleżance, nauczycielce zresztą w jej i naszym, czyli tym samym, ogólniaku, kłótniami i wygłupami oraz tańcami.
Tym razem było 18 osób. A wśród nich, m.in.
- nasza przewodnicząca, która nieraz musiała się za swoją durnowatą klasę tłumaczyć przed dyrektorem szkoły, często roniąc łzy,
- kolega z Kanady, którego 4 lata temu ujrzałem w Polsce po raz pierwszy po 50. latach, który w klasie VIII już się golił, był praktycznie mężczyzną, ja z kolei najmniejszym w klasie, pucułowatym dzidziusiem - i tak razem łaziliśmy i się przyjaźniliśmy, niczym Pat i Patachon,
- drugi kolega z Kanady, z którym, jako jedynym mogę porozmawiać o moim Ojcu, bo go znał bardzo dobrze i który, mając fioła na tle kulturystyki, w garażu swojego ojca urządził salę do ćwiczeń i mnie do nich przymusił, dzięki czemu nabrałem masy mięśniowej (jego słowa), a ponadto po trzech latach przy okazji trochę urosnąwszy, nigdy przy tym nie przekraczając wzrostu siedzącego psa, przestałem być dzidziusiem i najmniejszym w klasie, i który, zawsze po wspólnych ćwiczeniach (dwa, trzy razy w tygodniu) przez jakieś półtora roku siadając na ławeczce i opierając dłonie na swoich udach nieadekwatnie szczupłych, przypatrywał im się krytycznie i za każdym razem wygłaszał sakramentalne "Kurwa, muszę popracować nad udami!",
- dwóch kolegów, w tym ten profesor, dzięki którym udało mi się wyjść ze "złego towarzystwa", skończyć szkołę i otworzyć się na świat,
- wiele koleżanek i kolegów, z którymi są związane moje wspomnienia, nigdy negatywne.
Nie przeszkadza mi, a 50 lat temu bym zagryzł i zabił, gdy nazywają mnie swoim ...ciem, ...usiem, ...eczkiem!
I tak wracając do Metropolii myślałem sobie, że gdybym żył, a zabrakłoby mojego Brata, koleżanek i kolegów z klasy, to w zasadzie nie miałbym dla kogo wracać do Rodzinnego Miasta. Bo po co to już dawno nie mam! Zburzyli mój rodzinny dom i kino, zlikwidowali tramwaje, galerie takie same, jak wszędzie, pozmieniali nazwy ulic - wszystko inaczej i wiem, że tak musi być, ale już nie dla mnie.
Z Klasą musiałem brutalnie się pożegnać, by o 19.15 wracać pociągiem do Metropolii.
Na Noc Muzeów. Bo życie opiera się na priorytetach.
Szkoła w całości, jako jedyny merytoryczny gospodarz, zagospodarowała jeden z przybytków metropolialnej kultury, więc nam, jej zwierzchnictwu, pomijając chęć i ciekawość, wypadało być. Umówiłem się z Żoną koła dworca, aby spokojnie, po nocy, skoro to Noc Muzeów, dojechać na miejsce.
Tym razem wszystko było inaczej niż we wczesnopopołudniowym pociągu.
Wszędzie pustki, dużo miejsca, działająca klimatyzacja i nagłośnienie. A dodatkowo, w charakterze bonusu, 45. minutowy, czyli mniej więcej taki, ile trwa cała planowana podróż, przymusowy postój.
"Znowu" coś nie stykało w elektronice, bo pociąg co chwilę usiłował ruszyć zapalając silniki i wprawiając cały skład w obiecujące drżenie, by po chwili zapadała cisza powiększana ciemnością zgaszonych lamp, bo jak nie ma prądu, to do wszystkiego. To nawet dziecko wie!
Wiedziałem więc i ja, i powoli, będąc w kontakcie smsowym z Żoną, żegnaliśmy się z Nocą Muzeów i z naszym zwierzchnictwem, bo galeria miała być otwarta do 22.00.
Brak prądu, a raczej jego pojawianie się i znikanie przez 45 minut, wprawił pasażerkę siedzącą tuż za mną samotnie w takim samym module, jak mój, w stan histerii. Przez całe 45 minut (zastanawiałem się racjonalnie, co to za telefon, że ma tak mocną baterię) rozmawiała przez telefon z synem, który, jak się okazało, czekał na nią na dworcu głównym, aby odwieźć ją na lotnisko. Więc dowiedziałem się, i nie tylko ja, jak chciała się na kolacji pożegnać z całą rodziną, jak będzie miała zniszczone życie, gdy spóźni się na samolot, jak... - mnóstwo szczegółów.
Było to na swój sposób interesujące, takie niechamskie, bezwiedne i bezkarne włażenie z buciorami w jej życie, ale ogólnie wszyscy milcząco jej współczuli. Gorzej było, gdy brak prób w odpalaniu silnika i zapalaniu światła, przedłużał się złowieszczo powyżej pięciu minut. Pani dostawała wtedy w półmroku i ciszy, bo wszelkie rozmowy wówczas zamierały, gwałtowniejszych telefonicznych histerii, a my, cóż, nic nie mogliśmy zrobić.
Ale najgorszy był przez ten czas jej komentarz:
- Czekaj, czekaj! - Zapaliło się światło! - Może uruchomią silnik! - Och, nie! - Nic się nie dzieje! Och, nie! - Zgasło! - Coś drga! - Jakby silnik! - Może pojedziemy! - No nie! - Zgasł! - Nic się nie dzieje! - Czekaj, czekaj! - Coś się dzieje! - Nie, to tylko światło, ale właśnie zgasło! - Och, jakby drgnął! - Nie, to tylko mi się zdawało! - Zapalił silnik! - Zgasł! - Czekaj, czekaj! - Ja zwariuję! (my przy okazji też, pomyślałem) - Och, coś się dzieje! - Czekaj, czekaj!...
Trudno było wytrzymać jej nieprzerwany komentarz, zwłaszcza że miała niewątpliwie chorobliwą rację w precyzyjnym przekazywaniu usiłowań obsługi pociągu i ani na chwilę się nie myliła, a zwracanie uwagi, "żeby się wreszcie zamknęła!", oczywiście nie wchodziło w rachubę.
W końcu podeszła pani konduktorka i powiedziała (a staliśmy na którejś z metropolialnych stacji), że ona nie może brać odpowiedzialności i nie wie, ile taki stan może jeszcze trwać, zwłaszcza że powstały trudności w łączności między obsługą konduktorską a maszynistą (wysiadły walkie talkie, ale nie wiem, czy na kolei to nie nazywa się krótkofalówka) i ona radzi skorzystać z chwilowej obecności prądu i wysiąść, bo teraz drzwi się otworzą, ale później... i tu rozchyliła znacząco dłonie.
Rzuciłem się do pomocy z pół-fałszywym, wypisanym na twarzy zrozumieniem jej sytuacji i współczuciem, i pomogłem wytargać bagaż radząc jednocześnie, żeby natychmiast wezwała taksówkę, bo stąd jest stosunkowo niedaleko do lotniska i spokojnie zdąży na odprawę.
- Nie, nie! Mój syn już po mnie jedzie! - wydusiła z siebie nawet nie dziękując.
Nawet nie zarejestrowałem, przy tym "Czekaj, czekaj!", kiedy zdążyła się z nim umówić.
Gdy tylko odeszła, za jakąś minutę, elektryka wróciła, a za jakieś 15 minut pociąg triumfalnie wjechał na dworzec główny w akompaniamencie miłego męskiego głosu dobywającego się z dobrej jakości głośników dziękującego za "wspólną miłą podróż", zapraszającego ponownie i życzącego "miłego dnia", chociaż to już była noc.
Idąc niespiesznie peronem jak zwykle oddałem się analitycznemu zamyśleniu. Że, np. jednak w tych nowoczesnych pociągach komunikaty puszczają żywcem z taśmy, to znaczy z innego, współczesnego cyfrowego nośnika, bo chyba, bojąc się linczu, nikt z obsługi pociągu w naszej sytuacji nie odważyłby się tak wystąpić na żywo.
Na Noc Muzeów zdążyliśmy.
Z Żoną jesteśmy w różnych skomplikowanych bojach wyćwiczeni i wszystko przeprowadzamy precyzyjnie, jak operację wojskową, co często budzi podziw Teściowej. Jednocześnie hołdujemy zasadzie, że jak się nie da (a staraliśmy się, żeby się dało), to się nie da i trudno. Szat z siebie zdzierać nie będziemy. Taki wojskowy buddyzm (swoisty oksymoron).
Dojechaliśmy tramwajem na 21.30, na tyle późno, żeby zakosztować nocy i na tyle wcześnie, żeby zdążyć wszystko obejrzeć i spokojnie pokontemplować "No i patrz pan, panie, do czego Szkoła doszła po 24. latach?! Kto by na początku pomyślał?!"
Zresztą na ten fakt, jakieś dwa lata temu, Żona w swój specyficzny sposób zwróciła moją uwagę widząc, jak przez te wszystkie lata "się spinam" i wszystkim przejmuję.
- Przecież ty nie musisz już niczego i nikomu udowadniać! - Weź się "rozepnij"!
To się "rozpiąłem" i od tego czasu czuję się znacznie lepiej. Ogólnie czuję się bardziej wyluzowany i taki też stan tkwił we mnie na Nocy Muzeów.
Oczywiście nie oznacza to, że bagatelizuję i zaniedbuję sprawy, gdyż nie jestem wyluzowany, jak w tym dowcipie:
Orzeł z sokołem postanowili się wyluzować. Wzlecieli na sam szczyt góry, siedli i zaczęli się kiwać rytmicznie i symultanicznie do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu i na trzy, cztery - piętki, pazurki - piętki, pazurki - rzucili się w dół. Spadali, jak dwa pociski, by tuż nad ziemią pięknie rozpostrzeć skrzydła i wzlecieć z powrotem na górę. I znów - piętki, pazurki - piętki, pazurki i w dół.
Zobaczyła to kuna.
- Chłopaki! - Co robicie?!
- A się wyluzowujemy!
- A mogę z wami?!
- A czemu nie!
Stanęli we troje na szczycie góry - piętki, pazurki - piętki, pazurki i w dół. Lecą ze świstem, gdy wtem orzeł pyta:
- Kuna! - A ty umiesz latać?!
- Nie!
Popatrzyli obaj na nią z zazdrością i podziwem.
- Kuna! - Ty to dopiero umiesz się wyluzować!
W bardzo dobrych nastrojach postanowiliśmy chłonąć Metropolię nocą.
Przeszliśmy piechotą kawał drogi patrząc na te tłumy w knajpach, gwar, światła, budynki i wodę, i wpadliśmy do knajpki, żeby zobaczyć i zarezerwować miejsce, w którym za parę dni mieliśmy uczcić X rocznicę naszego ślubu. Był Pilsner Urquell i cydr i światowa atmosfera.
Namówiłem Żonę, abyśmy dalej poszli kawał na piechotę, a potem złapali tramwaj, żeby do końca wchłaniać atmosferę naszego nocnego miasta.
Tramwajów oczywiście już dawno nie było, co nie za bardzo spodobało się Żonie, która od początku mówiła, że tak będzie.
Pierwszy nocny autobus odpuściliśmy, "ale i tak mieliśmy dobrze", bo się do niego nie dało wsiąść.
Drugi był też pełny, ale, mimo że Żona nienawidzi takiego tłoku i ścisku, wymusiłem na niej wsiadanie, co było w opozycji do proponowanej przez nią taksówki. Stwierdziłem, że zamówić ją w obecnych czasach może każdy głupi.
Jazda autobusem spełniła wszelkie moje oczekiwania, odwrotnie niż u Żony. Tłok taki, że połowę drogi jechaliśmy na gapę, bo na kasownik nie było żadnych widoków, a przekazywanie biletów, aby je ktoś skasował, w tym towarzystwie równało się z ich utratą. Dodatkowo przy drzwiach stał półsztajmes z butelką piwa, który komentował wszystko i wszystkich, i idealnie reagował na wszelkie docinki i prowokacje młodzieży używając kwiecistego języka.
Czułem się, jak ryba w wodzie i oddychałem wbrew sytuacji pełną piersią. Pchały się wspomnienia "z tamtych lat, z tamtych lat...", jak śpiewa/-ał Krawczyk.
W niedzielę wieczorem stawiłem się u Wnuków.
Słowo "stawiłem się" jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu.
Syn wysłał mi zdjęcie, a na nim platforma na kółkach zastawiona cała donicami, a w nich jakieś drzewka i bliżej niesprecyzowane chabazie.
- Tato, weź przywieź ze sobą strój roboczy! - Będziemy sadzić!
Czyli będzie akcja, a do akcji trzeba się stawić.
Syn wiedział, co robi angażując mnie w to przedsięwzięcie, bo w swoim życiu posadziłem ponad 300 drzew i krzewów, a tzw. przyjętość wynosi 99%. Czyli że "mam rękę".
Najlepszym dowodem jest posadzony u nich w tamtym roku, jako soliter, bo bydlę może mieć koronę o szerokości przekraczającej 30 m, platan klonolistny. W tym roku widać, że czuje się już u siebie, bo bogato wypuścił piękne liście.
Stawiłem się, gdy w domu nikogo nie było i panowała piękna cisza. Cała rodzina była na pokazach lotniczych i miała wrócić wieczorem.
- To te z cyklu, na których, od czasu do czasu, spada w tłum widzów jakiś samolot? - spytałem Syna.
- Tato! - odparł Syn specyficznym tonem wskazującym, jak wiele jeszcze nie wie jego ojciec, chociaż w ostatnich latach robi wyraźne postępy i mądrzeje. - Prawdopodobieństwo, że zginiemy w wypadku samochodowym jadąc na te pokazy, jest o ileś rzędów większe!
- Fakt! - odparłem mocno uspokojony.
Skorzystałem więc z samotności i zadzwoniłem do Teściowej. Wtedy nie wiedziałem, że dla mnie ta rozmowa będzie przełomowa.
Od czasu wpisu, w którym Teściowa była główną bohaterką (Puck + retrospekcje), wyraźnie coś mi doskwierało, raczej nie wyrzuty sumienia (ateista też, wbrew różnym sądom, może JE posiadać, a nawet podwójnie, bo "je - wyrzuty" i "je - sumienie"), bardziej niesprecyzowany dyskomfort.
- Nie czekaj na reakcję mamy, tylko ty pierwszy do niej zadzwoń i zapytaj, czy czytała? - zasugerowała Żona. - Ty pierwszy zrobisz krok, a to uprości rozmowę!
Z duszą na ramieniu zapytałem Teściową, czy czytała ostatni wpis.
- Tak. - odparła spokojnie. - Piszesz bardzo dobrze i świetnie się to czyta, ale żerujesz na mnie i mógłbyś się nad tym zastanowić.
Wywiązała się krótka dyskusja, w której raczej nie starałem się wyjaśnić, że żeby pisać i dotykać pewnych osób, które kocham, lubię lub przynajmniej darzę sympatią, czyli żeby je przybliżyć, scharakteryzować, to muszę mniej lub więcej na nich "pożerować", bo każdy z nas jest taki, jaki jest i bez żerowania nie oddam tego najpiękniejszego, czyli istoty sprawy - naszej różnorodności. Wszyscy będą tacy sami, wygładzeni, a ja dostanę mdłości, porzygam się i na koniec rzucę to całe pisanie w cholerę.
Rozmowa przeszła na inne, nawet trudno powiedzieć, że bezpieczniejsze tory, w których Teściowa powiedziała coś takiego, co mnie kompletnie zaskoczyło i co spowodowało, że za parę dni "zeszły ze mnie" względem niej wszelkie uszczypliwości, czepialstwo i złośliwości.
Na koniec powtórzyła:
- Ale piszesz bardzo dobrze!
A po paru dniach napisała smsa (pisownia oryginalna): "Przeczytałam ponownie Twój tekst o Pucku i teściowej, i muszę to przyznać, czyta się go lekko. Bardzo dobry. Dobrej nocy."
No i zostałem rozbrojony, nie tymi pochwałami, ale jej postawą. I teraz, np. w rozmowach, różne takie "kwiecistości" przypisane jej charakterowi nagle przestały mnie drażnić.
Cholera! Co to się, panie, może porobić na tym świecie!
Ciszę w oka mgnieniu przerwał tajfun powrotu Wnuków.
Jeden przez drugiego, kłócąc się przy tym, opowiadali, jak było i każdy musiał mi pokazać identyczny, ale swój, plakat z samolotem, a ja cztery razy, oddzielnie, wznosiłem "ochy" i "achy", za każdym razem z takim samym podziwem i entuzjazmem uważając, żeby nie odstawić popeliny, czyli żeby nie wpaść w rutynę.
O sadzeniu tego dnia mowy oczywiście być nie mogło.
Ja taki stan rzeczy od dawna przyjmuję z niezwykłym spokojem.
Mój Syn cierpi na specyficzne ADHD (z ang. attention deficit hyperactivity disorder, czyli dosł. zespół nadpobudliwości z deficytem uwagi) organizacyjno-rodzinne. Jak większość naszych zachowań, a to nie tylko moja analiza i wnioski, wynika ono z jego dzieciństwa.
Co tu dużo mówić - wiem, że jest to spowodowane faktem, że ja, jako jego ojciec, nie poświęcałem mu tyle czasu, ile potrzebował. Oczywiście starałem się być ojcem, ale nigdy tego stanu w swoim życiu nie definiowałem jako "dobrym ojcem". Bo co to oznacza? Nie wiem, chyba do tej pory.
To pojęcie, w przypadku każdej rodziny, może oznaczać coś innego, a na dodatek rzeczony ojciec definiował je prawie na pewno zupełnie inaczej niż jego dziecko, tu mój Syn.
Wiem, że się starałem, bardziej naturalnie i instynktownie, ale też w związku z tym nie byłem i nadal nie jestem skory do całkowitych poświęceń. I popełniłem wiele błędów. Niektórych nigdy sobie nie wybaczę, ale przecież tego nie cofnę, nie odwrócę.
Nie mówię tego, żeby się kajać i głowę sypać popiołem, to nie ja! Chodzi o to, żeby do "SPRAWY", przy mocnych przecież, obustronnych uczuciach, podejść racjonalnie i teraz żyć ze sobą fajnie i czerpać z tego dużo radości i wzajemnej, ojcowsko-synowskiej, satysfakcji.
To się udaje. Ja to czuję, a Syn kilka razy podkreślił, że się zmieniłem. Czytam: na lepsze. I dobrze się z tym czuję.
Więc mamy ze sobą kontakt, mimo wielu poważnych różnic, często fundamentalnych, ale też dlatego, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. No i poza tym ja chcę być jego ojcem, a on moim synem. Ta Św. Trójca - różnice, podobieństwo i wolna wola(!) nas łączą.
Oczywiście Syn musi odreagować dzieciństwo, a przynajmniej jego część i stara się nie popełniać błędów rodzica/rodziców, które mu zapadły w sercu i dać swoim synom maksymalnie dużo. Klasyczny mechanizm.
Ale często STARA SIĘ za bardzo, kosztem własnego zdrowia i fizycznego, i psychicznego, dodatkowo wciągając w wir wszystkich wokoło.
Wyobraźmy sobie nie do końca hipotetyczny scenariusz.
Wersja I - przyjeżdżam na trzy noce.
Więc w tym czasie, a i on, i ja jesteśmy uwikłani w różne zawodowe sprawy, Syn planuje, żebyśmy w dwa popołudnia poszli na długi spacer z chłopakami i energetyczną bestią rasy corgie, zagrali w piłkę, postrzelali z łuku, pograli w gry planszowe i/lub w karty, długo porozmawiali, najlepiej po 23.00, kiedy wszyscy dorośli są padnięci i marzą o łóżku, i alternatywnie, w zależności od potrzeb i sytuacji, zbudowali w ogródku domek, postawili trampolinę, ułożyli drewno, posadzili rośliny, itd. A przecież do tego dochodzą nauka, posiłki, wstawanie i kładzenie się (oba procesy bardzo długie) i szereg codzienności z chorobami Wnuków włącznie, co potrafi wszystko dokumentnie rozwalić. Więc nauczyłem się nie przywiązywać do planów Syna, specjalnie się nie przejmować, mieć dystans i czekać, co będzie lub co się da zrealizować. Jak Syn rzuca jakimś hasłem, zawsze traktuję je poważnie, przygotowuję się i?...
Obaj wiemy, że 6!, to jest 1x2x3x4x5x6=720 różnych przypadków i powiązań, czyli ogrom nie do ogarnięcia.
Wersja II - obejmująca moduły tygodniowe lub miesięczne.
Należy chłopaków wysłać na krav magę, trening piłkarski, przedtem skrzypce lub szachy, wyjechać nad morze lub w góry całą rodziną lub na tzw. męskie wyjazdy, lub do skautów, lub z dwoma dziadkami, być na chrzcie, komunii, spotkaniach małżeńskich, urodzinach, imieninach, w zoo, na pokazie lotniczym, na zwykłych lodach, itd.
Wersja III - obejmująca również moduły tygodniowe lub miesięczne.
Jest to wersja pod tytułem "To my przyjedziemy do was (rodzina, znajomi) z chłopakami i z psem i będzie fajnie!" A przyjedziemy uprzedzając, nie uprzedzając lub po drodze.
Tego wszystkiego potrzebują moje Wnuki i to im ich ojciec da i zapewni!!!
NIEDZIELA (03.06)
No i muszę zaległości blogowe przerzucić do następnego wpisu.
Wiele się działo, więc nie wyrabiam.
PONIEDZIAŁEK (04.06)
No i jestem w Stolicy.
Sam się temu dziwię.
Po 10. godzinach podróży pociągiem.
A przecież Polska nie jest specjalnie dużym krajem, no i Stolica, mimo wyraźnego przesunięcia w kierunku Azji, jest w miarę w jej centrum.
Godzina jazdy do Miasta Przesiadkowego przeleciała szybko i bezboleśnie, bo dopiero wstawał, nawet jak na ostatnie dni, zachmurzony dzień i panował przyjemny chłodek.
W Mieście Przesiadkowym dowiedziałem się, że w pociągu, który przemierza kraj od jednej jego granicy do drugiej, nie ma WARS-u. Więc godzinę postoju skrzętnie wykorzystałem:
1) Kupiłem bilet I klasy, bo czerpiąc bogato z moich doświadczeń z ostatniej podróży do Rodzinnego Miasta, nie chciałem się przyklejać do kolejnej rozłożystej pani (niebo już wówczas było bezchmurne!),
2) Zjadłem w dworcowej restauracji/barze(?) jajecznicę na maśle, bułkę z masłem i wypiłem czarną kawę z ekspresu, czyli potrawy, którymi ewentualnie nie można było struć podróżnego, bo ten gastronomiczny przybytek na różnych forach ma opinię trującego. Nie chciałem dzielić doli różnych biedaków, którzy ze szczegółami opisywali, co im się stało po zjedzeniu potraw tamżesz. W kontekście mojej służbowej podróży było to niezwykle istotne, bo trudno się zgodzić z wizją przyjechania do Stolicy tylko po to, żeby, przy poniesionych kosztach podróży tam i z powrotem, i noclegu, nie wychodzić przez dwa dni z ubikacji,
3) Kupiłem tamżesz, dość odważnie, na podróż dwie bułki z szynką, serem, papryką i ogórkiem tylko dlatego, że pani patrzyła mi w oczy mówiąc, że sama je robiła dzisiaj rano. A oprócz tego dwie buteleczki Tymbarku "jabłko-mięta", przy produkcji których ta restauracja/bar nie mogli uczestniczyć,
4) Zrobiłem siusiu, już za 2,50, bo poprzednio było za 2.
W pociągu zero klimatyzacji, wszystkie okna pootwierane, pełno ludzi. I godzinne opóźnienie.
Przez ten czas (8 godzin) nie wypiłem ani kropli Tymbarku, "a i tak miałem dobrze, bo nie musiałem iść do toalety, w której, jak szybko się rozniosło, nie było wody oraz nie kleiłem się sam do siebie, jak mógłbym, gdybym pił".
Ale bułki zjadłem. Na wszelki wypadek już po wszystkim, wieczorem, odkaziłem je dwoma kuflami Pilsnera Urquella lanego z tanka w Pivni Restaurace przy Chmielnej vis a' vis Reserved, H&M, C&A, z czego wynika prosty wniosek, że u nas, w Metropolii, jest ładniej.
Zresztą ta część Stolicy jest paskudna, bez wyrazu, z poustawianymi wieżowcami, Pałacem Kultury i Nauki, i rozgrzebanymi budowami, w tym nowej Rotundy.
Więc dojście z Centralnej do Chmielnej (jak na Stolicę rzut kamieniem) było nieciekawe, a w niskim przejściu podziemnym na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich panował zaduch i temperatura ponad 40 st.C wytwarzana przez liczne sklepiki i punkty gastronomiczne podające gorące fast foody.
Ale pomysł mojej Żony, żeby mnie tu ulokować, był genialny! Wszędzie mam blisko i nie jestem zależny od żadnej komunikacji. Nawet nie przeszkadza mi nagrzane mieszkanie w bloku, które intensywnie chłodzę otwartymi oknami oraz bliżej nieokreślony łomot, niesiony po Wiśle, chyba ze Stadionu Narodowego (coś na kształt Iron Maiden, chociaż teraz słyszę "Wolność, kocham i rozumiem" Chłopców z Placu Broni).
No i zaraz po zamieszkaniu byłem absolutnie u siebie, a do życia przywrócił mnie zimny prysznic i dwa Tymbarki.
Na jednym kapslu było napisane "ZIMNO MI BEZ CIEBIE", a na drugim, to chyba a' propos mojego jutrzejszego spotkania, "IDŹ SWOJĄ DROGĄ". W takiej kolejności piłem.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...