13.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 253 dni.
SOBOTA (11.08)
No i Żona sama pojechała pociągiem do Juraty.
Mieliśmy w weekend twardo nie wychylać nosa poza Puck, ba, nawet poza Złotego Lwa, bo tłumy turystów i hałas. Same w sobie te "puckowe" określenia są śmieszne, bo one, stosowane w przypadku Sopotu chociażby, w którym byliśmy przedwczoraj, zdają się określać inną rzeczywistość. Tam trzeba umiejętnie lawirować wśród ludzi chcąc posuwać się w jakimkolwiek kierunku i dawać stały odpór knajpianym naganiaczom, tutaj w tłumie człowiek od człowieka jest jakieś 20 - 30 m, a widok naganiacza budziłby co najmniej zdziwienie, bo wszyscy wiedzą, gdzie jest tych kilka knajp na krzyż.
Ale Żona, jak to Żona!
Właśnie wracaliśmy z porannego, czyli gdzieś około 11.00 (porządne rodziny były dawno po śniadaniu, mszy i właśnie z leżakami, parawanami i różnymi nadmuchaczami zmierzały na plażę, na którą również szły, po porannej, kilkukilometrowej rozgrzewce i po śniadaniu, różne sportowe młodzieżowe grupy, nie zdając sobie sprawy, że już niedługo, chcąc wypełnić bogaty harmonogram obozu sportowego, jego uczestnicy, czyli oni, będą musieli wstawać grubo wcześniej niż dotychczas, żeby uczestniczyć w porannej mszy, bo późniejsza nie będzie miała racji bytu - wiadomo, dzieciaków nie da się wyciągnąć z wody), spaceru z Sunią, gdy Żona stwierdziła:
- A wiesz! - Chętnie bym dzisiaj wybrała się do Juraty!
Więc przy śniadaniu, gdzieś w okolicach 13.00, spotkaliśmy się w pół drogi - Żona jedzie pociągiem, co zawsze dla nas, zwłaszcza w Pucusiu, jest atrakcją, ja zostaję i piszę, to znaczy klepię w klawiaturę.
Ten fenomen naszego dobrania się zawsze i każdorazowo podziwiam. Żeby tak przy różnych charakterach, że nie wspomnę o różnicy płci, dogadywać się w tylu sprawach...
Dzisiaj na spacerze, idąc wybrzeżem przy klifie, spotkaliśmy cztery Rosjanki.
Wszystkie z tą niesamowitą aurą słowiańskości, której i my, a jakże, byliśmy niepodważalnym i istotnym elementem.
Najstarsza, na pewno babcia, ale może prababcia. Dwie młodsze, może jej córki, a może córka i wnuczka. I najmłodsza, kilkunastoletnia wnuczka lub prawnuczka. Wszystkie miłe, uśmiechnięte, ciepłe i serdeczne, o blond włosach z wyjątkiem tej najmłodszej, brunetki z ciemnymi brwiami i oryginalnej urodzie.
Okazało się, że mieszkają w Moskwie, domek na wsi mają w Obwodzie Kaliningradzkim, z którego często przyjeżdżają do Polski przez Braniewo, bo Polsza oczeń krasiwaja, zatrzymały się na dłużej w Helu, ale teraz dwie noce są w Pucku. Wszystkie "rzuciły" się na naszą Sunię (najmłodsza przerwała kąpiel i biegła 200 m po płyciznach zatoki, aby paść w piasku na kolana i mieć mordę Suni naprzeciw własnej twarzy) wyraźnie stęsknione za swoją, która albo została w domu, albo już nie żyje. Nie zrozumiałem.
One i ich sabaczka eto familia. Najstarsza opowiadała, "kak my jechali pojezdom do Mongolii czetyrie dnia, a ana s nami. Ja gawariła, czto eto internacjonalnaja sabaka".
A przedwczoraj, w Sopocie, poszliśmy do Pollo Loco, peruwiańskiej restauracji prowadzonej przez Polkę, z kucharzem Peruwiańczykiem oczywiście, bo inaczej nie miałoby to sensu.
Pani, gdzieś w moim wieku, świetnie wyglądająca, ma męża Peruwiańczyka, który się za takowego nie uważa, bo pochodzi z południa Peru, a to już według niego wcale Peru nie jest. Oboje mieszkają w Toronto, a teraz ona jest w Polsce, żeby przypilnować interesu.
Opowiadała tak ciekawie i z taką swadą, że Limę i Machu Picchu miało się na wyciągnięcie ręki. I słuchała z nieudawanym zainteresowaniem naszych, krótkich siłą rzeczy, opowiadań o Szkole i Naszej Wsi.
No tak się, panie, teraz porobiło, że nie trzeba nigdzie wyjeżdżać poza Polskę, bo Świat i tak sam przyjdzie do ciebie.
Właśnie zadzwoniła Żona.
Po godzinie podróży jest już we Władysławowie, 9 km od Pucka. Pociąg się znarowił, najpierw stał w Pucku 0,5 godziny i nie odjeżdżał, a we Władysławowie stwierdził, że dalej nie jedzie, tylko wraca do Gdyni. Ponoć na całym Helu wszystko pizgnęło. Nie wiadomo co, może przesilenie sieci, brak prądu, może wysiadła logistyka od nadmiaru ludzi. Nie trzeba być wieszczem, żeby przewidzieć, że kiedyś... Ani prorokiem!
Na dworcu Armagedon - tłumy ludzi z olbrzymimi bagażami, wszyscy chcą się wydostać z tej komunikacyjnej pułapki, jaką jest Hel. Wiadomo - jedna nitka drogi i jedna kolejowa, a wokół morze, nawet jeśli puckie, płytkie, ale jednak. A wszyscy mają jakieś bilety na Pendolino i chcą wrócić po urlopie do domu. I nie wiadomo, kto tu jest Siłami Zła, a kto Dobra?! To znaczy wiadomo. My - Dobra, Oni - Zła!
Więc Żona wysiadła i zadzwoniła. Będzie zwiedzać Władysławowo i da znać, kiedy po nią przyjechać. Czyli, rykoszetem, jak zwykle megasytuacja odbiła się na tysiącach maluczkich i sympatyczne domowe spożywanie Pilsnera Urquella jasny szlag trafił.
Zaczęło padać, potem lać, o dziwo we Władysławowie również. Nie było na co czekać.
Z jakąś koszulą narzuconą na łeb, bo parasol oczywiście w Inteligentnym Aucie, doń dotarłem i zacząłem jechać wzdłuż 5.kilometrowego korka "zmierzającego" do Pucka z ponurą świadomością, że za chwilę tam się znajdę.
Ale nie było tak źle, czyli "i tak miałem dobrze!".
Najpierw Żona powiedziała, żebym się kierował na taką wieżę przy dworcu, gdzie ona siedzi i popija orzechówkę z kupionego właśnie szczeniaczka, bo "przemokły mi buty i boję się, żeby się nie przeziębić!".
Z daleka ujrzałem wieżę, więc wielokrotnie błądząc, cofając i zawracając w końcu "na nosa" dotarłem jakąś osiedlówką do potężnego kościoła.
Poddałem się i zadałem stosowne, znowu podane przez Żonę, parametry naszej Nawigacji Kretynce, która, aby całkowicie zasłużyć na przypisany jej epitet, przewlokła mnie przez całe Władysławowo, przez dziesiątki przejść dla pieszych w pełni i non stop nimi okupowanych, wzdłuż dziesiątków ulic zawężonych setkami bud i straganów wypełnionych, jak później powiedziała Żona, z wypisaną na twarzy zgrozą i niedowierzaniem (przecież to niemożliwe?!!!) tym samym badziewiem (kiedy to zdążyła obejrzeć i zauważyć?...), by w końcu zmusić mnie dwukrotnie ( mówię ciągle o Nawigacji Kretynce), do zadania pytania przygodnym wczasowiczom:
- Przepraszam, którędy na dworzec?!
Wreszcie ujrzałem niewysoką, dawną wieżę ciśnień. Poczułem, że już jestem w ogródku i już witam się z Gąską(!), więc zacząłem ostatnie manewry zawracania na parkingu Biedronki oblepiony zewsząd pieszymi (czujniki parkowania szalały), gdy nie wiedzieć skąd i jak po prawej stronie, przy samochodzie, wyrosła, jak z podziemi, moja Gąska.
Uciekliśmy w zbawczy korek, w którym "jechaliśmy" raptem pół godziny.
Ale było warto.
Pucuś przywitał nas, charakterystycznym dla sezonu urlopowego, rozrzedzonym tłumem, więc z uczuciem ulgi poszliśmy do Baru Na Kutrze - GDY-50. Jest to od tego roku puckie novum. Kuter przez 25 lat stał w porcie w Gdyni, ale mu podnieśli ceny, więc wyemigrował.
W niepowtarzalnych wnętrzach serwuje on świetne, świeże ryby, surówki i sos, przed którego zamówieniem nie mogła powstrzymać się nawet moja Żona, po tym, jak wcześniej wyżerała mój.
A wieczorem, po raz pierwszy od finału mundialu, uruchomiłem (określenie czynności użyte świadomie) telewizor, by drzeć dramatycznie ryja i kląć, jak szewc, gdy nasi w Berlinie zdobywali kolejne trzy złote medale ma Mistrzostwach Europy w Lekkoatletyce.
Jakież bogactwo wniosków można wyciągnąć z dzisiejszego dnia!
NIEDZIELA (12.08)
No i jest pięknie.
Żona po wczorajszym zmoczeniu stóp ma drobne dolegliwości, więc leży w łóżku. Pogoda jest zmienna, nic nie trzeba musieć, można siedzieć w domu, pić Pilsnera Urquella, czytać lub pisać, czyli klepać.
PONIEDZIAŁEK (13.08)
No i Problemów Nierobiąca ostatecznie do Pucka nie przyjedzie.
Chyba żeby zasłużyć na swoje indiańskie imię.
"Po drodze", w ostatniej przestrzeni czasowej, Żona pomagała jej w w wyborze sensownego miejsca urlopowego, potem Problemów Nierobiąca chciała, aby jej to miejsce zarezerwować, potem sama je rezerwowała i odwoływała.
Ciekawe, co by było, gdybyśmy, a zwłaszcza Żona, brali udział w tym cyrku. Niewykluczone że trzeba by było zmienić imię Problemów Nierobiącej. Na szczęście do tego nie doszło.
Za to zbliża się do Pucka z minuty na minutę rodzina Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera. Więc czekamy, aby w jakimś sensie pełnić rolę gospodarzy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz, ale w ostatniej chwili. Myślałem, że już z tego nic nie będzie.