27.08.2018 - pn
Mam 67 lat i 267 dni.
ŚRODA (22.08)
No i czas się zabrać za retrospekcje.
Najpierw te płytkie, czyli okres od 9 lipca (po Kwidzynie) do 6 sierpnia (pierwszy dzień pobytu w Pucku, kiedy to chwaliłem się, że zlikwiduję wszystkie braki retrospekcyjne). Okres ten nazwijmy lipcowym.
W poniedziałek, 9 lipca, z Kwidzyna przyjechaliśmy do Kadyn.
Jest to wieś położona nad Zalewem Wiślanym między Elblągiem a Fromborkiem, gmina Tolkmicko. Ma ona niezwykle ciekawą historię.
Przez stulecia była wielokrotnie sprzedawana i kupowana, by w końcu w 1898 roku w spadku przypaść cesarzowi Wilhelmowi II. Stąd jej przydomek - Cesarska Wieś Kadyny.
Cesarz niezwykle dbał o nią i jej mieszkańców. Powstała tu jego letnia rezydencja, ale również domy, szkoła, budynki folwarczne, manufaktura ceramiczna produkująca majolikę - rodzaj bogato zdobionego fajansu, cegielnia, browar, gorzelnia, karczma, spichrz, oranżeria i dom starców. Większość zabudowań, o różnej kondycji, zachowała się do dzisiaj nadając Kadynom niepowtarzalnego klimatu.
Samego cesarza można by nazwać osobą kontrowersyjną, o ile to samo można by było powiedzieć o Hitlerze. Wilhelm II żył 82 lata (1859 - 1941) i był ostatnim niemieckim cesarzem. Abdykował w 1918 roku. Jest odpowiedzialny za pierwsze w XX wieku ludobójstwo w Afryce (jak wiemy, potem poszło z górki). Zawsze był zwolennikiem zbrojeń i wojny. Ta jego postawa być może, ale nie mnie się z tym mierzyć, wynikała z kompleksów z dzieciństwa, z surowego wychowania przez matkę Wiktorię, zwaną macochą, najstarszą córkę królowej Anglii Wiktorii, i z faktu, że lewą rękę miał chromą.
Mieszkaliśmy w hotelu Kadyny Folwark. Warunki bardzo dobre, personel niezwykle sympatyczny, co wraz z otoczeniem wsi i zalewu powodowało, że czuliśmy się świetnie.
W naszej restauracji odkryliśmy pyszny deser Pavlowa, no ale Pilsnera Urquella nie było nigdzie. Cydru zresztą też nie. Więc zaprzyjaźnieni z kelnerkami i za ich przyzwoleniem przynosiliśmy do ogródka lub do "naszej", małej salki, w której pracowaliśmy przy laptopach, własne, przechowywane wcześniej w restauracyjnych lodówkach.
Panie, na początku, widocznie niezwyczajne, z racji specyficznego opakowania kapsla "złotym sreberkiem", usiłowały na różne sposoby otworzyć moją butelkę Pilsnera Urquella traktując go jak wino lub szampana, co tym bardziej zwiększało jego nobilitację w moich oczach.
Zresztą właśnie wtedy Żona zabroniła mi mówić do biednych, młodych kelnerek, widząc w ich oczach kompletne niezrozumienie, często pomieszane z lekką paniką, "Czy jest może Pilsner Urquell?"
- Mów tylko, np. "Czy jest może piwo(!) pilsner?"
Osobiście nie spodziewałem się, że przebywając w Cesarskiej Wsi, gdzieś na końcu świata (wrażenie to potęgowało się zwłaszcza, gdy byliśmy na dzikiej plaży nad zalewem razem z Sunią, która wyraźnie ten koniec świata chłonęła), dotknę jednego z nurtów w sztuce zwanego minimalizmem, którego rozkwit miał miejsce w latach 60. XX wieku. W Kadynach wytworzył się chyba (byliśmy zbyt krótko, żeby stwierdzić, że na pewno) podnurt, odłam, który nazwałem minimalizmem werbalnym. Jego najwybitniejszymi przedstawicielami byli kadyńscy lokalsi. Zbierali się codziennie od rana na zadrzewionej łączce przed folwarkiem, zasiadali pod wiatą pamiętającą jeszcze czasy Wilhelma II i tak siedzieli bez względu na pogodę do wieczora. Chodząc często tamtędy na spacer z Sunią doliczyłem się, że nigdy nie było ich mniej niż trzech i więcej, niż pięciu.
Któregoś dnia Żonie zabrakło cytryn, więc poszedłem do sklepu znajdującego się jakieś 40 m od tej altany, po drugiej stronie drogi Elbląg-Tolkmicko-Frombork-Braniewo. Kolejka trzyosobowa, ja w środku, za mną lokals z charakterystyczną ogorzałą twarzą trzymający w rękach cztery puste butelki po piwie.
Przyszła moja kolej.
- Dzień dobry! - Czy są cytryny?
- Dzień dobry! - Tak, są. - Ile podać?
- Poproszę dwie. - A jakie ma Pani piwa?
- Kasztelan, Tyskie, Żywiec i Żubr.
- To poproszę dwa Kasztelany. - Jeśli można, z lodówki.
- Proszę bardzo. - Coś jeszcze?
- Nie dziękuję. - Ile płacę?
- 7,20. - Chce pan jakąś torebkę?
- Nie, dziękuję.
Ledwo zacząłem się zbierać, gdy lokals bez słowa postawił na ladzie butelki i garść moniaków.
- Co podać?
- To samo.
Pani, już też bez słowa, podała "to samo", lokals bez słowa wziął butelki i bez słowa wyszedł, jeszcze przede mną, kierując się do altanki.
Wyszedłem i ja w niemym podziwie myśląc tylko, że pani niepotrzebnie zapytała "Co podać?"
Z Żoną zrobiliśmy kilka wycieczek.
Najpierw pojechaliśmy do Elbląga, żeby go zrehabilitować.
Ileś lat temu przejeżdżając postanowiliśmy zobaczyć stare miasto. Zapytaliśmy więc przypadkową osobę o Rynek. Błądząc wylądowaliśmy w końcu w jakiejś paskudnej dzielnicy z blokami z placem z budami.
Obrażeni stwierdziliśmy, że wyjeżdżamy i że nigdy tu nie wrócimy, bo nie ma po co. Żeby w ponad 120. tysięcznym mieście nie było starówki?!
Ale, jak się okazało po latach, była. Jakaś dziwna. Bo i stara, i niestara.
Okazało się, że Elbląg do czasów II Wojny Światowej posiadał piękną starówkę porównywaną do gdańskiej z charakterystycznymi kamiennymi schodami przy domach. Ale wojna zrobiła swoje, a reszty dokonali nasi rozbierając pozostałe budynki i przekazując cegły w ramach akcji "Cała Polska Buduje Stolicę!"
Potem "starówkę" odbudowano i wyszło to całkiem nieźle tak, jak np. w Kołobrzegu (chyba otrzymał za to jakąś międzynarodową nagrodę). Gorzej z Ostródą, czy Głogowem, gdzie fasady budynków wyglądają jak filmowe zastawki, makiety, np. z filmu Barei, stawiane przez milicję na chybcika przy drodze w odległości do 15 m (był taki przepis!) , żeby Jak Kociniak, milicjant, mógł udowodnić przejeżdżającym kierowcom, że łamią przepisy, bo jeżdżą za szybko w terenie zabudowanym ("- A jakby tędy przechodziła wasza matka?!" - Kociniak. - "Ale moja matka siedzi w samochodzie!" - kierowca).
Ale wszędzie brakuje ducha.
Elbląg ma niezwykły potencjał, bo i jest to jedno z najstarszych miast w Polsce, najniżej położone, nad rzeką Elbląg, i posiada różne atrakcje turystyczne (Kanał Elbląski) i ciekawą infrastrukturę kulturalną i gastronomiczną, a turystów brak, pusto, nie ma życia. I nie wiadomo, o co chodzi - może pewien rodzaj ubocza poza tradycyjnymi szlakami turystycznymi, może bliskość Gdańska?...
Na przykład, ale to już nasz z Żoną wymysł, gdyby reaktywować kolej i poprowadzić ją z Elbląga do Fromborka wzdłuż zalewu przez urokliwe miejscowości i stacyjki (Suchacz, Kadyny, Tolkmicko) i, włączywszy to jeszcze w sieć kolejową z Torunia i z Gdańska, nazwać ją szlakiem Mikołaja Kopernika II, to może by się coś ożywiło. I może do Fromborka przyjeżdżałyby tłumy wycieczek nie tylko autobusami, a właścicielom malutkich powierzchni przeznaczonych na parkingi dla aut nie odbijałaby palma i nie żądaliby 20. zł za godzinę parkowania?
Ale wymądrzyć może się każdy.
W środę, 13. lipca, wyjechaliśmy do Olsztyna, stolicy województwa warmińsko-mazurskiego i stolicy Warmii.
Już raz tam byliśmy i bardzo się nam podobało. Stąd ten drugi.
Sądząc po opisie miasta w książce Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew" z 2013 roku wiele przez te 5 lat w Olsztynie się zmieniło. Zróżnicowana i nienudna starówka, taka na wymiar ludzki, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, piękny park, no i Łyna płynąca zakolami przez centrum, taka dostępna i przyjazna, wokół której ulokowana jest najładniejsza część miasta z zielenią i mnóstwem kafejek i restauracji.
Ale urok miasta wynika też ze zróżnicowania terenu, nie męczącego, takiego dla emeryta lub rencisty. I oczywiście z 11. jezior leżących w obrębie administracyjnym, którymi mieszkańcy kłują w oczy i uszy przyjezdnych.
- A wie pan, że ...
Tak, jak w książce.
Zmorą natomiast, ponoć, bo my tego nie doświadczyliśmy, są korki samochodowe. Za to wiemy, że rajcy miejscy powinni ze starówki samochody wyrzucić, bo to, co się dzieje od rana do wieczora stwarza poważny dyskomfort wszystkim pieszym.
Naszą ulubioną knajpką była "Napoleon i Marysieńka" usytuowana nad rzeką, prowadzona przez francuskie małżeństwo, które mieszka tutaj od 29. lat. Była więc okazja do złożenia gratulacji 14. lipca z okazji święta narodowego Francji, a dzień później z okazji le championat du monde. A dwa dni później udało mi się jakiemuś Francuzowi, kamperowi, wytłumaczyć, że na Warszawę to maintenant a droite, et depuis tout droit, touit droit a Varsovie. Et bien sur mes gratulations a cause de championat du monde.
I odkryliśmy w środku parku, nad Łyną, Casablancę, z wejściem z góry, wyjściem z dołu lub, jak kto woli, odwrotnie, jak w każdej knajpce na Starym Mieście.
W poniedziałek, 16 lipca, zrobiliśmy wypad do Nidzicy przez Olsztynek.
Olsztynek, takie małe miasteczko na południe od Olsztyna, ok. 7500 mieszkańców. I uwaga! - mieszkaniec to olsztynczanin, a mieszkanka - olsztynczanka. Język polski nigdy mnie nie przestanie zadziwiać.
Oczywiście zwróciłem uwagę na nazwy dwóch ulic.
Jedna to Emila Adolfa von Behringa. Facet żył na przełomie XIX i XX wieku, a w Olsztynku kończył gimnazjum. Był pierwszym noblistą - lekarzem (1901 rok), twórcą immunologii. Nagrodę otrzymał za badania w dziedzinie fizjologii i medycyny.
Druga to Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza. Ten z kolei żył o wiek wcześniej, na przełomie XVIII i XIX, a w Olsztynku się urodził. Był duchownym ewangelickim, językoznawcą i badaczem polskości.
Pytałem tubylców, kim byli ci ludzie. Na twarzach, jak zwykle, niemoc, bezradność, obojętność, zaskoczenie, zdziwienie, niezainteresowanie, niewiedza.
A gdy już w Rynku(?) wsiadaliśmy do samochodu, pojawiło się mnóstwo młodych ludzi rozmawiających w dziwnym języku, a raczej rzadkim, jak na Polskę, a na Olsztynek na pewno. Okazało się, że to młodzi Grecy z Aten i okolic. I nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że za parę dni wybuchną tam straszne pożary.
Nidzica nas zawiodła. Wszędzie to samo. Tam, gdzie w czasach współczesnych zniszczeń dokonała Pierwsza wojna ("pal ją sześć, to już tyle lat"), Druga Wojna ("- jeszcze dziś, winnych szuka świat) dopełniła reszty, a z tego, co zostało "Cała Polska Budowała Stolicę". Więc pięknych starówek brak.
Dobrze, że na wzniesieniu zachował się krzyżacki zamek, jak na zamek można powiedzieć przytulny.
Szkoda tylko, że na jego dziedzińcu, w charakterze zgrzytu, stoi "na trwale" zaparkowany samochód osobowy z debilną reklamą.
U podnóża zamku zagadnęliśmy jakiegoś tubylca:
- Przepraszamy, czy tam na górze, w zamku, są jakieś toalety?
- Są, ale po co tam macie iść?! - I dalej kategorycznie: - O, tutaj są, na dole! - I wskazał miejsce nieopodal, rzeczywiście na tym samym, poziomicowym poziomie, co nasz.
Za jakiś czas, jak tubylec się oddalił, Żona mówi do mnie:
- Dokładnie, jak ty! - "Po co macie iść na górę?! Tutaj sikać i koniec!"
Do Olsztyna wracaliśmy w szarościach, w strugach deszczu, w klimacie opisanym przez Miłoszewskiego.
CZWARTEK (23.08)
No i wyjechaliśmy do Metropolii.
A tu niespodzianka.
Zagraniczne Grono Szyderców niespodziewanie, na cztery dni zjechało do Polski. Z czego odłam w postaci Pasierbicy, Q-Wnuka i Q-Wnuczki postanowił nocować w Nie Naszym Mieszkaniu. A powiedzieć, że nie ma w nim warunków do takich ekscesów, to tak jakby nic nie powiedzieć.
Oczywiście Wnuczęta były zachwycone.
PONIEDZIAŁEK (27.08)
No i byłem pierwszy dzień w Szkole po bardzo długich wakacjach.
A za sobą mam weekendowy wypad nad jezioro z Synem, jego teściem, czyli świekrem i oczywiście z czterema Wnukami.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. Od razu widać, że kończą się wakacje.