poniedziałek, 3 września 2018

03.09.2018 - pn
Mam 67 lat i 274 dni.

WTOREK (28.08)
No i Zagraniczne Grono Szyderców chciałoby wrócić do Polski.

Do Pis and love, jedynej, słusznej, katolickiej i kościelnej.
W Niemczech są już 8 lat, więc wieje zgrozą. Nie dlatego, że w Niemczech, tylko że to już osiem lat.
Kiedy to się stało?!
Zdążyli się tam zagnieździć i rozmnożyć. Są takimi obywatelami, których Niemcy chciałyby zatrzymać - zasymilowani, znający niemiecki, pracujący, normalnie ogarnięci społecznie, kulturowo, towarzysko i zawodowo. Dbają                        o wynajmowane mieszkanie, pielęgnują ogródek, świetnie współistnieją z sąsiadami, przestrzegają tamtejszego prawa   i obowiązujących zasad. Znają sklepy, knajpy, przedszkola i żłobek, trasy spacerowe i rowerowe, zwiedzają okolice, wyjeżdżają na wakacje do Grecji lub na Majorkę, itd., itd. Pilnują, aby syn i córka uczyły się polskiego, bo niemiecki, wiadomo, dzieci łykają nie wiedzieć kiedy i jak.
Niemcy, sąsiedzi, znajomi z pracy i z przedszkola stukają się po głowie, że chcą wracać do kaczyństwa.
I co? I pstro! Oboje tęsknią za Polską, a zwłaszcza Pasierbica. Ale mogę się mylić, bo takiego aspektu z Q-Zięciem nie rozważaliśmy. O takich niemęskich sprawach po prostu się nie rozmawia.
On pracuje na uczelni, zrobił doktorat, zna polski, niemiecki i angielski. Pasierbica jest po wychowaniu wczesnoszkolnym i jak odchowałaby dzieci, mogłaby też bez problemu pracować w zawodzie, zwłaszcza że to lubi,        a cierpliwość do dzieci ma, jak dla mnie, wręcz wkurzającą.

Ale coś nie pasuje i uwiera. Nie ta mentality, nie ten wiek, chociaż są młodzi, może coś jeszcze, może wszystko razem.Więc kombinują wrócić.
To oczywiście nie jest takie proste. Bo mimo własnego wewnętrznego luzu, dystansu do życia i jego wielu aspektów, twardo stąpają po ziemi. Czyli nie ma, że jakoś tam będzie, "sie ułoży", tylko musi być sensowna praca i godny byt. Stąd niespodziewany kilkudniowy pobyt w Polsce, aby Q-Zięć mógł przeprowadzić w różnych firmach bezpośrednie rozmowy w sprawie pracy.
Q-Zięć prowadził rozmowy, a Pasierbica razem z Żoną wymyśliły wspólny nocleg w Nie Naszym Mieszkaniu                  w Metropolii, gdzie warunków do takich ekscesów z trójką dorosłych, dwójką małych dzieci i dużym psem nie ma.
Ale my nie należymy do ciężkosrajów, więc w czwartek w Naszym Miasteczku do Inteligentnego Auta, oprócz tego co zwykle, zapakowaliśmy do niebieskiej ikeowskiej torby kołdrę, poduszki i pościel, a na dach auta, wykorzystując relingi, przymocowaliśmy gumami duży materac z gąbki.
Niczym to się nie różniło od cygańskiego taboru, no może z wyjątkiem współczesnego, nowoczesnego auta i czasu podróży. 400 km pokonaliśmy w 7 godzin z dwoma postojami, Cyganie spędziliby w podroży, jadąc dzień w dzień, jakieś 20 dni. Chyba wolałbym te 20 dni.

Ledwo co wyjechaliśmy poza teren zabudowany, gdy coś na dachu zaczęło się tłuc. Bardzo szybko, przyspieszając       i zwalniając, doszedłem, że łomot zaczyna się precyzyjnie przy osiągnięciu prędkości 100km/godz. Po kilku postojach, poprawianiu gum, odpięciu materaca i odwróceniu go do "góry nogami" uzyskałem znaczną poprawę, bo łomot zaczynał się przy 120., by przy 130. usłyszeć pizgnięcie oderwanej gumy.
Zjechaliśmy z trasy. Cały cygański tabor w upale dokumentnie wypakowałem, wspólnie z Żoną, bo bydlę duże, zrolowałem materac i, używając inżynierskiej myśli, całość ponownie spakowałem, tym razem do wnętrza auta.              I wreszcie mogłem spokojnie jechać 160, ale i tak średnia spadła na mordę.

Wieczorem, mimo ciężkiej podróży, nie dało się uniknąć hipernadaktywności Q-Wnuka i wyjścia na plac zabaw              z gonitwami wśród labiryntu urozmaiconymi konkurencją wymyśloną przez Q-Dziadka. Polegała ona na przemiennym, raz ja, raz Q-Wnuk, wrzucaniu worka z sążnistą kupą Suni do kubła na śmieci, niczym piłki do kosza. Konkurencję uatrakcyjniał fakt, że worek w każdej chwili mógł się rozerwać ze strasznymi konsekwencjami. Postronni obserwatorzy, na szczęście ich nie było, mogliby być oburzeni, ale ja dostrzegłem w tym trzy aspekty dydaktyczno-wychowawcze: ekologia i współżycie we wspólnej przestrzeni społecznej - zbieranie kup po własnym psie, wyrabianie koordynacji wzrokowo-ruchowej - kto pierwszy trafi i wyrabianie poczucia humoru, bo z nim w życiu łatwiej - rechot rozlegał się po całym parku. Panie bawiły się średnio i na wszelki wypadek, zwłaszcza przy rzutach Q-Wnuka, odsuwały się na bezpieczną odległość.
A następnego dnia, w piątek do południa była powtórka z rozrywki. I w takim stanie wypoczęcia zabrał mnie na weekend Syn, który przyjechał ze swoim teściem i czterema Wnukami, abyśmy w męskim gronie mogli wyjechać            i wypoczywać...

ŚRODA (29.08)
No i w piątek siedmiu chłopów pojechało nad jeziora ("...do rodzinnych stron").

Taki męski wyjazd.
Wszyscy wokół, a zwłaszcza kobiety, w pierwszej chwili patrzyli na nas z niedowierzaniem i pewną podejrzliwością, do czasu, gdy się przyzwyczaili i stwierdzili, że jest ok i że dajemy radę. To znaczy, gdy zobaczyli, że następnego dnia rano cała czwórka dzieciaków wstała żywa i miała się w bardzo dobrej kondycji i w świetnych nastrojach. Bo i wyspani,           i normalnie ubrani. Nawet przed domkiem i oni, i dorośli zrobili wspólne, przykładne, bo urozmaicone, z warzywami,       i dobrze zorganizowane śniadanie. Bez kłótni, afer, z poszanowaniem otoczenia.
Fakt, że w środku, w małym domku wyglądało to trochę inaczej. Najbardziej reprezentatywny był jedyny stół,                  a ponieważ jedyny, więc było na nim wszystko. Ciuchy - kurtki, czyjeś majtki, skarpety, koszulki, stroje kąpielowe, znaczy znowu majtki, szachy i inne gry, telefony, książki,  butelki z wodą lub piwem, jakieś jedzenie - bułki, serki, dziwne rzeczy do smarowania, owoce, opakowania puste lub z zawartością po pizzy lub gofrach i inne różne przydatne lub niezbędne rzeczy do męskiego urlopowania.
Widoku tego na pewno nie przeżyłaby Synowa i żadna babcia. A przecież problemu nie było. Każdy z domowników wyciągał z tej kupy to, czego aktualnie potrzebował, by potem, już w nowej konfiguracji, odłożyć z powrotem.                  A wiadomo, że i tak na końcu, przy wyjeździe się wszystko popakuje i posprząta na glanc. W trakcie urlopu są ciekawsze i bardziej niezbędne sprawy, niż pilnowanie niemieckiego ordnungu.
Albo mycie się.
Syn starał się, żeby wszyscy jego synowie myli zęby, i to jeszcze rozumiem. Ale po co przed spaniem  myć nogi, kiedy   i warunków nie ma, i następnego dnia i tak będą czarne, a chłopaki chętniej położą się do łóżek, gdy bonusem jest uniknięcie łazienki.
Albo takie zamiatanie domku.
Wiadomo, stoi w lesie, na terenie piaszczystym, więc mimo wycierania butów, piasek zawsze będzie się nanosił. Zwłaszcza przy takiej ilości użytkowników. Więc po co, co rusz zamiatać, skoro znowu, przy wyjeździe zamiecie się raz, a dobrze. Jaka oszczędność czasu, którą można spożytkować na znacznie ciekawsze rzeczy.
Na przykład na grę w warcaby.
Swego czasu ustaliłem, że gdy Wnuk-I wygra ze mną, dostaje 20 zeta. Więc grał, gdy był u nas, w Naszym Miasteczku, do upadłego nie wygrywając ani jednej partii.
Teraz stwierdził, że się znacznie podszkolił, więc zaczęliśmy. Minęło kilka partii wygranych przeze mnie, więc po pierwszym piwku, a nie był to niestety Pilsner Urquell, co ostatecznie mi zaszkodziło, podwyższyłem stawkę do złotych 30. Tak się przy nie Pilsnerze Urquellu zdekoncentrowałem i zlekceważyłem przeciwnika, że nagle przy biciu straciłem 4 piony i było po zawodach.
- Trzeba było poczekać, aż dziadek wypije drugie piwo i podwyższy stawkę do 50. złotych! - zwrócił uwagę starszemu bratu Wnuk-II, znany z filozoficznego podejścia do życia i specyficznego zmysłu obserwacji.
On zresztą potem odważył się i zaproponował, że też zagra ze mną. Skończyło się na jednej, długiej partii, przez niego przegranej, w której Wnuk-II przy każdym ruchu myślał, zgodnie ze swoim charakterem, bardzo długo.
Widząc to Syn, stwierdził, że tak być nie może, żeby dziadek ciągle wygrywał. Poprzeczkę podniósł wysoko, ale przegrał trzy partie, chociaż w ostatniej modliłem się o remis. Ostatecznie, po jego głupim błędzie, za chwilę go dobiłem i było po ptokach. I pomyśleć, że jego, takiego małego, trzyletniego gnypka uczyłem grać w szachy, by po latach nie mieć z nim szans. Tym większa moja warcabowa satysfakcja.
Następnego dnia rano wobec świadków, czyli Wnuków, wypłaciłem najstarszemu nagrodę. Nawet Wnuk-III, najczęściej jękolący, że to niesprawiedliwe, albo że "on przecież też...", nie miał nic do powiedzenia.

Dla Syna pierwszy wieczór, po przyjeździe, kiedy trzeba było się zorganizować i zagospodarować na nowym miejscu, był najtrudniejszy. Za bardzo się przejął i zbyt ambitnie podszedł do sprawy. Chciał wszystko załatwić od ręki, natychmiast, i jeszcze mieć czas dla siebie. Więc konflikt między nim a mną był nieunikniony, zwłaszcza przy jego charakterze, czyli moim. Z Teściem Syna nie da się pokonfliktować, bo od razu, z powodu permanentnego zmęczenia, zasypia.
Oczywiście najtrudniejszy był pierwszy wieczór, kiedy trzeba było chłopaków zagonić do łóżka. Syn wydał im dyspozycje higieniczno - zębowe i nożne, logistyczne - kto pierwszy do łazienki i gdzie śpi oraz restrykcyjne "jak wrócę, wszyscy mają być w łóżkach!" i poszedł do sklepu.
Ja cierpliwie czekałem w swoim pokoiku leżąc skonany w piżamie na łóżku jedynie nasłuchując.
W końcu:
- Dziadek, łazienka wolna!
Więc poszedłem. Na to wrócił Syn i się zaczęło.
- Tato, długo jeszcze będziesz w łazience?! - rozpoczął zaczepnie.
- Cztery minuty! - odparłem z zimną krwią, zgodnie z prawdą i spokojnie, czyli prowokacyjnie.
Wyszedłem za trzy i, jak gdyby nic, położyłem się do łóżka.
Syn co chwilę wpadał do mnie, czyli do nas, bo pokoik zajmowaliśmy wspólnie i mi wrzucał. Że jestem nieodpowiedzialny, bo zająłem łazienkę, kiedy chłopcy powinni iść spać, że się nimi nie zająłem (nie jestem wariatem, żeby na urlopie kopać się z koniem tylko po to, żeby się okazało, że wszystko zrobiłem i tak źle), że symuluję zmęczenie i nie chcę po nocy iść z nim na spacer, i że to niemożliwe i nie do przyjęcia, abym o 20.30 leżał w piżamie    w łóżku ("to skandal!"), bo starsi ludzie wcale nie potrzebują tyle snu, co ja chcę mu wcisnąć (przypomnę, że Teść obok chrapał w najlepsze).
Brakowało tylko trzaskania drzwiami, ale z racji małej powierzchni domku drzwi do pokoików-sypialni były przesuwane, więc za bardzo się nie dało. Ale i tak dusiłem się ze śmiechu i byłem szczerze ubawiony. Więc zapytałem:
- A kupiłeś może jakąś wodę do picia, bo na noc by mi się przydała?
- To może jeszcze pójść drugi raz i kupić ci tę cholerną wodę?!
- Myślę, że mógłbyś.
Oczywiście nie poszedł, bo ojca trzeba było ukarać. Ale oczywiście też dlatego, że był zmęczony. Spalił się psychicznie, bo niepotrzebnie do sprawy podszedł tak ambitnie i narzucił sobie za wysokie standardy, z mety nie do zrealizowania    w tych warunkach.
Więc z powrotem przebrałem się w dzienne ciuchy i wybrałem "na miasto". Nocne życie, sklepy do 22.00. Wodę kupiłem bez problemu.
Czy całą scenę można nazwać konfliktem?
Syn od jakiegoś czasu dziwi się i podkreśla, jak w ostatnich latach zmienił się jego ojciec. A wie, co mówi  znając różne strony, te najciemniejsze również.

Następnego wieczoru, gdy Teść Syna i chłopacy spali, wypoczęci i zrelaksowani, poszliśmy na spacer, żeby doświadczyć wakacyjnego życia Polaków. Nic nas nie zaskoczyło, ale i tak byliśmy wstrząśnięci. Komentowaliśmy wszystko w stylu humorystycznym, ale do śmiechu nam nie było.

W sobotę wybraliśmy się na wycieczkę po jeziorze rowerem wodnym, 6-osobowym, ze zjeżdżalnią. Wnuki oczywiście byli na bieżąco i doskonale wiedzieli, że coś takiego istnieje. Bo ja nie.
Problem siódmej osoby nie istniał, bo Teść Syna został sam w domku, zachwycony, że może sobie pospać.
Jest to osoba, której nie da się scharakteryzować mówiąc, że jest pracoholikiem. Na dobę śpi po pięć, sześć godzin, zajmuje się skrzywdzonymi ptakami, a ludziom świadczy wszelakie usługi pro publico bono. Jest świetnym fachowcem z obszaru mechaniki i nie tylko, ma rozległe zainteresowania i szeroką wiedzę techniczną, biologiczną i diabli wiedzą, jaką jeszcze.
Oczywiście w rozmowie z nim trzeba uważać i być bardzo czujnym, bo wystarczy nieopatrznie zapytać "która jest godzina?", by wejść w meandry budowy zegara atomowego i innych, sprytnych i zmyślnych czasomierzy, by po dwóch godzinach zapomnieć, o co się właściwie pytało i się zastanawiać, "skąd ten zegar atomowy w rozmowie?".

W niedzielę wracaliśmy przez Naszą Wieś. 
Rano dziadkowie szykowali śniadanie i sprzątali po nim, a Syn nadzorował pakowanie i sprzątanie domku. W pół godziny później zasiedliśmy do stołu, a do odjazdu byliśmy gotowi, zanim pani przyjechała odebrać klucze. Żadnych wrzasków, protestów, jękolenia i marudzenia.

W Naszej Wsi zatrzymaliśmy się raptem 15 minut, aby rozliczyć się z Gospodarzami i omówić z nimi bieżące sprawy. Dziwne uczucie, bo czułem się obco, a raczej jak intruz.

CZWARTEK (30.08)
No i po Niemczech i po Polsce gruchnęła wieść!

Szefostwo metropolialnej firmy zaakceptowało kandydaturę Q-Zięcia i przyjęło go do pracy z dniem 1. października,       a szef firmy niemieckiej zaakceptował jego odejście przy tak krótkim terminie wypowiedzenia.
Zagraniczne Grono Szyderców, które de facto za chwilę przestanie być Zagranicznym, wraca więc do
Polski. A to wiele zmienia u nich i u wszystkich z nimi na wszelkie sposoby powiązanych. Efekt domina, a raczej lawina powstała przy ruszeniu jednego kamyczka, aby za jakiś czas powstał nowy ład.
Ten Nowy Ład (New Deal) ma nawet coś wspólnego z programem reform ekonomiczno-społecznych wprowadzonych    w Stanach Zjednoczonych przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta w latach 1933-1939, którego celem było przeciwdziałanie skutkom wielkiego kryzysu lat 1929-1933.
W mikroskali Zagraniczne Grono Szyderców wdraża właśnie na swoją miarę taki program reform, który dotyczy            w jakiejś mierze ekonomii, ale przede wszystkim ich psychiki. Nie twierdzę, że została ona zdekonstruowana, ale widocznie jakiś ślad ośmioletniej emigracji pozostać musiał. I to może jest ten mały kryzys.
W najbliższym czasie przed nimi sporo wyzwań. Ale czym  to jest w ich wieku i wobec celów, które chcą osiągnąć?!
Wszystkie babcie i dziadkowie już się cieszą. Babć sześć, a Dziadków czterech. To ta paczworkowość, ale nie tylko. Wot zagadka.

SOBOTA (01.09)
No i rozpoczął się nowy rok szkolny. 25. w historii naszych szkół.
Czy się cieszę?
To dobre, trudne i skomplikowane pytanie. A wydaje się najprostszym.

A 79 lat temu Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. I zmienił się cały świat, w skali makro i w skali wielu ludzi. Nie mogę o tym zapomnieć i nigdy nie zapomnę. W tej kwestii jestem stracony. Mam świadomość krzywd i świadomość nieuregulowanego rachunku. Ale najgorsze jest to, że mam świadomość, że większości krzywd uregulować się nie da. Więc przyszli, zamordowali, zniszczyli i nic.
I w takim stanie swojego zgorzknienia zejdę z tego padołu.

Po południu spotkaliśmy się z PostDoc Wędrującą, koleżanką Żony, od wielu lat również moją.
Siedzieliśmy we troje w indyjskiej knajpie, gdzie podają ostry hinduizm i Pilsnera Urquella.
PostDoc Wędrująca należy do tego gatunku ludzi, jak inny nasz znajomy - profesor, Pół-Polak Pół-Francuz, przy których można się zawsze dobrze czuć. I do takich, z którymi widzimy się raz na rok, raz na dwa lata, ale to niczego     w relacjach nie zmienia. Nadal mamy sobie wiele do powiedzenia i wzajemnie jesteśmy sobą zainteresowani,               a przestrzeń czasowa nie ma znaczenia.
Czuliśmy niedosyt ze spotkania, zwłaszcza że trwało ono niecałe trzy godziny, a PostDoc Wędrująca jutro odlatywała do Szanghaju. Chyba trzeba będzie się tam wybrać, bo i chata jest, i jedzenie tanie. Tylko ta podróż. Gdybym się nawalił szczeniaczkami, to może te 10-12 godzin lotu bym przetrwał.
Ale do PostDoc Wędrującej muszę wrócić... na blogu.

NIEDZIELA (02.09)
No i Żona jest w swoim żywiole.

Błyskawicznie przetrzepała cały Internet wynajdując mieszkania, szeregówki i inne w stanie deweloperskim i z rynku wtórnego w Metropolii i okolicach.
Więc, gdy dzisiaj wróciłem lekko skonany ze Szkoły, marząc o zimnym Pilsnerze Urquellu, usłyszałem niewinnym           i miłym głosem:
- A może zrobilibyśmy sobie małą wycieczkę i obejrzeli parę ofert i miejsc?
Pojechaliśmy i znaleźliśmy cacuszko. Cena przystępna i adekwatna do oferty. Cicha i ślepa uliczka, dwa miejsca parkingowe, piękny ogródek, obok przedszkole i zerówka. Świetne usytuowanie względem oczekiwań Zagranicznego Grona Szyderców dotyczących odległości do pracy, czasu dojazdu, komunikacji zbiorowej, infrastruktury, itp.
Zagraniczne Grono Szyderców wypowiedziało się w tonie uprzejmo-umiarkowanie-zainteresowanym. Bo wiadomo, mamy różne gusta i upodobania, różne standardy, a "poza tym, to my tam będziemy mieszkać!"
Według nas byłaby to wielka strata, gdyby taka okazja im umknęła. Zwłaszcza, że ich znamy i wiemy o czymś, o czym oni chyba jeszcze nie wiedzą, ale dowiedzą się za jakieś 10-20 lat.
Na siłę namawiać ich na pewno nie będziemy.

PONIEDZIAŁEK (03.09)
No i tak trudnego początku roku szkolnego się nie spodziewałem.
Chyba najtrudniejszego w historii.
Zewsząd różnorakie ciosy i zaskoczenia, ale trzeba przez to przejść. Wiem, że dam radę, zwłaszcza przy wsparciu Żony, ale gdzie w tym wszystkim radość, entuzjazm, iskra?!
Pozostaje suchy profesjonalizm i odpowiedzialność.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.