poniedziałek, 15 października 2018

15.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 316 dni.

PIĄTEK (12.10)
No i od środy jesteśmy w Pucku.

Przyjechaliśmy ze Stolicy pokonując 400. kilometrową drogę licząc w niej na większy udział S7, ale niestety. Z Żoną stwierdziliśmy, że jeszcze jakieś dwa, trzy lata i wszystkie eski, którymi najczęściej jeździmy będą gotowe - 3, 5, 7 i 8. Do tego trzeba dodać A1, bo A2 i A4 są już teraz dla nas całkowicie użyteczne. O kompletnych eskach 6, 10, 11 i 14 musimy na razie pomarzyć, a eski 19 chyba nie doczekam.
Ale i tak, gdyby mi ktoś powiedział w 1990 roku, że za 28  lat będę tak pisał o polskich drogach, to oczywiście popukałbym się po głowie.
Więc może celem uczczenia moich 70. urodzin zrobimy w 2020 roku taki tour po Polsce zjeżdżając od początku do końca wszystkie czynne eski i autostrady. Rozłożylibyśmy to w czasie na etapy, a każdy z nich zaakcentowalibyśmy kilkudniowym pobytem w okolicy. Noclegów w przy-eskowych lub przy-autostradowych motelach oczywiście nie przewidywalibyśmy. Każdą taką podróż opisalibyśmy umownie, np. "Szlakiem A4: Zgorzelec - Przemyśl" albo "Szlakiem A1: Puck - Cieszyn", albo "Szlakiem S8: Kudowa Zdrój - Białowieża", czy też "Szlakiem S3: Świnoujście - Jelenia Góra". Widać po krańcowych punktach jakiej różnorodności moglibyśmy dotykać, co zresztą w tej naszej małej Polsce ciągle robimy i nie możemy się nadziwić, jak jest piękna.
Pozostaje mi tylko przekonać Żonę, a to może być najtrudniejsze. Bo lubi ona przemieszczać się po Polsce niespiesznie, najlepiej drogami zaznaczonymi na mapie kolorem białym, góra żółtym, z których widać lasy, jeziora, wioski, najlepiej z ograniczeniami do "trzydziestki", mieszkańców i na których nie ma TIR-ów.

Wracając do "piękna", czyli revenons a nos moutons.
Gdy tylko się rozpakowaliśmy, z Sunią wyszliśmy nad zatokę. Zmierzch, puckowe światła, brak świateł z Helu ze względu na wszystko ogarniającą mgłę tworzyły jedną wielką oniryczność, której zawsze o tej porze roku się poddajemy.
W naszej "Na Molo" jakaś para i my, a za chwilę tylko my. Ten sam kelner, co w sierpniu i ta sama świetna kuchnia.        A nasz "Strand" puściutki, żywej duszy. Tylko dobiegająca z ogródka charakterystyczna muzyka dawała świadectwo,     że żyje i czeka na gości.

Można byłoby pomyśleć, że Pucuś zapadł w sen zimowy. Ale wczoraj:
- o 06.00 rozległ się gromki dźwięk dzwonów z pobliskiej fary (fara - najstarszy kościół w mieście, ten tutaj datowany na XIV wiek; ewentualnie główny kościół dekanatu, a w miastach biskupich drugi kościół po katedrze),
- o 08.00 naliczyłem na Rynku z okien "Złotego Lwa" 10. mieszkańców ( to nie mogli być turyści),
- o 09.00 idąc z Sunią wzdłuż klifu natknąłem się na dwóch facetów, którzy mieli akurat przerwę śniadaniową. Ścinali dwa dorodne, stare, zagrzybione buki, które ponoć stanowiły niebezpieczeństwo dla przechodniów. Musiałem się zatrzymać i porozmawiać, bo takie piękne  drzewa! Sunia też chętnie się zatrzymała, ale to z racji dobiegających ją śniadaniowych zapachów,
- o 09.30 na końcu klifu stwierdziłem, że nasze miejsce wypoczynkowe dokumentnie zryły krety, ale jakoś w świetle tych drzew nie miałem im tego za złe; moje smutne myśli zostały zastąpione podziwianiem jedności wody i powietrza, jako kolorystycznej całości skrywającej Hel, który emanował przez tę oniryczność niewidzialną energią,
- o 10.00, w drodze powrotnej, przyjrzałem się sąsiednim bukom i, ku swojej zgrozie i smutkowi, stwierdziłem, że też są zagrzybione; jeśli taka będzie polityka władz, to za lat 50 pięknej alei bukowej nie będzie,
- o 11.00 widząc przed Urzędem Miasta tłumek wystrojonych oficjeli i oficjelek, kamery, aparaty fotograficzne, mikrofony i nagłośnienie, dyskretnie z Sunią stanąłem z boku pytając jakąś panią, co to za wydarzenie, świadomie unikając słowa "event"; okazało się, że nastąpi uroczyste oddanie urzędu po jego remoncie (faktycznie, byliśmy świadkami tegoż        w sierpniu w czasie naszego ostatniego pobytu); stałem jakieś 5 minut, ale nic się nie działo, więc wydedukowałem,      że chyba wszyscy czekają na księdza, aby pokropił te świeże tynki. Nie wiem, po co? Aby nie odpadły lub nie zmieniły kolorystyki?
Korzyść z czekania była taka, że dokładnie przestudiowałem wszystkie tabliczki umieszczone na fasadzie wyremontowanego budynku i odkryłem wśród nich napis "Straż Miejska". Za chwilę upewniłem się, że takiej tabliczki nie ma już (pozostał tylko ciemny ślad) na budynku w Rynku, vis a vis "Złotego Lwa", a to w prostym przełożeniu oznacza, że już Wielki Brat nie będzie nas non stop  śledził i że nie trzeba będzie, mimo posiadanego identyfikatora, tłumaczyć się ze zbyt długiego parkowania Inteligentnego Auta w samym sercu Rynku, aby wypakować lub spakować bagaż, czego, jako światli ludzie, nigdy nie nadużywamy,
- o 12.00 znowu dzwony dały o sobie znać,
- o 13.48 zabrzmiał hejnał miasta,
- o 15.00 pojechaliśmy do Lidla, gdzie natknęliśmy się na tłumy ludzi (najbliższa niedziela niehandlowa) i gdzie Pilsner Urquell był po 2,72; wykupiłem cały zapas, raptem 30 sztuk, dopytując się, czy na zapleczu nie ma więcej; oszczędność na flaszce 1,27, więc może po powrocie do Naszego Miasteczka i po drodze uda się zahaczyć o Lidle i coś jeszcze uszczknąć z ich promocyjnej akcji; ciężar zakupów całkowicie usprawiedliwiał chwilowy postój auta przed "Złotym Lwem",
- o 17.00 zeszliśmy do restauracji, gdzie ja zjadłem to, co zwykle w tym miejscu, Żona coś innego niż zwykle, co nawet mnie nie zaskoczyło, wypiliśmy to samo wino, co zwykle i zjedliśmy na spółkę, co jest niezwykłe, deser o takiej samej nazwie, jak kamienica i restauracja - "Złoty Lew", czyli na środku talerza gałka lodów obsypana słonymi orzechami,        a wokół owoce leśne przykryte koglem moglem; dla mnie to chyba deser nr 2; nr 1 to Księżna Daisy - parfait chałwowe zjadane przez nas zachłannie swego czasu w restauracji "Frykówka" na pszczyńskim Rynku,
- o 18.00 dzwony znowu ujawniły swoją potęgę,
- o 18.00 zaczęli się schodzić do sąsiedniej sali pierwsi goście na spotkanie-uroczystość związaną z obchodami Dnia Nauczyciela, czyli Dnia Edukacji Narodowej; co chwilę słyszeliśmy kolejny, a za chwilę kolejny i za chwilę znowu stukot szpilek o posadzkę, by potem na schodach ujrzeć panie nauczycielki; powoli  od tego stukotu się załamywałem,        gdy wreszcie weszło dwóch panów; Żona stwierdziła, że sądząc po sylwetce muszą to być wuefiści; ogólnie było 36 osób, w tym mężczyzn sześciu (17%!) - ci dwaj wuefiści, dwaj wyglądający na dyrektorów i dwaj pozostali                      o nieokreślonej proweniencji; wiem, że to nie byli wszyscy nauczyciele z Pucka i z okolic, ale takie proporcje w tym zawodzie są w całym kraju, a to jest chore; u nas w Szkole to jest 29%, ale pobierają w niej nauki ludzi dorośli, no i ma ona zupełnie inny charakter, co nie oznacza, że nie przydałby się jeden chłop; Żona stwierdziła, po mojej uwadze,        że najlepsze jest środowisko mieszane, że nie miałaby nic przeciwko, gdyby jej nauczycielami w szkole podstawowej     i średniej  byli sami mężczyźni,
- o 20.00 wszędzie pustki, a po Rynku niosło się echo pojedynczych dźwięków; trudno się temu dziwić, że Pucuś tak wcześnie zasypiał po intensywnym dniu; bo trzeba pamiętać, że ostatnio dodatkowo jest opanowany i maltretowany przez  atmosferę wyborów - wszędzie wpychające się afisze, banery, bilbordy i ogłoszenia wszelkiej maści, a wśród nich "naszej" pani burmistrz, którą mieliśmy przyjemność poznać; z jej listy, na pierwszym miejscu, kandyduje Daniel Pliński; na drugie ma Mateusz, jak ten mądry krasnoludek, główny bohater moich bajek, które opowiadałem jeszcze  Synowi; ale Pliński ma 204 cm wzrostu i waży 100 kg; urodził się w Pucku 40 lat temu w grudniu, więc jest Strzelcem, tak jak ja; zwolennik pracy organicznej, tak jak ja; siatkarską karierę rozpoczynał od siatkówki plażowej w klubie "Korab (łódka, łajba, mały statek, arka) Puck" - razem ze swoim bratem zdobył na plaży trzy tytuły mistrza Polski; w "normalnej" siatkówce grał na pozycji środkowego; pięciokrotny mistrz Polski, jej reprezentant, mistrz Europy i wicemistrz świata; zasięg w ataku 350 cm, w bloku 330 cm - wielokrotnie nagradzany jako najlepszy blokujący; otrzymał wiele odznaczeń państwowych; w tym roku skończył karierę sportową i został telewizyjnym ekspertem - to jego mądre i rzeczowe komentarze w czasie ostatnich mistrzostw świata w Bułgarii i we Włoszech trzymały mnie przy życiu, zwłaszcza po przegranych przez nas meczach z Argentyną 2:3 i z Francją 1:3, kiedy we mnie nadzieja umierała powoli, by w finale przerodzić się w euforię z powodu zwycięstwa 3:0 nad Brazylią i obrony tytułu mistrza świata; czy kogoś zdziwię, jeśli powiem, że gdybym mieszkał w Pucku, to głosowałbym na Plińskiego?!
Na koniec muszę dodać, że zielony BZ WBK zamienił się na czerwony Santander.
To mało się dzieje?!

A dzisiaj do południa pojechaliśmy pociągiem do Juraty.
Zrobiliśmy tzw. manewr wyprzedzający, aby uniknąć niewątpliwego najazdu, zwłaszcza przy tej pięknej pogodzie, wszelkiej maści weekendowców, a zwłaszcza radosnych grup rodzinnych z małymi dziećmi, które mają według rodziców wszędzie i wszelkie prawa.
Manewr udał się znakomicie, bo w pociągu luz, a w Juracie cudowne pustki.
Na twarzy Żony rzadko pojawia się taki szczenięcy, bezgłośny uśmiech, od ucha do ucha, trochę głupawy, bo pozornie specjalnie niczym nie uzasadniony. Pierwszy raz, gdy zbliżamy się do Pucka i Żona dostrzega zieloną tablicę "PUCK",    a drugi, gdy jedziemy pociągiem przez Hel i ona nie może się nadziwić, że z jednej i drugiej strony jest morze i to tak blisko, po prostu tuż, tuż. To takie mocno dziecięce i dziecinne, naturalne, nieskażone zwracaniem uwagi na to,           co powie otoczenie. Ja to uwielbiam i w takich razach tylko dyskretnie obserwuję, dusząc się ze śmiechu i zezując kątem oka, żeby nie zauważyła.

Po powrocie z wycieczki z okien mieszkania mogliśmy obserwować w Rynku manifestację(?), prezentację(?), demonstrację(?) swoich poglądów grupy 16. osób o średniej wieku 70 lat ustawionych wokół transparentu PUBLICZNY RÓŻANIEC O ODNOWĘ MORALNĄ NARODU POLSKIEGO. Sytuacja wielce mnie zastanowiła i nawet jakoś zbulwersowała.
Bo po pierwsze, sam będąc w podobnym wieku w życiu nie stałbym tam z tymi starymi dziadami! I to nie dlatego,        że ostatnio Żona powiedziała, zaskakując mnie kompletnie, nie pamiętam przy jakiej okazji lub w jakim kontekście:
- Mentalnie jesteś młodszy, niż kalendarzowo!
Te mohery, zbolałe twarze mamroczące coś pod nosem - wprost antyreklama, jeśli można tak powiedzieć.
Po drugie, zdaję sobie sprawę, że ci ludzie w moim wieku siłą rzeczy wiedzą trochę więcej niż obecni dwudziestolatkowie, czy trzydziestolatkowie, nie wspominając o młodszych. I widzą, i ja też, że świat schodzi na psy.      W tym sensie, że katastrofa i zagłada spowodowana przez człowieka jest nieunikniona. To tylko kwestia czasu. Widać to gołym okiem, zwłaszcza jak przeżyło się 70 lat. Człowiek jest wypierdkiem przyrody i zgubi go pycha, zachłanność, nieuczciwość i głupota. Dotyczy to nie tylko NARODU POLSKIEGO. Tylko dlaczego inni, żyjący na naszej MATCE ZIEMI, ci nie wypierdnięci, muszą ponosić tego konsekwencje. Żeby dojść do takich wniosków nie potrzeba oczywiście specjalnych objawień, proroków, religii.
Stąd po trzecie, czy RÓŻANIEC pomoże? Tej szesnastce na pewno!
I po czwarte PUBLICZNY.  Czy NIEPUBLICZNY (chyba taki jest, czyli prywatny, ale lepiej by brzmiało "osobisty") ma dla Boga, bo mniemam, że do Boga jest skierowany, mniejszą wartość, siłę? Gdyby tak wszyscy na świecie, w skrytości ducha, w jakimś zaciszu odmawiali swój prywatny różaniec i do niego się stosowali...

SOBOTA (13.10)
No i okazało się, że w czwartek, 11.10, były "drzwi otwarte" Urzędu Miasta po jego remoncie.

Widocznie ksiądz miał więcej do kropienia.
Wśród rzeczy, o których marzę, a które są związane z kościołem i z księżmi, jest na przykład ten jeden drobiażdżek        - niczego nie kropić! A jeżeli już,  to wyłącznie związanego z kościołem, daną religią lub na życzenie osoby prywatnej, jeśli jej ma być z tym lepiej. Ale żeby kropić odcinki autostrad, budynki, statki, komputery, itp? Wiem, że to się nazywa "poświęcić", ale czy od tego procederu elementy święcone będą święte, albo czy na autostradach będzie mniej ginąć kierowców-idiotów, budynki będą się mniej zawalać, a statki mniej tonąć?! Przy komputerach to nawet nie jestem          w stanie wymyślić, co?
Przecież to jest jeden z zabobonów, a je kościół przecież zwalcza. Sprzeczność?
Marzy mi się wszędzie w Polsce taki Słupsk. Krzyże i inne symbole wiary katolickiej zostały z należytym szacunkiem wyprowadzone z instytucji państwowych i publicznych, a do wszelkich uroczystości świeckich ksiądz nie jest zapraszany. No chyba że jako zwykły obywatel lub ktoś, kto przysłużył się danemu celowi. I nie słyszałem, żeby na skutek decyzji Prezydenta Miasta wzrosła w Słupsku liczba wypadków drogowych, katastrof budowlanych lub spadła pobożność tamtejszych mieszkańców.
Swoją drogą ciekawe byłoby badanie przeprowadzone pod tytułem: "Wpływ poświęcenia, np. autostrady na spadek, chyba?, liczby wypadków samochodowych". Już,  jak widać, samo takie sformułowanie tematu jest dwuznaczne, ale wyniki mogłyby być tylko jednoznaczne: NIE MA ŻADNEGO!
Wyobrażam sobie, że skrupulatnie wybrano by dwa, bardzo podobne do siebie odcinki autostrad o tej samej długości, podłożu, wyprofilowaniu, itp. Jeden byłby poświęcony, a drugi planowo nie. Da się to jeszcze w tej chwili zrobić,          bo w Polsce ciągle buduje się mnóstwo dróg i będzie się budować.
Po opracowaniu odpowiednich algorytmów i ustaleniu wag uwzględniających uprzemysłowienie terenu, liczbę mieszkańców, liczbę aut, wiek kierowców, deklaracje kierowców, czy są praktykującymi, czy nie (parametr najtrudniejszy do symulacji), warunki pogodowe, liczbę TIR-ów, żyły wodne biegnące pod drogami, tranzytowość drogi, itp., itd., można by, oczywiście w tajemnicy, aby katolicy nie jeździli tendencyjnie wolniej i bezpieczniej na drodze poświęconej, a bardziej niebezpiecznie na drodze niepoświęconej, a z kolei niekatolicy analogicznie odwrotnie, przystąpić do, np. rocznych badań statystycznych.
Tylko kto da na to pieniądze? I kto się odważy prowadzić takie badania? Nikt! Nie z obawy przed kościołem, tylko          z powodu oczywistego ich kretynizmu!
Ale święćmy dalej i niech patrzą na nas inni!

NIEDZIELA (14.10)
No i 41 lat temu urodził się mój Syn.
Pamiętam nocny telefon ze szpitala i pierwszą kąpiel, gdy cały zaaferowany i zgrzany z emocji pochylałem się nad drobnym ciałkiem leżącym w wanience, lewą ręką podtrzymując główkę a prawą myjąc je szmacianą rękawiczką nasyconą szamponem BAMBINO, by w zamian otrzymać prosto w twarz fontannę siuśków ze sterczącego siusiaka. Wyszedłszy z szoku i zaskoczenia podziwiałem, że już tak można.

Ostatni dzień w Pucusiu zamknęliśmy spacerem wzdłuż klifu i pożegnalną kolacją w "Na Molo". A wieczorem obejrzałem przegrany mecz Polaków z Włochami w Lidze Narodów i nasz spadek do Dywizji B, gdzie zresztą, a mówię to spokojnie i bez żalu, jest nasze miejsce.
Wygląda na to, że teraz długo w Pucusiu nie będziemy. Może się uda przyjechać w lutym przyszłego roku?

PONIEDZIAŁEK (15.10)
No i po 25. dniach wróciliśmy do Naszego Miasteczka.

Czyli według mnie do Domu, a według Żony do Pomieszkiwania.
W czasie tego 25. dniowego etapu naszego życia równolegle działy się oczywiście inne ważne dla nas, ale ważniejsze dla innych sprawy.
Na przykład naszym Gospodarzom urodził się syn. Tydzień przed porodem spotkaliśmy się z Szamanką w Metropolii,    w domu jej rodziców, aby omówić i podsumować wiele spraw. Okazało się według naukowej relacji Szamanki, że lekarz na podstawie USG określił wagę dziecka na 3,2 kg. Bardzo mnie zaciekawiło, jak "to się waży", skoro się nie waży. Otóż na bazie długości płodu (język Szamanki), obwodu brzuszka i głowy i jeszcze jakichś parametrów i założeń, jest to możliwe. Chyba stworzony jest jakichś algorytm, który po wrzuceniu do niego różnych danych, wypluwa wynik. Już po fakcie, gdy chłopczyk się urodził, dowiedziałem się od podekscytowanego tatusia - Tego, Który Dba O Auto, że synek waży 3,24 kg. Co za precyzja w ocenie lekarza! Błąd ledwo 1,25%, mniejszy niż przy wszelkich mądrych, drogich            i bezsensownych sondażach wyborczych.
To tak sobie przy tej okazji pomyślałem, że może jednak dałoby się mocno wiarygodnie przeprowadzić te badania na temat "Wpływ poświęcenia autostrady na spadek(?) liczby wypadków samochodowych".

Przez te 25 dni oczywiście cały czas pracowaliśmy. Zastanawiając się nad tą częścią naszego życia, niezmiennie połączoną z drugą sferą - wypoczynkiem, ukuliśmy taką oto sentencję:
Pracujemy odpoczywając, Odpoczywamy pracując.
Ale po namyśle stwierdziliśmy, że chyba adekwatniej odda nasz styl życia powiedzenie:
Pracujemy pracując, Odpoczywamy pracując. 

Jutro wstaję o 07.00. Nie będę przecież w domu narzucał sobie takiego reżimu, jak w Pucku, gdzie codziennie wstawałem o 06.00, a raz nawet o 05.00.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał trzy smsy. To mnie mocno wzruszyło.