22.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 323 dni.
WTOREK (16.10)
No i dopisaliśmy się w Naszym Miasteczku do listy wyborców.
Dzięki przytomności Żony, która zainteresowała się sprawą. Ja uważałem, że nie mamy możliwości, bo w niedzielę wyborów będziemy w Naszym Miasteczku, 400 km od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani. A rozwiązanie problemu okazało się dość proste. Wymagało tylko pójścia z kilkoma papierami do Biura Ewidencji Ludności UM, wypełnienia dwóch gotowców i po sprawie.
Ale wyraźnie było widać i czuć, że urzędy reprezentujące lokalne społeczności nie są zainteresowane takimi "spadochroniarzami", bo nie podsuwały rozwiązań i wyraźnie zniechęcały.
Dla nas udział w głosowaniu jest i był zawsze ważny. Nie traktujemy tego w kategoriach oklepanego "obywatelskiego obowiązku", tylko zdroworozsądkowo. I smucą nas, żeby nie powiedzieć wkurwiają, wszelkie tłumaczenia ludzi, którzy nie idą głosować. Takie stado baranów.
ŚRODA (17.10)
No i 45 lat temu zremisowaliśmy na Wembley z Anglią 1:1.
Był rok 1973.
W Bydgoskich Zakładach Fotochemicznych FOTON pracowałem ledwo dwa tygodnie wyrwany z korzeniami z mojej ukochanej Metropolii, która wtedy była oczywiście czym innym, niż jest teraz.
Musiałem przez trzy lata odpracować stypendium fundowane mi w ostatnim okresie studiów przez mój przyszły zakład pracy. Ot, podpisałem taki cyrograf. Pieniądze co miesiąc w kasie uczelni brało się fajnie, ale potem trzeba było iść w kamasze!
Przez pierwsze miesiące mieszkałem z kolegą ze studiów, takim samym finansobiorcą, w jednym pokoju na stancji na Błoniach. Gospodyni, wredna suka, oszczędzała na nas, jak się tylko dało. Na przykład wszędzie - w naszym pokoju, w łazience, kuchni i na korytarzu były powkręcane żarówki 20W, przy których nie dało się funkcjonować. Więc bez jej wiedzy wymienialiśmy niektóre, strategiczne dla nas, na 40W, ale po powrocie z pracy stwierdzaliśmy, że z powrotem były dwudziestki. O telewizorze nawet nie było co marzyć. Długo przedtem, nim wymyślili Big Brothera, my już żyliśmy pod jego czujnym okiem. Ale tylko jakieś trzy miesiące, bo nie szło wytrzymać.
Dlatego owego dnia, 17 października 1973 roku (16.438 dni temu), w środę (tak, jak dzisiaj), z kolegą i z moim Ojcem, który przyjechał aż z Rodzinnego Miasta, pojechaliśmy na Fordońską do innego kolegi, rodowitego bydgoszczanina, takiego samego finansobiorcy, jak my dwaj, który mieszkał ze swoimi rodzicami w normalnym domu, gdzie był telewizor.
Ten wieczór i ten mecz pamiętam i będę pamiętał do końca życia.
Trenerem naszej drużyny był Kazimierz Górski, człowiek o niesamowitej intuicji trenerskiej i niesamowitym poczuciu humoru. Jego powiedzenia są cytowane w różnych sytuacjach do dzisiaj. Oto niektóre:
- "Piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Albo my wygramy, albo oni."
- "Chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika."
- "Tak się gra, jak przeciwnik pozwala."
- "Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe."
- "Co do szczegółów, to niech się wypowiedzą specjaliści."
- "Czasami się wygrywa, czasami się przegrywa, a czasami remisuje."
- "Im dłużej my przy piłce, tym krócej oni."
- "Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już to nie jest szczęście."
- "To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?"
- "Według moich obliczeń, jeżeli oni po przerwie nie strzelą drugiej bramki, to bardzo trudno im będzie strzelić trzecią."
- "Mi si wydaji (pochodził ze Lwowa), że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek."
I dwie odpowiedzi na pytania dziennikarzy:
- "Kto wygra rozgrywki ligowe?" - "Wygra ten, kto zdobędzie więcej punktów."
- "Panie trenerze, jak nasza drużyna powinna zagrać po przerwie, żeby ten mecz wygrać?" - "Mi si wydaji, że oni powinni strzelić bramkę."
Nazywany jest Sokratesem ("wiem, że nic nie wiem") polskiej piłki. To jemu zawdzięczamy złotą dekadę 1972-1982: 1972 - złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium, 1974 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN (Republika Federalna Niemiec), 1976 - srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Montrealu, 1978 - piąte/szóste miejsce na mistrzostwach świata w Argentynie, 1982 - trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Hiszpanii.
Jego pomnik stoi przed głównym wejściem Stadionu Narodowego w Warszawie. Byłem tam.
A jak wyglądał sam mecz?
Była to bezwzględna, totalna dominacja Anglików. Mogli wygrać 7:0, 8:0, a skończyło się remisem 1:1, który, od tamtej pory nazywany "zwycięskim", stał się przepustką do mistrzostw świata w RFN.
Cały mecz zagraliśmy jednym składem:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Jerzy Gorgoń Adam Musiał Mirosław Bulzacki
Henryk Kasperczak Lesław Ćmikiewicz Kazimierz Deyna
Grzegorz Lato Jan Domarski Robert Gadocha
Pierwszą bramkę w meczu, którą później The Times umieścił na liście 50. najważniejszych bramek w historii piłki nożnej, strzelił Jan Domarski. Anglicy wyrównali po rzucie karnym podyktowanym przez belgijskiego sędziego (po latach "poszkodowany" Anglik przyznał się, że symulował). Jan Tomaszewski w bramce dokonywał cudów i przez prasę angielską został nazwany "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Trener Górski pod koniec meczu, bojąc się zawału, poszedł do szatni i wrócił dopiero na szaleńczą radość piłkarzy i całej naszej ekipy. Sir Ramsey, trener Anglików, po meczu został zwolniony ze swojej funkcji, a prasa angielska pisała o "końcu świata".
Później nasz skład się skrystalizował i stał się żelaznym:
Jan Tomaszewski
Antoni Szymanowski Władysław Żmuda Jerzy Gorgoń Adam Musiał
Henryk Kasperczak Kazimierz Deyna Zygmunt Maszczyk
Grzegorz Lato Andrzej Szarmach Robert Gadocha
Ta drużyna mogła wszystko.
Po meczu wracaliśmy do Big Brother'a piechotą, jakieś 1,5 godziny, bo nie stać nas było na taksówkę. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo w owych czasach taksówki o tej porze nie jeździły. A nam nic nie mogło popsuć nastroju.
W tym znaczącym roku miałem fuksa, bo obejrzałem "złotą drużynę" na żywo. W meczu towarzyskim, w sierpniu, w Warnie, gdzie spędzałem swoje ostatnie wakacje po studiach, wygraliśmy z Bułgarią 2:0 po golach Laty. Mogłem cieszyć się razem z naszymi zawodnikami, gdy podbiegli po meczu do "polskiego" sektora.
Dlaczego tak szeroko o tym piszę i dlaczego tak dużo pamiętam?
To wembley'owskie wydarzenie było w tamtych czasach z wielu, wielu względów ewenementem. Ale być może po latach by wyblakło, gdyby nie późniejsze sukcesy naszych piłkarzy je akcentujące (zwłaszcza 3. miejsce w RFN), jako coś, od czego symbolicznie zaczęła się w Polsce era profesjonalnego patrzenia na piłkę w rozumieniu zawodowstwa.
Taka legenda mogła również powstać po meczu Polska-Niemcy, w którym po raz pierwszy w historii wygraliśmy. Ale nie powstała. Nawet ja, który myślałem do czasu tego meczu, że na moim nagrobku będzie wyryty napis "Tu leży facet, który nie doczekał zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłce nożnej", niewiele z niego pamiętam. Może dlatego, że po nim w zasadzie nic wielkiego nie nastąpiło - w miarę dobry występ ma Mistrzostwach Europy w 2016 roku we Francji i katastrofa na Mistrzostwach Świata w tym roku w Rosji. A teraz, zdaje się, jesteśmy na równi pochyłej.
Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie dodał, że doskonale pamiętam obie bramki, pierwszą strzeloną przez Arkadiusza Milika i zwłaszcza drugą Sebastiana Mili, tej jego szaleńczej radości, gdy rzucił się na Adama Nawałkę czekającego z otwartymi ramionami, wariackiej wprost radości drużyny i nas wszystkich, kiedy było wiadomo, że Niemcy już nam nie wydrą tego zwycięstwa. Ale już nie pamiętałem daty tego historycznego spotkania (11 października/!/ 2014 roku - sobota), ani miejsca (Stadion Narodowy), bo gdyby ktoś mi teraz powiedział, że mecz odbył się w Gdańsku, też bym uwierzył.
A może po prostu się starzeję?
CZWARTEK (18.10)
No i chciałbym się odnieść do fragmenciku tekstu z poprzedniego wpisu.
Napisałem "Pracujemy odpoczywając...".
Właśnie dzisiaj przekonaliśmy się kolejny raz, że idealnych systemów nie ma. Do takich należy sposób naszej pracy i naszego odpoczywania. I, jak w każdym systemie, tak i w nim czyhają pułapki, których nie sposób przewidzieć. Żeby nie zwariować, trzeba po prostu założyć, według jednego z praw Murphy'ego, parafrazując je, że "Jeśli ma coś pójść nie tak, to na pewno pójdzie" i przyjąć to z pokorą i dobrodziejstwem inwentarza.
Zdrada systemu pracowania "w trakcie odpoczynku" polega na mimowolnym wpadaniu w pułapkę czegoś nieoczekiwanego, najczęściej przykrego i stresującego, które nagle się pojawia i zderza z atmosferą domu lub urlopu. Zaplanowany, spokojny, "wypoczynkowy" rytm pracy nagle zostaje brutalnie zakłócony. A psychika pracy w domu, czy na urlopie jest inna. Do tego dochodzi mechanizm wyolbrzymiania niemiłego problemu w miarę proporcjonalnie do odległości, w jakiej się znajdujemy od stacjonarnego miejsca pracy. Stąd dochodzi do dużego szoku i stresu organizmu.
I tak było dzisiaj rano.
Ledwo wypiłem kawę i zacząłem wchodzić w standardowy rytm dnia, gdy Najlepsza Sekretarka w UE przysłała mi bardzo nieprzyjemny list starosty jednej z grup, która skarżyła się na pewne zajęcia i na wykładowcę zarzucając Szkole między wierszami lekceważenie i niepoważne traktowanie. Strzał był o tyle celny, że swoich obowiązków nigdy nie lekceważę i traktuję je śmiertelnie poważnie. Tak mam i inaczej nie potrafię.
Musieliśmy z Żoną natychmiast wziąć byka za rogi. Rozpoczęła się cała seria rozmów telefonicznych, różnych ustaleń i wyważonych maili. Sprawę musieliśmy wyjaśnić natychmiast. Jej reperkusje będą później, w Szkole, ale to już prawdziwa dyrektorska przyjemność. Spotkania, rozmowy, wyjaśnianie, podejmowanie decyzji. Wszystko na miejscu i w sprzyjających "pieleszach pracowych". Własne, dobrze znane środowisko. Ryba w wodzie.
Wszystko trwało gdzieś do 15.00, a potem, gdy adrenalina ustąpiła, pustkę w wypranym organizmie wypełnił ból głowy i gula w żołądku.
I takie to jest spędzanie czasu w pieleszach domowych, czyli pięknie jest się byczyć w jego zaciszu.
Podobnie ma Żona, która zajmuje się sprawami Naszej Wsi. Często nie ma czasu spokojnie zjeść śniadania lub zaczyna je o, np. 13.00, bo są priorytety.
Ale czy zamienilibyśmy ten system na inny? Nie! Zresztą chybaby się nie dało przy naszym skomplikowanym życiu.
PIĄTEK (19.10)
No i rok temu sprowadziliśmy się do Naszego Miasteczka.
Jak zaczęliśmy wspominać wieczorem przy lampce Metaxy, to wiele rzeczy nam się nie zgadzało. Po prostu za dużo tego wszystkiego. W miarę wspomnień, sami nie wierzyliśmy, że w jednym roku mogło być tyle spraw. A niektóre z nich wydawały się zaistnieć dwa lub trzy lata temu.
NIEDZIELA (21.10)
No i bardzo poprawił mi się nastrój.
Dzięki wyborom i spotkaniu z Czarną Palącą i Po Morzach Pływającym.
Tym razem spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi w Sąsiednim Miasteczku w tej jedynej i sympatycznej kawiarni, do której z Żoną często wpadamy.
Okazało się, że Po Morzach pływający wrócił do Facebooka, ale jako no name. Oczywiście zarzuca mu się trollowanie. Nic z tego nie rozumiem, ale wyczuwam negatywny wydźwięk. To zwiększa moją dezorientację, bo Po Morzach Pływający jest bardzo pozytywny, nie zamierza nikomu robić żadnej krzywdy i tylko chce być anonimowy, czyli mieć święty spokój, ale bez utraty kontaktu ze światem. Nawet Czarna Paląca nie ma go wśród ulubionych. Nadal nie rozumiem.
Dzięki nim mogliśmy się sporo dowiedzieć o naszym wspólnym województwie, w którym przyszło nam teraz żyć. Więc na wybory poszliśmy jeszcze lepiej przygotowani. Z Żoną mamy poczucie, że w pełni świadomie wybraliśmy poszczególnych kandydatów i że nasze głosy przysłużą się czemuś dobremu.
PONIEDZIAŁEK (22.10)
No i po wyborach z Żoną mamy nadal świetne nastroje.
O wynikach przeczytałem wszystko od wirtualnej deski do deski. No i memy oczywiście. I nie ważne, czy to była Warszawa, czy Pcim Dolny. W sumie zawiodło nas tylko jedno województwo, którego stolicą jest Metropolia. Może gdybyśmy tam głosowali...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.