poniedziałek, 29 października 2018

29.10.2018 - pn
Mam 67 lat i 330 dni.

WTOREK (23.10)
No i czas na poważne uzupełnienia.

Za parę dni minie rok, jak rozpocząłem prowadzenie bloga. Źle bym się czuł, gdyby w jego części kronikarskiej zabrakło wielu faktów i wydarzeń.
Żeby się w tym wszystkim połapać, trzeba wrócić do wpisu z 28.05 tego roku (dokładnie 22.05 - wtorek), który zawiera opis naszej podróży Inteligentnym Autem do Metropolii (palące się lampki, itd.)
Więc co się działo w ciągu dwóch tygodni, od 21. maja (poniedziałek) do 3. czerwca (niedziela), kiedy byliśmy razem    z Żoną i Sunią w Metropolii i mieliśmy się wspólnie miotać?

W poniedziałek, 21. maja, prosto od Wnuków, udałem się(!), według zaleceń instrukcji obsługi,  Inteligentnym Autem prosto do serwisu(!) w sprawie wyjaśnienia przyczyny zapalania się lampek od ręcznego hamulca. Lampki oczywiście się nie paliły według zasady, że "jak idę do dentysty z zębem, który w ostatnich trzech dniach bolał tak, że modliłem się o śmierć, to właśnie teraz idealnie przestał  sugerując perfidnie, że wizyta ta właściwie jest zbędna!".
W serwisie, w kulturalnych warunkach - kawa i inne bajery - przesiedziałem blisko trzy godziny, by się dowiedzieć od sympatycznego, młodego pana, że "komputer niczego nie zauważył i niczego nie ma w pamięci", więc "proszę jechać    i obserwować".
Ledwo znalazłem się w centrum Metropolii, po jakichś 20 minutach jazdy, lampki się zapaliły! Nie bacząc, że jestem na środkowym pasie, wrzuciłem kulturalnie kierunkowskaz w prawo, żeby zawrócić i "niezwłocznie udać się do serwisu",    i przedarłem się mimo "niezadowolenia" innych kierowców, zwłaszcza tych, którym udało się dostrzec moje stołeczne numery rejestracyjne.
W serwisie sprytnie nie wyłączyłem silnika bojąc się, że "komputer niczego nie zauważy".
Po 20. minutach przyszedł ten sam sympatyczny, młody pan, ale tym razem na twarzy miał wyraz niezwykłej powagi.
- Proszę pana, ja tym autem nie mogę pana wypuścić z serwisu! - Padł moduł!
Wykazałem oczywiste zrozumienie, chociaż zawodowo miałem cały dzień dokumentnie rozpieprzony, i poprosiłem         o zastępcze auto.
- Niestety nie mamy.
- A kiedy państwo będziecie mieć?!
- Nie wiemy.
Dalsza rozmowa polegała na tym, że ja trzy razy tłumaczyłem panu, jak ta sytuacja  bardzo skomplikuje mi życie          w najbliższych dniach i że należy mi się auto zastępcze, a on mówił, że nie mają i nie wiedzą, kiedy mieć będą.
W takich sytuacjach mam opanowaną od pradziejów technikę polegającą na tym, że widząc bezskuteczność takiej rozmowy i że mam do czynienia z osobą niedecyzyjną (kolejny piękny termin z ostatnich lat - telefon do Szkoły               i pierwsze pytanie, po ewentualnym "dzień dobry": "Kto u państwa jest osobą decyzyjną?!"), pytam:
- Kto jest pana/pani szefem?

W 1995 roku (jak tak zaczynam, Żona lub Zagraniczne Grono Szyderców, lub inni skwapliwi i żądni nie przepuścić okazji mówią: "a przed wojną, panie!"), już za kapitalizmu, kiedy od roku działała Szkoła,  przeżyłem taką oto historię.
Po "pierwszych" wakacjach czekała na mnie w szkole sterta awizo. Sporo słuchaczy płaciło czesne tradycyjną metodą, "na listonosza", przy czym adresowali przekazy pieniężne na różne sposoby. Albo umieszczali moje nazwisko albo wymyślone przez nich różne nazwy szkoły, chociaż była jedna, oficjalna, ale fakt, dość skomplikowana, swego czasu wymyślona przeze mnie. Nazwa ta, długa i  zawierająca łacińskie słowo, inaczej pisane po polsku, potrafiła, np.  przyprawić na stacji paliwowej o irytację (tu jestem delikatny!) pana oderwanego pługiem od socjalizmu i wyklepującego dla mnie na komputerze fakturę jednym palcem (ja mam to do dziś):
- Sam żeś to pan wymyślił? - rzucił wściekły, gdy z trudem dobrnął do czwartego, przydługiego słowa nazwy (skąd miałem wiedzieć, że ja, wówczas też człowiek z socjalizmu,  kiedyś będę potrzebował fakturę?!)
- Nie, ze szwagrem! - rzuciłem z satysfakcją dokładając mu nazwę własną, po łacinie, którą wielokrotnie, z zimną satysfakcją literowałem, niczym w "Jak rozpętałem II Wojnę Światową" - Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, geboren Chrząszczyrzewoszyce, pow. Łękowody.
Odchodziłem od kasy odprowadzany zimnym wzrokiem nagle wydłużonej kolejki.

Więc w wakacje, kiedy mnie mnie było, przychodził akurat listonosz, po czym pieniądze wracały do urzędu pocztowego.
Chcąc je odebrać poszedłem (teraz bym się udał) "na pocztę".
W okienku dałem pani plik awizo i dowód osobisty, oczywiście.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, nie mam niestety, ale mam imienną!
- Niestety, bez firmowej pieczątki nie mogę panu wypłacić pieniędzy.
- Ale proszę pani, po co pani firmowa pieczątka, skoro na wszystkich awizo jest moje nazwisko, ma pani mój dowód osobisty, a poza tym na każdym awizo są pozmieniane nazwy szkoły przez moich słuchaczy.
- Takie są przepisy!
- Ale proszę pani, ja za chwilę mogę podjechać do PDT (Państwowy Dom Towarowy - był taki wtedy jeszcze, ale          w pełni kapitalistyczny) i bez problemu wyrobić sobie dowolną pieczątkę (raczkujący, radosny kapitalizm)!
- Nie powinnam tego słuchać! - odezwała się pani dosyć histerycznie zwracając na siebie uwagę koleżanek                   z pozostałych okienek oraz petentów ustawionych w kilku kolejkach.
- Kto jest pani szefem?!
- Pani kierownik! Ten pan do pani!
Pani kierownik wysłuchała mojego wywodu i tłumaczenia.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, niestety... Kto jest pani szefem?!
Pani naczelnik przeszła przez całą salę i zaprosiła mnie do swojego gabinetu.
Podałem jej plik awizo i dowód osobisty, oczywiście.
- Czy ma pan firmową pieczątkę?
- Nie, niestety...
Zmiąłem plik awizo i rzuciłem je na biurko.
- Może pani sobie robić z tym, co pani chce! Kto jest pani szefem?
Podniosła słuchawkę telefonu i za chwilę mocno obruszona powiedziała:
- Pani dyrektor czeka na pana!
Sprawę wyłuszczyłem.
Pani dyrektor bez słowa podniosła słuchawkę i zadzwoniła bezpośrednio do okienka.
- Pani Krysiu! - Przyjdzie do pani za chwilę pan Emeryt (wówczas jeszcze nie - przypis autora) i proszę mu wypłacić należne mu pieniądze.
Gdy wchodziłem na salę operacyjną, zapadła martwa cisza. Wzrok wszystkich pań Zoś, Danuś i Halinek z okienek oraz petentów, którzy w międzyczasie przesunęli się na czoła kolejek, wyrażał jedno, jak w "Alternatywy 4":
- Och, zobaczcie, to ten, co śmiał się przeciwstawić  urzędniczkom pocztowym i upomnieć się o swoje pieniądze.
A pani Krysia, mając przed sobą naprędce "wyprasowane" przeze mnie awiza, z grobową miną wypłacała mi należność.
Zajęło mi to blisko godzinę.  Gdybym pojechał do szkoły po pieczątkę, straciłbym raptem 15 minut.

W poniedziałek w serwisie, aby przejść całą hierarchiczną drogę, tyle czasu nie straciłem. Od razu zjawił się kierownik serwisu, który za moją sugestią kazał młodemu, sympatycznemu panu odwieźć mnie do domu służbowym autem            i obiecał, że zastępcze będzie pojutrze. No i poinformował, że trzeba czekać co najmniej tydzień na moduł, "który jedzie do nas z Holandii".
Po tym wszystkim w Nie Naszym Mieszkaniu dopadł mnie ból głowy, u mnie rzadkość, i totalna rezygnacja, ale Syn, po moich próbach odwołania wszystkiego, się uparł, przyjechał po mnie i wieczorem z całą czwórką Wnuków posadziliśmy magnolię, czereśnię, brzoskwinię, porzeczki i chyba maliny.
W sumie dobrze się stało, bo idealnie odreagowałem cały stres.
A rano, we wtorek, Syn odwiózł mnie do Szkoły, więc w ogóle nie było problemu.

W środę, 23. maja, zadzwonił do mnie z serwisu ten sam młody sympatyczny pan i oznajmił:
- Pańskie autko się stęskniło za panem i można je odebrać.
Nie podejrzewałem ich, aby wiedzieli, że tego dnia obchodziliśmy z Żoną X rocznicę ślubu i tak sprytnie chcieli nam zrobić prezent. Wytłumaczenie tego stanu rzeczy jest raczej inne. Musieli stwierdzić, na co  potencjalnie narażają zastępcze auto, gdy zobaczyli tylne siedzenia naszego. Co prawda jest tam specjalna gondola dla Suni, ale wszystko wokół - zagłówki, oparcia i ścianki drzwi, nie wspominając o szybach, były w jej wyschniętych glutach. Dopiero po dwóch latach jeżdżenia, tuż przed tegorocznymi wakacjami, zrobiłem z tym porządek, a nasza Sąsiadka Z Dołu, zanim obcięła sobie jednego palca, uszyła nam zgrabne materiałowe zagłówki.
Na odbiór "autka", nie dociekając skąd tak szybko "wziął się" moduł, umówiłem się w czwartek rano, bo w środę mieliśmy uroczysty obiad.

Trafiliśmy na przerost formy nad treścią, chociaż nie możemy powiedzieć, aby jedzenie i wino były złe. Ale najpierw przy wejściu do restauracji trzeba było się opowiedzieć pani menadżer kto, po co i dlaczego, potem specjalna(?) kelnerka zaprowadziła nas do naszego stolika, by jeden kelner od potraw, a drugi od win oddzielnie przyjął zamówienie. Potem podawał jeszcze ktoś inny tak, że trudno było złapać sympatyczny, kameralny i osobisty kontakt z obsługującym, co bardzo lubimy. Nadęcie więc było duże i szpan, i może dlatego restauracja była pełna. Ale ponieważ nie jesteśmy snobami, raczej więcej tam nie pójdziemy, chociaż, jak wspomniałem nie można mieć zastrzeżeń do menu i do karty win (chardonnay z polskich winnic - cholernie drogie, ale świetne). Za to widoki na Metropolię były piękne.

W czwartek, 24. maja, odzyskanym Inteligentnym Autem wyjechaliśmy na jedną dobę do Naszej Wsi, by pozałatwiać kilka spraw, w tym spotkać się z kolejnymi oglądaczami.
W takich sytuacjach, a jest to rzadko, nocujemy u nas, ale u gości. Ot taki paradoks.
Wszystkim oglądaczom Nasza Wieś się zawsze bardzo podoba, ba, są zachwyceni i chętnie by ją kupili za...pół ceny. Tak było i tym razem.

W piątek, 25. maja, po południu, byliśmy już w innym świecie, na kolejnym zjeździe moich koleżanek i kolegów ze studiów. Dawniej spotykaliśmy się co pięć lat,  ale od pewnego czasu co dwa. Trzeba się jeszcze trochę pospotykać, zanim wszyscy wymrzemy, co sporo z nas już uczyniło.
Koleżanki i koledzy ze studiów należą do grupy moich pięciu szczęść, które wyliczam na palcach jednej ręki:
- moja Żona
- moje dzieci i pasierbica
- moja klasa z ogólniaka
- moje koleżanki i koledzy ze studiów
- fakt, że dane mi było przez całe życie żyć w pokoju.

Żona od dawna jeździ na te zjazdy i lubi je. Wszyscy wiedzą, że jest nasza, "zjazdowa".
Ale w tym roku miała pecha.
Pierwszy wieczór na zjazdach jest zawsze spontaniczny - ognisko i dzieje się. Dwóch kolegów, jeden "tubylec"              z Lubina, a drugi "obcokrajowiec"z Seattle, licytowało się na whisky. Ja tego nie piję, bo po śladowych ilościach nazajutrz boli mnie głowa, ale tym razem nie dało się nie pić.
Rano, nie dość że nie bolała mnie głowa, to ogólnie czułem się znakomicie. Odwrotnie niż Żona.
Cały zjazd przeleżała w łóżku, aż do samego wyjazdu.
Diagnoza prosta - musiała jej zaszkodzić wątróbka, którą zjadła w drodze w jakimś podejrzanym zajeździe. Gdyby chociaż piła z nami whisky... Ale zaparła się na cydr.
Była biedna, cały czas leżała w łóżku i nie wychodziła z pokoju. Ominął ją sobotni bal, wcześniejsze zwiedzanie pięknych okolic i przede wszystkim towarzystwo ludzi, których lubi.
Starałem się odnaleźć w tej sytuacji i nie było źle. Bez szału, ale miałem co najważniejsze dla mnie - rozmowy                i niepowtarzalną atmosferę.

W niedzielę, 27. maja, wróciliśmy do Metropolii.
Żona zaczęła zdrowieć "książkowo" według systemu dosyć dawno przeze mnie opracowanego.
Wyróżniam w nim trzy etapy:
- etap pierwszy: dominuje osowatość i na tym etapie lepiej jej nie zaczepiać i nie prowokować; duża drażliwość i małe poczucie humoru; ale o dziwo, wtedy poprawia mi się humor, bo wiem, że zdrowieje,
- etap drugi - zaczyna pić cydr i jest dobrze, ale trzeba uważać i nie przesadzać; humor mam dobry,
- etap trzeci - jemy wspólnie i pijemy czerwone wino; nie muszę uważać z zaczepkami i prowokacjami; humor bardzo dobry.

W poniedziałek, 28. maja, spotkaliśmy się z Helowcami.
Więc wyzdrowienie Żony było kluczowe. I udało się zdążyć.
W czasie spotkania przetoczyliśmy się przez dwie knajpy.
Pierwszą wymyślili i zarekomendowali Helowcy, chociaż Pilsnera Urquella w niej nie podawano.
Kelner, który był sympatyczny, reprezentował sobą niewiedzę i brak orientacji w fundamentalnych kelnerskich sprawach. Dotyczyło to zwłaszcza win.
Dodatkowe zamieszanie wprowadzała Hela, przy której każdy kelner jest w stanie się pogubić. Dyskusja i analiza, zwłaszcza przy niekompetentnym kelnerze, który kilka razy szedł do kuchni się doinformować, trwała dość długo. Ale wszyscy byli wyluzowani, a zwłaszcza Hel, który od czasu do czasu wspierał  Helę:
- Weź, zamów frytki i będzie spokój.
Hela nic sobie z tego nie robiła i po dalszej dyskusji z kelnerem stwierdziła:
- To wie pan..., to ja jednak..., to może..., a gdyby...
I wróciła do pierwszego pomysłu.
To Hela później  zacytowała mi powiedzenie: "Być może chyba prawie raczej na pewno".

Ale to nie wszystko.
Za chwilę do zamawiania przystąpiła Żona, która jak zwykle zaczęła własne kompozycje:
- Mhm, a co tam jest w środku?... Aaa, to nie... A tam?... Aaa, to jednak nie... To może zróbmy tak...Ale gdyby pan mógł zamiast tego dać...
Moje z Helem zamówienie wyglądało mniej więcej tak:
- Poproszę z karty nr...

Na szczęście kelner wykazał się dużą odpornością i asertywnością, więc było miło.
Ale sumarycznie niedosyt pozostał, więc potem przerzuciliśmy się do Ceskej Restaurace usytuowanej obok, gdzie wszystko było proste i oczywiste. My z Helem Pilsnery Urquelle, Żona cydr, a Hela... nie pamiętam. Ale na pewno unikała czeskiego wina, po naszych wcześniejszych wspólnych doświadczeniach.
I nie można było tak od razu.

We wtorek, 29. maja, rano obudził nas w Nie Naszym Mieszkaniu hałas pracujących maszyn pod oknami. Sunia nie mogła tego pozostawić ot tak sobie, więc basowo darła się, co sumarycznie na pewno obudziło wszystkie dziesięć pięter i to w kilku klatkach.
Kilkumetrowy wykop w trawniku obudził we mnie stare wspomnienia - oznaczał niechybnie kilkudniowy brak wody, albo ogrzewania, albo jednego i drugiego.
Poszedłem więc się dopytać, żeby w razie czego w mieszkaniu zrobić zapas na kilka dni. Ale panowie mnie uspokoili - sprawa dotyczyła tylko strażackiego hydrantu.
Rzeczywiście na dnie dołu, jakieś 1,5 m pod powierzchnią ziemi (jak to możliwe?) ujrzałem stary hydrant, mocno skorodowany, ale trudno się dziwić, skoro przeleżał tam kilkadziesiąt lat.
Tylko nie rozumiem, dlaczego wtedy nikomu nie przeszkadzało, że hydrant, pomocny, było nie było, przy gaszeniu pożaru, był usytuowany pod ziemią, a teraz stwierdzono, że jednak musi być nad. I rzeczywiście, po jednym dniu prac na środku trawnika stanął piękny, czerwony, metrowy strażacki hydrant, a po wykopie nie było śladu.

W środę, 30. maja wróciliśmy do Naszego Miasteczka. Znowu po męczącej podróży.

W sobotę, 2 czerwca, musieliśmy zaplanować zakupy w związku z moim wyjazdem do Stolicy. Nie mogłem pojechać w dżinsach i obszarpano-wyciągniętej bluzie.
W Naszym Miasteczku nie było szans, aby temat załatwić. A i tak udało się kupić koszulę nietaliowaną  (czy producenci myślą, że większość mężczyzn ma talię?) z krótkim rękawem (cholerne upały!) i... marynarkę. A to już graniczyło          z cudem.Tylko Van Graaf przewiduje istnienie takiego kogoś, jak ja. Jest to inna numeracja uwzględniająca jednocześnie wzrost - mhm, u mnie średni, obwód w... - u mnie, mhm, średni, ale nie według Żony i długość rąk -          u mnie, mhm, średnia.

Resztę trzeba było załatwić w Sąsiednim Dużym Mieście.
Jak sama nazwa wskazuje "Duże", a i tak spotkaliśmy naszych wiernych gości - fanów Naszej Wsi, którzy często przyjeżdżali do nas z Innej Metropolii ze swoim kotem Akcentem - norweskim leśnym. Pięknym!
Los ich teraz rzucił jeszcze dalej od Naszej Wsi, więc siłą rzeczy przestali przyjeżdżać. Ale ich smutek, żal                       i wspomnienia były dla nas najcenniejszą nagrodą i opinią o tym, co swego czasu zrobiliśmy i dalej robimy dla innych ludzi.

Dzisiaj Nasze Miasteczko obchodziło swoje dni. Ponieważ z jednego jego końca do drugiego można praktycznie przejść w pół godziny, to ustawiona w centrum aparatura, akurat w środku miasta, przy obecnych zdobyczach techniki, dawała radę i wieczorem muzyka była słyszalna w każdym jego zakątku.
MUZYKA! Ani przez chwilę discopolo, żadne "Miłość w Zakopanem, oblejemy się szampanem", czy jakoś tak, równie ambitnie, tylko Maanam, Dżem i tym podobne. Oprócz tego rockowy wokal i  pokaz sztucznych ogni.                                                                   
Pełen szacun dla tego KOGOŚ lub dla tych KOGOŚ (KIGŚ? KOGOŚCIÓW?)!

W niedzielę, 3. czerwca, na odległość obchodziliśmy roczek Q-Wnuczki zwanej przeze mnie Tłustą Ofelią ku mniejszemu lub większemu oburzeniu paczworkowej rodziny i największemu - jej brata. W przyszłości Tłusta Ofelia może mi tego nie wybaczyć, ale specjalnie się nie przejmuję, bo zanim wydźwięk tych słów do niej dotrze, to raczej nie będę żył. A nawet gdyby, to albo będę głuchy, albo nie będę rozumiał, co do mnie mówi, kiwając głową i na wszystko odpowiadając bez sensu "tak, tak, moje dziecko" doprowadzając niektórych do rozpaczy, a innych do "opadnięcia rąk". Czyli będę poza jej zasięgiem.

A w poniedziałek, 4. czerwca, wyjechałem do Stolicy, co obszernie w owym czasie opisałem.

ŚRODA (24.10)
No i ciąg dalszy wyborów.

Oczywiście można by o tym pisać długo, więc wybieram nasze smaczki.
Puck.
Nie ma żadnego radnego z PIS-u! Wszyscy, 100%, są z KWW Hanny Pruchniewskiej - 15 mandatów! W tym "mój" Daniel Pliński! Gratulacje!!! Ona sama zresztą ponownie została wybrana burmistrzem (burmistrzynią?) miasta z ponad 72.% poparciem.
Przypomnę, że mieliśmy przyjemność ją poznać osobiście i przypomnę, że jedna z jej dewiz dotyczących Pucusia brzmi - "slow city".
Jeden z kandydatów PIS-u (11,51%), wypowiedział się, cytuję:
- "Przegraliśmy, bo ludzie nie chcieli tego naszego PiS".
Jakie odkrywcze?! I dalej:
- "Poza tym nie było wsparcia z góry ani agitacji w kościołach!"
Czy ten facet siebie słyszy?! I rozumie, co mówi?! I czyżby Kościół w tym powiecie był inny niż w całej Polsce?!
Jak byliśmy ostatnio w Pucku, to Żona widząc tego kandydata na wielu banerach błyskawicznie i przenikliwie go rozszyfrowała:
- To taki MAXI KAZ, o którym śpiewali T-Raperzy znad Wisły i który urzędował w Ciechocinku.
Długo bym się nie poznał, no ale ja nie jestem moją Żoną!

CZWARTEK (25.10)
No i podzieliliśmy sobie nasz wyjazd do Metropolii na dwa etapy.

Aby z drogi zrobić cel. Abyśmy my i Sunia nie zamęczali się podróżą. Abyśmy mogli poznać nowe miejsca. Abyśmy mogli unikać autostrad i esek. Abyśmy mogli jechać drogami oznaczonymi na mapie kolorem białym, co najwyżej żółtym, bez TIR-ów, które skutecznie zasłaniają Złotą Polską Jesień (pora roku, którą Żona lubi najbardziej). Abyśmy mogli przenocować w Łagowie chłonąc jego atmosferę.

Czyli lepsze jest wrogiem dobrego.

Całą podróż zawierzyliśmy Złowieszczej, chociaż ja tradycyjnie rozpisałem poszczególne etapy z mapą w ręku, żeby zminimalizować jej udział.
Złowieszcza to nasza nawigacja w Inteligentnym Aucie. Jest trochę przestarzała, bo w międzyczasie zbudowano mnóstwo dróg, których ona "nie widzi". Nowa kosztuje 500 zł, ale po co mamy ją kupować, skoro ciągle budują drogi      i nie wiadomo, kiedy przestaną. W ten perfidny sposób za dwa lata nowa stanie się starą, a 125 Pilsnerów Urquelli szlag trafi.
Obecna jednak coś "widzi", ale nigdy nie wiadomo, kiedy wpuszcza nas w maliny, a kiedy nie. Zdradą nie jest sytuacja, kiedy prowadzi nas po wodach, nad którymi od dawna stoją mosty lub po ugorach, gdzie od dawna po esce mkną samochody. Zdradą jest, kiedy na pewniaka, podając numer drogi, zapiera się, żeby jechać tak a nie inaczej.
Nazwa "Złowieszcza" (głos kobiecy) wzięła się stąd, że wszystkie komunikaty wydaje dość ponurym i grobowym głosem z obniżającą się intonacją w miarę zbliżania się do końca komunikatu.
Często komunikaty są debilne, bo na przykład mówi:
- Zjedź z ronda pierwszym zjazdeeeem! (głos opadający).
Po czym, gdy na autostradzie rozpędzam się "rozbiegówką", mówi:
- Teraz zjedź z drogiii! (głos opadający).

Ale przyzwyczailiśmy się do niej. W jakimś sensie, skoro tyle podróżujemy, jest nasza.

Wiedząc o tym wszystkim zadawaliśmy jej kolejne miasteczka docelowe na krótkich dystansach, aby nie miała wyboru   i tak nas prowadziła, jak my chcemy. To jest zgodne z moją dewizą, że Złowieszcza ma nas tak prowadzić, jak ja sobie życzę i wiem, jak jechać bez niej. Żona patrzy na mnie dziwnie, gdy chełpliwym głosem mówię:
- Zobacz, pokazuje tak, jak ja jadę!

W ten sposób długo unikaliśmy niespodzianek i mogliśmy podziwiać jesienną feerię barw.
Ale do czasu.
Już w Skwierzynie usiłowała nas skierować na eskę w stronę Zielonej Góry, ale się nie daliśmy. Tylko się dziwiliśmy, skąd ona o niej wie. W Międzyrzeczu, zanim się zdążyliśmy zorientować, wepchnęła nas na ślimaka (a planowałem do Łagowa same białe dróżki) i za chwilę pruliśmy eską w kierunku...Zielonej Góry.
Stwierdziliśmy, że natychmiast, na pierwszym węźle zjeżdżamy i uciekamy z tego pędu i świstu. A ona nasz plan potwierdziła. Tylko, że tym najbliższym węzłem okazał się zjazd na A2 w Jordanowie. Płatny!
Tak się zdenerwowałem i zgłupiałem, że zupełnie nie byłem w stanie w ciągu sekundy, dwóch dostrzec, co pokazuje Złowieszcza (dźwięk ma przeważnie wyłączony ze względu na jego złowieszczość) i wysłuchać, że Żona ją potwierdza. Więc za chwilę gnaliśmy na Poznań, Warszawę, czyli w przeciwnym kierunku. Oczywiście do najbliższego węzła          w Trzcielu, gdzie zapłaciliśmy tylko 5 zł.
- Wtedy to jeszcze było śmieszne! - stwierdziła Żona, gdy wieczorem w Łagowie w restauracji w Zamku Joannitów jedliśmy późny obiad i przy wybuchach śmiechu wspominaliśmy ostatnie 1,5 godziny jazdy i odreagowywaliśmy traumę z nią związaną.

Ponieważ jazda płatną autostradą mnie zaskoczyła, więc przed bramkami w Trzcielu zatrzymałem Inteligentne Auto, żeby z bagażnika wyjąć portmonetkę. Natychmiast zaczęła się do nas zbliżać pani w seledynowej, odblaskowej narzucie trzymająca w ręce walkie-talkie.
- Czy coś się stało?!
- A co się mogło stać?! - odparłem oczywiście lekko zirytowany.
- Bo pan się zatrzymał, a tu nie wolno stać!
- Ale, proszę pani, ja nie stoję! Ja jadę! Tylko musiałem z bagażnika wyciągnąć pieniądze.
- Aha! - skwitowała spokojnie.

Za bramkami natychmiast zawróciliśmy.
Żona stwierdziła, że pani nas wyraźnie obserwowała i widząc nasz manewr uniosła walkie-talkie do ust na zasadzie:
- Tu Wisła! - Tu Wisła! - Odra! - Słyszysz mnie?
- Tu Odra! - Tu Odra! - Słyszę cię wyraźnie!
- Znowu jadą! - Tylko w przeciwnym kierunku!
- Przyjęłam! - Bez odbioru!

Odpowiedziałem Żonie, że takich jak my, co to chcą jeździć bez sensu płatną autostradą tam i z powrotem, to powinni całować po rękach.
Minęliśmy ponownie węzeł Jordanowo i wzmogliśmy naszą czujność. Chyba, bo teraz już niczego nie jestem pewien, zobaczyłem tabliczkę "Łagów", a Złowieszcza pokazała, że zjazd będzie za 1500 m.
- Wyjmij jakieś drobniaki, żebyśmy się nie zatrzymywali przed bramkami i żeby do nas nie podchodziła żadna pani!        - powiedziałem wyprzedzając jeszcze kilka TIR-ów.
Gdy Żona uniosła głowę znad portmonetki przytomnie się odezwała:
- A gdzie jest ten zjazd?!
Kompletnie zgłupieliśmy - czy TIR-y nam zasłoniły, czy co? Żona wpadła w straszną nerwację:
- Bo musisz pędzić do oporu lewym pasem, zamiast wcześniej zjechać na prawy! - Nienawidzę tych pierdolonych autostrad!
W tej fatalnej atmosferze gnaliśmy "Autostradą Wolności",  tym razem na Słubice, Berlin.
W pewnym momencie wyprzedziłem volkswagena na, bodajże krosno-odrzańskich numerach, by zjechawszy na prawy pas ujrzeć w tylnym lusterku na jego grillu pięknie migające niebieskie światła.
Klnąc jak szewc dałem ostro po hamulcach, by uzyskać przepisowe 140 km/godz. i patrzyłem, co będzie.
Ale nic się nie działo - tajniak jechał spokojnie za mną. Chyba tylko pogroził mi palcem.
Na wszelki wypadek zwolniłem do 135. Za chwilę mnie wyprzedził i jechał 140. przede mną, co mnie w kwestii mandatu całkowicie uspokoiło.
Dalszą drogę umilała nam obserwacja kolejnych aut, które wyprzedzały tajniaka, by za chwilę obserwować ich światła stopu. Ciekawiej było, gdy auta nie reagowały na jego grilla. Wtedy tajniak przyspieszał, zjeżdżał na lewy pas, zrównywał się z delikwentem i chyba pokazywał mu, za przeproszeniem, lizaka, bo światła stopu były murowane.
To spowodowało, że podróż do najbliższego węzła w Torzymie zleciała błyskawicznie. Trochę tylko się zaniepokoiłem, bo tajniak też wybrał ten węzeł, więc bałem się, że na bramkach będzie chciał zagadać. Ale nie. Buczącym sygnałem popędził tylko jakiegoś marudera przed sobą, który, mimo podniesionego szlabanu, dalej stał w miejscu, i pojechał.
A my po zapłaceniu 12. zł natychmiast zawróciliśmy za bramkami i popędziliśmy "Autostradą Wolności", tym razem na... Poznań, Warszawę.
Gdy tylko Złowieszcza pokazała zbliżający się zjazd do Łagowa, natychmiast zwolniłem i grubo 1,5 km przed nim zjechałem na prawy pas.
Zjazdu... nie było. Nad nami wiaduktem śmigały auta drogą krajową nr 92, a w prawo odbiegała jakaś robocza asfaltowa dróżka zamknięta na końcu bramką.
Staliśmy tak na awaryjnych nie mogąc wyjść z podziwu, że:
1. Na skrzyżowaniu A2 i drogi krajowej nie ma węzła,
2. Nasza Złowieszcza wiedziała, że powinien być.

Na węźle w... Jordanowie, na którym byliśmy już dwukrotnie, przy czym za pierwszym razem jakieś 1,5 godziny wcześniej, zapłaciliśmy 7 zł i poddaliśmy się Złowieszczej, która eską skierowała nas na... Zieloną Górę.
W Świebodzinie odbiliśmy na 92, przejechaliśmy górą nad "Autostradą Wolności", z której z ulgą się uwolniliśmy,             i zajechaliśmy do Łagowa jeszcze za dnia.
Wieczorem, przy obiedzie, wyciągnęliśmy z tej lekcji kilka wniosków:
1. Lepsze wrogiem dobrego - oczywisty, któremu hołduję przede wszystkim ja, chociaż, jak widać, nie zawsze,
2. Przy płatnościach zarządzający (poborcy) kierują się chłopską logiką:
- Jordanowo - Trzciel - koszt przejazdu 5 zł,
- Trzciel - Torzym (po drodze Jordanowo) - 12 zł,
- Torzym - Jordanowo - 7 zł.
Gołym okiem widać, że 5+7=12,
3. Gdybyśmy przejechali jeszcze tylko 30 km zachowując się "normalnie", bylibyśmy w Metropolii.

Sam Łagów mógłby być perełką, ale nie jest, choć uroku odmówić mu nie można. Wszystko za sprawą lokalnej POLSKIEJ społeczności, która nie potrafi się dogadać w sprawie utrzymania porządku wokół dwóch jezior po turystach hołoto-śmieciarzach, w sprawie kanalizacji ściekowej i w sprawie jednolitej, nie kiczowatej reklamy (funkcjonuje radosna twórczość, gusta są rozmaite, przeważnie...) i jej działaniu na zasadzie "bliższa koszula ciału" lub "moja chata z kraja".
Nam te braki wynagradzała wszechobecna pustka, jesień, krajobrazy i klimat Łagowa.

PIĄTEK (26.10)
No i pokonaliśmy Złowieszczą.

Najpierw pilnowaliśmy, żeby z Łagowa wyprowadziła nas na drogę nr 92, a potem żeby nas nie zepchnęła na eskę        w kierunku... Zielonej Góry. Gdy znaleźliśmy się na "normalnej" drodze na Babimost, odetchnęliśmy z ulgą.
Do Metropolii dojechaliśmy bez problemów.
Bardzo szybko skonstruowaliśmy teorię, dlaczego ta podróż tak wyglądała.
Wytłumaczyliśmy to sobie w dwójnasób:
1. Siłą nieludzkiego przyciągania figury Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata (co za uzurpacja!) stojącej                     w Świebodzinie i widzianej w promieniu...?  Jest ponura, przytłaczająca, jak z horroru. Ale wiadomo - bać się trzeba. Według mnie, ale to tylko według mnie, do chrześcijaństwa specjalnie nie zachęca. Nad sensem jej budowy, celowością poniesionych kosztów, zakłóceniem krajobrazu i szeregiem innych aspektów nie będę się rozwodził.
Ale fakt, że robi swoje, skoro nie mogliśmy się wyzwolić z jej siły przyciągania.
2. Udzieloną nam lekcją pokory - chciał, nie chciał, musieliśmy ją, tę figurę, oglądać dwa razy. I już!

SOBOTA (27.10)
No i minął rok.

27.10.2017 roku opublikowałem pierwszy wpis na Blogu Emeryta.
Rocznica przeszła bez fanfar, w biegu codzienności, w niejakim zapomnieniu. Ot życie!


PONIEDZIAŁEK (29.10)
No i od piątku gości "u nas" w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuk - Dyrektor.

Sama ksywa chyba wyjaśnia wszystko - jego sposób bycia i całą atmosferę, jaka natychmiast zapanowała                    w Nie Naszym Mieszkaniu. Wiem coś o tym, bo sam jestem dyrektorem.


W tym tygodniu Bocian wysłał jednego smsa, zadzwonił dwa razy i przysłał wzruszający list.