poniedziałek, 5 listopada 2018

05.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 337 dni.

PONIEDZIAŁEK (05.11)
No i cały mijający blogowy tydzień zszedł pod znakiem:

CHORÓBSKA
Zaczęło się jak zwykle od bezmózgowia, czyli od braku prostego przewidywania i reagowania na fakty, w tym na pory roku, dzień tygodnia i owczy pęd Polaków.
W ubiegłą sobotę było bardzo ciepło, więc do Szkoły wybrałem się w cieniutkim płaszczyku, taki sam materialik, a i tak było mi za gorąco. Stąd następnego dnia, w niedzielę, znowu jadąc do Szkoły zrobiłem to samo. Tyle że na dworze przez cały dzień panowało +5. Zimą też tak bywa, ale wtedy się porządnie ogacam i nie ma problemu. No ale żeby        w trakcie pięknej Polskiej Jesieni?...
W sumie zdawało się, że nie będzie problemu, bo parę kroków z domu do Inteligentnego Auta, przed Szkołą podobnie, a potem z powrotem.
No, ale Zagraniczne Grono Szyderców miało tylko tę jedną niedzielę, aby w trakcie urządzania się w Polsce, pozałatwiać kilka spraw "telekomunikacyjnych", do których potrzebna im była Żona. A jak Żona, to i ja, żeby z racji naszego samochodu poprawić całą logistykę.
Niedziela, godz. 14.00.
Wjechanie z jednej z arterii metropolialnych na potężny parking przed Wielką Galerią wymagało odczekania w korku      15. minut, kolejne 10 zajęło krążenie bez sensu po terenie, by w końcu gdzieś na peryferiach znaleźć wolne miejsce.     A potem z tych peryferii musiałem się dostać w tym cienkim płaszczyku do ciepłych wnętrz, by za chwilę wracać.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu błyskawicznie poczułem, że coś jest nie tak, a w swój organizm potrafię się wsłuchiwać   i sygnałów odeń płynących nie bagatelizuję - jakieś lekkie dreszczyki, dalekie delikatne kłucie w uszach, ledwo wyczuwalne powiększenie migdałów.
Zawsze w takiej sytuacji ordynowane jest jedno - dwa spore kieliszki sosnówki, którą robimy co roku w maju z młodych pędów sosny. Efekt murowany - żadnego przeziębienia.
Ale nie tym razem. Chyba sosnówka była za słaba, bo jeszcze z ubiegłorocznych zapasów (w tym roku nie mieliśmy jak i kiedy zrobić nowej), bo przeziębienie się zagnieździło na zasadzie specyficznej upierdliwości, bo ani w lewo, ani          w prawo. Żadnego przesilenia.
Więc przez cały tydzień, gdziekolwiek nie byłem, miałem ze sobą specjalnie przygotowany przez Żonę zestaw                - słoiczek miodu, cytrynę, imbir korzeń i witaminę C w proszku. W tym czasie wypiłem hektolitry letniej wody                  z rozpuszczonym miodem i plastrami cytryny zżerając przy tym dziesiątki plastrów surowego imbiru i połykając kilogramy witaminy C.  Piszę o hektolitrach płynów, bo Żona wcale w tym okresie nie zwolniła mnie z obowiązku wykonania dziennego Planu Pitnego obowiązującego standardowo. A ja Żony przeważnie słucham, a w tym względzie wręcz jestem karny i nie dyskutuję. Piję i jem na zasadzie postępowania Kobiety Pracującej z "Czterdziestolatka":           - "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!".
Żona twierdzi, że jestem idealnym pacjentem.
O moim podejściu do sprawy niech zaświadczy tekst Syna skierowany do Synowej, kiedy któregoś wieczoru graliśmy    w karty:
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale tato od wielu, wielu lat, od kiedy do nas przyjeżdża, po raz pierwszy nie pije Pilsnera Urquella!

Fakt jest faktem, że w żadnym momencie choróbsko nie przeszło w stan zapalny. Ale swoje apogeum osiągnęło w nocy z piątku na sobotę i w sobotę, kiedy gremialnie wszystko z zatok i nosa zaczęło ściekać, podrażniać gardło doprowadzając do stałego kaszlu. O moim spaniu, i Żony oczywiście też, nie było mowy.
I w takim stanie "radośnie" w sobotę dowlokłem się do szkoły na "prawdziwą dyrektorską przyjemność", aby wysłuchać słuchaczy, wyjaśniać, wyciągać wnioski, wyważać, tłumaczyć, znajdować kompromisy, szukać rozwiązań i rozumieć. Wszystko się spełniło i zrealizowało i to w bardzo sympatycznej atmosferze. Może pomógł, obok rzeczowego                  i rozsądnego stanowiska dwóch stron,  widok mojej twarzy i głos menela, zresztą z trudem wydobywany. Tak czy owak spotkanie skończyło się budująco i krzepiąco, więc po południu mogłem wreszcie paść do łóżka, by przespać resztę dnia i w miarę normalnie całą noc.
W niedzielę już tak się rozbestwiłem leżąc ciągle w łóżku, że zacząłem marudzić na starą melodię, którą od czasu do czasu odgrywam. A to że "nikt mi nie chce (czyt. Żona) pokazać, co jest na szkolnym Facebooku", a to że "tyle fajnych realizacji się tworzy, a ja niczego nie oglądam, bo od spijania śmietanki są inni, a ja od harówy", a to że "to skandal, że jako dyrektor jestem pozbawiony tego typu informacji", itd.
Zapadła cisza, Żona zniknęła, by za jakąś chwilę przyjść, coś pogrzebać w moim laptopie, co natychmiast przestało mi się podobać, i mi zakomunikować:
- Masz własne konto!
- Nie! - wrzasnąłem, zdzierając sobie i tak zdarte gardło, bo Facebook jest ostatnią rzeczą, do  której chciałbym się przypiąć.
Żona jednak znając mnie tak to zrobiła, że jest git.
Więc oglądałem sobie do oporu, po kilka razy i z kilku miesięcy wstecz, wiele ciekawych realizacji zdjęciowych               i filmowych.
Teraz już nie muszę prosić Żony, ani Najlepszej Sekretarki w UE o dostęp do szkolnego Facebooka.
A Żona ma błogą świadomość, że się od niej nareszcie odczepiłem.

Zanim mogliśmy przesiedzieć sobotę i całą niedzielę w Nie Naszym Mieszkaniu, trzeba było zrobić jakieś zapasy.
Los rzucił nas do Kauflandu.
Już pisałem, że podstawowym jego minusem jest obsługa. Rekrutacja tych pań musi być prowadzona na zasadzie selekcji negatywnej spośród kandydatek do pracy chronionej. Tylko nie wiem, czy wybierają te "lepsze", czy te "gorsze".  Gdyby nie strój, to wygląd i zachowanie niczym z komuny - "tu się pracuje i proooszę nam nie przeszkadzać!".  Bez uśmiechu, miłych tłumaczeń, z cierpieniem i niechęcią na twarzy. I bez inteligencji.
Właśnie w takiej atmosferze najpierw jedna pani pominęła mnie w kolejce i nawet, po mojej interwencji, nie usiłowała mnie przeprosić, tylko się wydarła "to trzeba było wołać!", a druga odmówiła nam odkrojenia ryby z naprawdę dużego kawałka. Usiłowałem dociec, "dlaczego nie?!", ale się nie dało.
Za kasami grzecznie z wózkiem stanąłem z boku, czego Żona nie zauważyła, bo ustawiła się w kolejce po "specjalne" wędliny dla mnie. Co jakiś czas oglądała się wyraźnie za mną, więc podszedłem.
- Wiesz, co pomyślałam, gdy nie zobaczyłam ciebie za mną?
- ?
- Aaa,  nie ma go?  Pewnie poszedł się awanturować!

A naszej przesympatycznej Fiony ze Shreka nie widzimy już od kilku miesięcy. Szkoda, ale dla niej chyba lepiej.


WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH lub DNIA ZMARŁYCH, jak kto woli.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.