poniedziałek, 19 listopada 2018

19.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 351 dni.

ŚRODA (14.11)
No i udało się nam wreszcie wyjechać z Metropolii.

Po 20. dniach.
Sama myśl, że tyle czasu w niej spędziliśmy, przyprawia mnie o nieprzyjemne dreszcze.

Powrót znowu rozłożyliśmy sobie na dwie raty, a nocleg zaplanowaliśmy w...Łagowie.
Dotarliśmy doń bez żadnych problemów wszędzie po drodze zachowując czujność, aby gdzieś nas nie wyrzuciło            i żebyśmy nie gnali a to na Słubice, Berlin, a to na Poznań, Warszawę.
Ale monumentu Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata nie dało się uniknąć.

Tym razem nocowaliśmy w Zamku Joannitów.
Praktycznie był cały dla nas ze swoim niezwykłym klimatem powiększonym dodatkowo o bezwzględną ciszę i panującą wokół oniryczność.
Spaliśmy w środkowej komnacie, z której wychodziło się na ledwo oświetlony wewnętrzny dziedziniec obrośnięty        "na stałe" bluszczem i gdzie można było usłyszeć patriotyczne pieśni sączące się delikatnie z głośników. Tu też było 100-lecie Odzyskania Niepodległości.
Żona z racji choróbska nie wychodziła z zamku, więc sam z Sunią kilka razy wybrałem się do przyległego parku, nad jeziorem.  Za każdym razem Sunia pędziła na dół po szerokich, drewnianych i długich schodach "na zabij się", by przy olbrzymich wrotach czekać niecierpliwie na mnie i by potem wypaść na zewnątrz.
A na zewnątrz martwa cisza, tak jak w zamku, żywej duszy i żadnego auta. Jakby Łagów wymarł.
Sunia miała swoje sprawy, a ja stałem lub chodziłem powoli pod potężnym bukiem. Jego długie i grube konary wiszące symetrycznie i nisko nad ziemią były bajkowe, a nie da się opisać wrażeń, gdy kolejne, ledwo oświetlone dwiema lampami, wyłaniały się z mgły.
Dla niego samego warto przyjechać do Łagowa.

Wieczorem w tej ciszy rozległo się klimatyczne, "tajemnicze" pukanie do drzwi. Sunia nie doceniła tej aury, tylko rozdarła na maksimum paszczę powodując, że przybyłe z restauracji dwie panie wolały z nami rozmawiać przy drzwiach lekko uchylonych.
- To może my państwu przyniesiemy zamówione desery, kawę i herbatę do pokoju, bo wcześniej zamknęłybyśmy restaurację?
I tak je podziwialiśmy. Ile można pracować w restauracji bez gości.

Wyjeżdżając zarezerwowaliśmy sobie pobyt w grudniu, przed świętami, kiedy znowu wszyscy, we troje, będziemy zjeżdżać do Metropolii.

PIĄTEK (16.11)
No i oczywiście, jak w takich razach, iskrzyło jak skurwensen.

Trudno, żeby nie, skoro po praktycznie trzytygodniowej nieobecności w Naszym Miasteczku, należało się przeorganizować. A różne sprawy i problemy natychmiast nawzajem na siebie się ponakładały.
Choćby tak prozaiczne, jak uzupełnienie zapasów i zrobienie zakupów. Zamiast to wszystko załatwić  bez kolejek           i korków (okazało się, że potrafią być w Naszym Miasteczku) przed południem, wybrałem się w godzinach tutejszego szczytu (14.00-15.00), co nieźle dało mi popalić. A zapomniałem, że najbliższa niedziela będzie niehandlowa.
Do tego nałożyły się sprawy Szkoły, które są zawsze przy nas bez względu na to, gdzie jesteśmy.
No i doszedł dodatkowo i niespodziewanie telefon ze Stolicy od pani urzędniczki (po 17.00?!), która nie rozumiała treści mojego urzędowego maila wysłanego do niej kilka dni wcześniej i z którą przez dwadzieścia minut w zimnie (byłem         z Sunią na spacerze) prowadziłem kwadratową rozmowę.

Biedni ci urzędnicy. Nie dość, że pracują do późna, to jeszcze "biorą pracę do domu" (słowa tej pani), wszystko mają mocno skomplikowane, a taki ja tego nie rozumiem. Nic, tylko współczuć!
Oczywiście nie było sensu tłumaczyć, że na naszym poletku, ale i na każdym innym, gdyby ustalić jasne, proste, przejrzyste zasady konsekwentnie przestrzegane, to ona nie musiałaby siedzieć tak długo w pracy, nie musiałaby     "brać jej do domu", nie musiałaby telefonować do mnie, żeby prowadzić kretyńskie dla nas obojga rozmowy, a ja nie musiałbym pisać maili w sprawach, zdawałoby się oczywistych, no i nie musiałbym marznąć.
Bo można większość spraw uprościć! Tylko co wtedy robiłby urzędnik?!

W drodze do Łagowa słuchaliśmy w Trójce audycji Kuby Strzyczkowskiego "Za, a nawet przeciw" o tym, co potrafią wymyślić urzędnicy, i to polscy, nie żadni unijni.
Otóż wymyślili, że ustalą, które artykuły spożywcze są artykułami pierwszej potrzeby i na nie nałożą niższy podatek VAT, a które takimi nie są, tym VAT dosolą - znaczy się,  będą one drogie ponad miarę.
Żona, chociaż chora, natychmiast się ożywiła, bo sprawy żywności, jedzenia w jakichkolwiek kontekstach są jej maniakalną pasją.
Jeszcze nad biednymi ośmiorniczkami, które teraz mają być piekielnie drogie, Żona przeszła dość obojętnie (ja tym bardziej bo ich nie...trawię!), ale przy majeranku i kurkumie, jednymi z jej podstawowych przypraw, nie wytrzymała.
- No, co za kretyn będzie mi ustalał, co dla mnie jest artykułem pierwszej potrzeby?! - Więc sobie wypraszam!                - I pierdolone ośmiorniczki też!
Nie za bardzo zrozumiałem, o co chodziło z tymi ośmiorniczkami, ale na wszelki wypadek się nie odzywałem.
A Kuba przypominał różne dziwne fakty:
- a to że, gdy zmniejszono dla firm podatek CIT, to, o dziwo, dochody do budżetu państwa wzrosły,
- a to że, gdy zmniejszono akcyzę na alkohol, natychmiast skończyły się afery z przemytem tegoż do Polski                  w cysternach i w czym się tylko dało, bo przestało  się opłacać,
- a to, że w ten sam sposób zlikwidowano problem na linii olej napędowy - olej opałowy.
A ja marzyłem, że gdyby urzędnicy w Stolicy odczepili się od nas, od szkół...

W czasie jazdy wysnułem wniosek zgoła odmienny, niż można było się spodziewać, a mianowicie że gdyby audycja trwała dwie godziny, to Żona mogłaby całkowicie wyzdrowieć, tak się ożywiła. Ale niestety, audycja trwała jak zwykle godzinę, no i choróbsko zostało i już w Naszym Miasteczku dokładało się do ogólnego napięcia. Żona, np. prowadziła przy mnie, bogu ducha winnego, patrząc mi przy tym intensywnie w oczy,  monodialog, to znaczy odgrywała czepialskie scenki, w których ona brała udział i niby ja, chociaż milczałem, jak grób.
- Choruj, oczywiście choruj, tylko ustalmy kiedy?! - powiedziałem ja, czyli Żona.
Bo niby przeszkadzała mi jej choroba.
- Zapisz do grafiku, do kalendarza najlepiej! - Żona zrobiła mi, czyli sobie, ripostę.
Zwariować można.

SOBOTA (20.11)
No i oczywiście sytuację opanowaliśmy.

I przestało iskrzyć.
Rano umościłem Żonie specjalne łoże w Klubowym, żeby mogła tam sobie leżeć w  "centrum naszego życia", a nie na jego peryferiach, na wygnaniu, w sypialni, jakieś 15 m dalej. Okryłem ją ciepło, obrałem pomarańczki, podałem picie       i dwa sadzone żółtka na jednym plasterku boczku, umyłem naczynia, wyszedłem na spacer z Sunią i było dobrze. Wreszcie byliśmy u siebie.

PONIEDZIAŁEK (19.11)
No i dzisiaj zrobiło mi się smutno.

Bo kupiłem na dworcu na piątek bilet do Metropolii. Kluczowe jest słowo  "kupiłem"!  Ten nieodwracalny fakt przypomina mi o moim wyjeździe. A przecież przed chwilą z ulgą ją opuszczałem.
Ale na naszym dworcu lubię kupować. Pomijam fakt, że skończyły się bezpośrednie połączenia Naszego Miasteczka      z Metropolią i że będę musiał przesiadać się w Mieście Przesiadkowym - w takim przypadku Internet odmawia sprzedaży biletu.
Ale z tego powodu nie narzekam. Lubię patrzeć, jak pani sprzedająca bilety, robi to profesjonalnie.
Niby nic takiego?! To przypomnę, że coś, co wydaje się proste, z reguły takim nie jest. I wszystko można sknocić!
Pani waży jakieś 120 kg, wzrost ma niski, ale trudno jest mi to ocenić, bo nigdy nie widziałem jej stojącej. Może              i  dobrze. Jest takie słowo "eufemizm", którego musiałbym użyć mówiąc, że twarz ma niezbyt ładną.
Ale lubię patrzeć, jak inteligentnie słucha mojego zamówienia, dopytuje i uzupełnia, po czym na biletach zaznacza istotne dla mnie informacje. Czuję się wtedy zaopiekowany i spokojny.
Więc dzisiaj też się zagapiłem, by usłyszeć:
- Może pan już wklepać PIN!
- A przepraszam, tak się na panią zapatrzyłem.
- A dlaczego? - sympatycznie zapytała.
- A bo lubię u pani kupować  bilety z racji pani profesjonalizmu.
- A dziękuję bardzo! - I szeroko się uśmiechnęła.
Uśmiech ten ją ozłocił i dodał blasku.

Za chwilę (prawo serii?!) miałem podobną sytuację w Biedronce.  Przy "mojej" kasie pracowała pani o twarzy takiej góralki ze zdjęć z początku XX wieku - zdrowej rzepy w chuście na głowie. Znów musiałbym użyć słowa "eufemizm" mówiąc o jej urodzie.
Niechcący kichnąłem.
- Na zdrowie! - z uśmiechem.
- Dziękuję! - Chyba będę musiał się czegoś napić! - tu charakterystycznym ruchem uderzyłem się kantem dłoni w szyję.
Wybuchnęła śmiechem i nim mnie kupiła.
Są takie osoby - załatwią nim wszystko.

Specjalnie "wyjazdowego" nastroju nie poprawił mi fakt, że załatwiłem poważną sprawę.
Przez ponad rok, jak  mieszkamy w Naszym Miasteczku, w gazowej kuchni nie działa elektryczny piekarnik. Tylko migały diodowe lampki, co nas mocno wkurzało, więc "dający po oczach" ekranik brutalnie zalepiłem czarną taśmą. Ogólnie było dobrze, tylko trochę upierdliwie. Bo gdy trzeba było coś upiec, Żona wyciągała przenośny piekarnik, spadek po Dzikości Serca, który tam całkowicie się komponował i dodawał romantycznego uroku, ale tutaj pasował,     jak pięść do nosa. No i trzeba było go każdorazowo ustawiać, poziomować i podłączać do prądu. A potem czekać,      aż  ostygnie, żeby go schować.
I dzisiaj właśnie powiedzieliśmy: Basta!
Znalazłem warsztat, gdzie takie rzeczy naprawiają.
W środku znajomy żywioł - bajzel i ciasnota rodem z komuny.  Żeby dojść do właścicieli, chyba matki z synem       (ojciec, jak się okazało,  był w terenie), musiałem przecisnąć się w labiryncie rożnych kuchenek, mikrofal, pralek              i lodówek.
Po opisie urządzenia i objawów awarii, wydawało się, że sprawa jest poważna. Już miałem zacząć się umawiać,        gdy dodałem:
- A ten migający ekranik zakleiłem czarną taśmą!
- A!  - To jest zegar! - Trzeba go ustawić, bo bez tego piekarnik nie będzie działał! - krzyknęli oboje na trzy cztery.
Pani wytłumaczyła mi, jak się ustawia zegar. Nie pomogły tłumaczenia, że takie rzeczy robi u nas Żona, a ja tylko zajmuję się taczką, łopatą, kilofem, piłą, itp.
- To proszę przekazać moje słowa żonie! - odparła niezrażona wyraźnie się ze mnie nie nabijając.
- A wie pani! - dodałem. - Mamy ekspres kawowy. - I tam też jest zegar. - I jak, po przerwie w dostawie prądu, się go      nie nastawi, to ekspres nie działa! - dorzuciłem odkrywając Amerykę.
Pani na pożegnanie dała mi czarno-białą wizytówkę - kawałek karteczki odbitej na ksero i wyciętej nożyczkami. Na wizytówce były wszystkie niezbędne informacje łącznie z brutalnie wykreślonym, zbędnym numerem telefonu stacjonarnego. Całość upiększały trzy obrazki - lodówki, pralki i zmywarki. A więc nowocześnie. Wzruszyłem się.

Po powrocie do domu ustawiłem zegar jednym ruchem. No i piekarnik działa.
Jak się okazało, Żona usiłowała to zrobić wcześniej, ale bez instrukcji obsługi, nie dała rady. Ale chyba też nie miała specjalnego parcia, bo przecież mogła zajrzeć do...Internetu.

Ta sytuacja przypomniała nam inną.
W 2010 roku pojechaliśmy do Ciechocinka na kolejny zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów. W piątek, po przyjeździe, odkryliśmy, że cała deska rozdzielcza w naszym starym, kultowym Volvo jest ciemna. Nic się nie świeciło. Co prawda potrafię jeździć na słuch, czyli po wyciu silnika określić jego obroty i konieczność zmiany biegów oraz prędkość auta, ale z komfortem jazdy w długiej trasie nie ma to nic wspólnego.
W sobotę więc zmitrężyliśmy sporo czasu, aby znaleźć jakiś warsztat i to taki, który wysłucha naszych błagań                 i zwyczajowego kitu o powrocie w niedzielę do domu, co akurat było prawdą.
Szef kazał poczekać z autem na zewnątrz, bo wszystkie stanowiska były zajęte. Za chwilę przyszedł siedemnastolatek, czeladnik chyba, uczący się zawodu.
- Co się stało!? - zapytał bez żadnych ceregieli i bez "dzień dobry".
- Wczoraj nagle przestało działać oświetlenie deski rozdzielczej. - Może wysiadł jakiś bezpiecznik?! - starałem się wykazać wiedzą.
- Niech pan to pokrętło przekręci w prawo! -  brudnym palcem wskazał właściwe na desce rozdzielczej.
Zrobiłem, jak kazał. Cała deska rozbłysnęła feerią świateł, niczym Droga Mleczna w piękną, letnią, bezchmurną             i bezksiężycową noc.
- Czy coś jeszcze?! - dorzucił beznamiętnie.
- Nnnnnieee! - nawet mu nie zdążyłem podziękować i zapytać, czy coś się należy. Zniknął spiesząc się widocznie do poważnych zadań. Przecież musi uczyć się zawodu, a nie brać dla jaj udziału w jakimś happeningu.

 Więc powtórzę: Wszystko, co wydaje się proste, takim nie jest!

Żona powiedziała, po moim powrocie z zakupu biletu,  żebym sobie i jej nie psuł tych kilku ostatnich wspólnych dni         i żebym zaczął marudzić, i żeby mi było smutno dopiero w czwartek, czyli w przeddzień wyjazdu.
I jak to zrobić?


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy. "Jak na razie, to tu tak sobie".