poniedziałek, 26 listopada 2018

26.11.2018 - pn
Mam 67 lat i 358 dni.

PIĄTEK (23.11)
No i ten tydzień w Naszym Miasteczku minął dla mnie niepostrzeżenie.

Ale to taki banał.
Minął niepokojąco. Z takim "Dniem Świstaka", gdzie wszystko nieznośnie się powtarza,   przewidywalnie i nieuchronnie. Ciążyło na mnie piętno bliskiego wyjazdu, czyli powrotu do Metropolii, która zdawała się być czarną dziurą bezwzględnie przyciągającą do siebie.
A ja tego nie chcę, bo dawno temu stałem się zwierzęciem wiejskim (może zawsze byłem), a teraz małomiasteczkowym.

Nawet podróż była inna niż dotychczas.
Nie było w niej kameralności, odosobnienia, prywatności. Pomijam konieczność przesiadki w Mieście Przesiadkowym. Większość podróży musiałem spędzić w swoim przedziale (och, ja biedny!), a z tym wiążą się pewne ograniczenia.    Gdy w którymś momencie poszedłem do Warsu, myślałem, że pomyliłem kierunki i wagony. Tłum ludzi, ledwo znalazłem jedyne siedzące miejsce. A i to musiałem się przeciskać przez rozwalonego, niechętnego i zawieszonego na drutach, czyli nic nie słyszącego, młodego człowieka.
Zresztą wszyscy byli pozawieszani na takowych, osobistych oczywiście, bez kontaktu ze światem rzeczywistym,           z charakterystyczną nieobecnością w oczach. W tej nieobecności jedna z pań z warsowej drużyny (tym razem ze Szczecina) niosąc jakiś talerz z potrawą, wydarła się:
- Kto z państwa zamawiał "Śniadanie po polsku?!"
Naprzeciw mnie siedziała młoda dziewczyna. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i z uśmiechem - było już dobrze po osiemnastej i ciemno jak cholera. Taka pora roku.
Widocznie dziewczyna aż tak nie była uwiązana do swoich drutów, no i miała filing.

Moja Żona też jest często uwiązana do drutów. Twierdzi, że czyta i w ten sposób oszczędza oczy. Ponadto ponoć świetnie ją to wycisza i przygotowuje do snu, czyli że zasypia, według mnie,  nawet nie wie kiedy. Wtedy staram się jej wyrwać te druty, żeby mogła spać w komforcie, ale często protestuje przeciwko mojej, jej zdaniem, brutalnej ingerencji, twierdząc że wszystko jest pod kontrolą.
Ale kontakt  z Żoną mam.

W tej drutowej atmosferze, spokojnej i cichej, bo nikt z nikim nie rozmawiał, siedziałem sobie, jadłem danie szefa (nawet w Warsie jest takie, nawet smaczne) i czytałem książkę. Tradycyjnie. Oczami!
- Dzień dobry, panie dyrektorze! - rozległo się po całym wagonie.
- A dzień dobry! - A co pani tu robi? - zaskoczony zagadnąłem bez sensu do mojej słuchaczki.
- Jadę do szkoły! - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Bo co miała powiedzieć?
- A to do jutra! - Do zobaczenia w szkole!
- Do zobaczenia, panie dyrektorze! - musiała dodać te dwa ostatnie słowa?

Wszyscy wokół, mimo drutów, przyglądali mi się dziwnie. A może mi się zdawało?
Szybko jednak skończyłem resztkę dania szefa, przeprosiłem Rozwalonego i Niechętnego i uciekłem do przedziału.

Ta słuchaczka jest miła i sympatyczna, jak większość, zdecydowana większość moich słuchaczy.
Kiedyś, gdy była na pierwszym semestrze, zaserwowałem jej kawę. Mam taki zwyczaj, że gdy jestem w Szkole            w sobotę, gdy jest zjazd grupy weekendowej, to trzem pierwszym słuchaczom, jeszcze przed zajęciami, o poranku,       ją serwuję. Uruchamiam ekspres, kawę ewentualnie słodzę i podaję. To zazwyczaj, gdy słyszą moje pytanie, niemożliwie płoszy pierwszoroczniaków. Ale jej nie spłoszyło. Nawet poprosiła o kubek. Miała go oddać umyty tuż zaraz. Ale tuż zaraz nie nastąpiło i kubek odzyskałem po dwóch, trzech tygodniach, gdy się o niego musiałem upomnieć.
Ciekawe, czy będzie pamiętać tę sytuację, gdy na obronach dyplomów,  które są tuż tuż, zadam jej stosowne pytanie?  Oczywiście po wszystkich głównych, ważnych i merytorycznych?!

Ta warsowa sytuacja specjalnie mnie nie zdziwiła. Skoro przez "ponad dwadzieścia lat wypuściłem w świat" (to mogą być słowa piosenki na dwudziestopięciolecie) ponad tysiąc absolwentów, to można się ich spodziewać wszędzie             i w każdej sytuacji.
Pamiętam, jak Córcię, kilkunastolatkę, i Syna, już pełnoletniego, bawiły momenty, kiedy w różnych miejscach słyszeli:
- Dzień dobry, panie dyrektorze!
Raz, bez ich udziału, kiedy po iluś drinkach wychodziliśmy z jakiejś knajpie w Metropolii z moją pierwszą żoną, jej kuzynką i jej mężem, oczywiście usłyszałem "dzień dobry, panie dyrektorze!"
Więc na progu knajpy się potknąłem i wypadłem z okrzykiem: "Przebóg, jam rozpoznan!"

PONIEDZIAŁEK (26.11)
No i do pracy dzień w dzień, świątek, piątek i niedziela, jeżdżę rowerem.

Ale nie mogę wyruszyć  w trasę wcześniej niż o 07.30 i muszę wracać najpóźniej o 15.30. "Bo taka pora roku, dni są krótkie, A w rowerze oświetlenie  marniutkie" (słowa do kolejnego hitu z cyklu "Z życia dyrektora na 25-lecie Szkoły").


W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu i nie wysłał żadnego smsa. No comments, czyli wszystko, panie, schodzi na psy!