poniedziałek, 7 stycznia 2019

07.01.2019 - pn
Mam 68 lat i 35 dni.

CZWARTEK (03.01)
No i wyjechaliśmy dzisiaj z Metropolii do Naszego Miasteczka.

Po 20 dniach mieszkania (!) w Nie Naszym Mieszkaniu z lekką przerwą wyjazdową na Sylwestra.
Czasownika "mieszkać" używam świadomie i po raz pierwszy w przeciwieństwie do dotychczasowego "przebywać", który określał zawsze do tej pory stan naszego pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu. Tę zasadniczą różnicę znaczeniową wyjaśnię za chwilę.
Po tylu dniach mieszkania w jednym miejscu, a więc skostnienia pewnych nawyków, powtarzających się schematów dnia, itp. logistyka wyjazdowa jest szczególnie trudna, chociaż mamy wprawę i doświadczenie.
Trzeba pamiętać, żeby niczego nie zapomnieć, czyli zabrać ze sobą wszystko, ale niekoniecznie! Bo trzeba zostawić to, co jest zdublowane i czeka na nas w Naszym Miasteczku. A więc trzeba zostawić rozsiewacz do internetu, ładowarkę do laptopów, ekspres do kawy, ciuchy, buty i kapcie moje i Żony, bo inne zestawy są w Metropolii, a inne w Naszym Miasteczku, ręczniki, moją kosmetyczkę z wszelkimi zawartościami, Luksusową i Pilsnera Urquella, artykuły spożywcze sypkie lub inne o długiej trwałości (różne oleje, oliwy, octy, wody butelkowe, kasze, miody, kawy, herbaty, przyprawy, itd.), zamrożone mięsiwa i różne mrożonki.
Ale już trzeba wozić tam i z powrotem wszelkie wiktuały, żeby się nie zepsuły (jajka, masło, chleb, wędliny, warzywa, owoce, pootwierane wina, żeby nie skwaśniały, itp., itd.), Święte Witaminy mojej Żony, różne moje piguły, laptopy, Świętą Torbę Dyrektora zawierającą "całe szkolne biuro", segregator zawierający prowadzoną przeze mnie całą dokumentację i księgowość Naszej Wsi i Naszego Miasteczka, książki, dwie kosmetyczki(?!) i audiobook Żony, zestaw Suni - wór jedzenia, jej witaminy, miskę, smycz, dwie obroże, gryzaki, legowisko, poduszkę, koc, dwa prześcieradła, woreczki na jej kupy, nasze dwa jaśki podróżne i "zwyczajowe" torby i/lub walizki zawierające "drobiazgi pomocne, gdyby po drodze nagle gdzieś nas miotnęło i chcielibyśmy się zatrzymać i przenocować" oraz podwójne zestawy kluczy do dwóch mieszkań.  O dokumentach, telefonach, itp. nie ma co wspominać. Dodatkowo zdjęliśmy z choinki dwa zestawy świecidełek, które przyjechały z Naszego Miasteczka (rok temu robiły tam atmosferę świąteczną                        i noworoczną).
- Weźmy je ze sobą z powrotem, żebym tam miała przedłużenie atmosfery świątecznej i noworocznej. - stwierdziła Żona.
Jak zwykle w takich razach wyjazdowa krzątanina odbywała się w milczeniu i profesjonalnym spokoju przy rzucanych od czasu do czasu krótkich komunikatach.
Kiedyś, gdy wyjeżdżaliśmy któryś raz z Dzikości Serca, wtedy akurat z Teściową będącą u nas w gościach, usłyszeliśmy:
- Tak patrzę na was, jak bez słowa się krzątacie, i podziwiam! - Bo po dwóch godzinach wszystko jest spakowane, dom posprzątany i można jechać!
Teraz zawsze w trakcie takiego, czy innego wyjazdu zawsze mówię:
- A mama, gdyby to widziała, wyłaby z podziwu!
To, chyba dosłowne wyobrażenie "wyjącej Matki",  niezmiennie rozśmiesza Żonę.

Wyjechaliśmy nawet przed zaplanowanym czasem, przed 10.00. To, że spadł śnieg,  zupełnie nam nie przeszkadzało, ale idealna szklanka na ulicach i szosach bardzo szybko zaczęła nas deprymować. Samochody majestatycznie sunęły jakieś 5-10 km/godz. niczym w zwolnionym tempie na filmie, te z tylnym napędem zarzucało z lewa na prawo, więc trzeba było uważać na ewentualne przecierki z  jadącymi z naprzeciwka, a w Inteligentnym Aucie co chwila, mimo takiej mizernej prędkości, przy częstym naciskaniu hamulca, działał ABS.
Po jakiejś 0,5 godzinie i przejechaniu (staniu) 2 km perspektywa pokonania blisko 400. km do Naszego Miasteczka była co najmniej surrealistyczna. Stwierdziliśmy, że dzisiaj nie wyjeżdżamy. Jak służby drogowe się ogarną i opanują sytuację, to może pojedziemy jutro, ale piątek standardowo nie jest najlepszym dniem na podróżowanie, więc może      w sobotę, a najlepiej w niedzielę.
Zaparliśmy się, bo to było po drodze w naszych planach, aby jeszcze raz, samodzielnie i dokładnie obejrzeć osiedle,    w którym Zagraniczne Grono Szyderców planuje zamieszkać porzuciwszy wspólnotę z babcią Q-Zięcia. Nazwałem je Hiszpańskim z racji pięknych łuków w oknach, balustrad na balkonach, dopieszczenia szczegółów i przede wszystkim kolorów - fasad budynków w ciemnej, ceglastej czerwieni na przemian ze stonowanym ciemnym żółtym, detali              w kolorach ciemno- granatowych lub ciemno-szaro-granatowych. Do tego kameralność (trzy bloki stojące na pewnym podwyższeniu względem poziomu "0" z dojściem z niego po schodach i przyjaznych podjazdach) i zielone otoczenie     z trawiastymi już ogródkami (akurat przysypane śniegiem, ale wiem z pierwszej wizyty, że trawa już jest).
Na którymś rondzie pomyliłem kierunki i wyrzuciło nas całkiem na peryferie Metropolii. Niezrażeni mozolnie przebijaliśmy się z powrotem "po szklance" przez jakieś nieznane osiedla, by dotrzeć do "naszego".
Dogłębne, bo inaczej nie potrafimy, oglądanie zajęło tyle czasu, że mimo hiszpańskości osiedla nieźle przemarzłem        i już oczami wyobraźni widziałem skutki.
Gdy zaczęliśmy powrót do Nie Naszego Mieszkania, na ulicach pojawiły się gdzieniegdzie plamy czarnego asfaltu, a już na obwodnicy śródmiejskiej droga była całkowicie czarna.
- To może jednak jedźmy dzisiaj do Naszego Miasteczka?! - wyrzuciłem z siebie całą za nim tęsknotę.
- No tego to już nienawidzę! - Żona natychmiast zaczęła od mocnych akordów. - Takiego robienia wody z mózgu!
Jakbym to tylko ja tę wodę robił, a przyroda nie miała tu nic do gadania.
I dorzucała słowa podobne do tych z autostrady, kiedy to "nie mogliśmy" z niej zjechać chcąc dotrzeć do Łagowa.
Przed blokiem Naszego Osiedla w Metropolii, po dwóch godzinach od wyjazdu i "zrobieniu" 5 km,  zaczęliśmy wypakowywać i wnosić:
- wiktuały (jajka, masło...),
- Święte Witaminy...
- różne moje piguły,
- laptopy,
- Świętą Torbę...,
- segregator...,
- książki,
- dwie (?!) kosmetyczki i audiobook Żony,
- zestaw Suni (wór jedzenia...),
- nasze dwa jaśki podróżne i "zwyczajowe" torby i/lub walizki... ,
- podwójne zestawy kluczy...,
- dokumenty, telefony, itp. - nie wspominając,
- dwa zestawy świecidełek na koniec.

- A powiesisz mi z powrotem świecidełka na choince? - zapytała Żona z nadzieją w głosie.
Nie brałem tego pod uwagę, gdyż od dwóch godzin miałem zakodowany przed oczami obraz wyschniętego                     i bezigłowego chabazia, którego miałem nadzieję ujrzeć po 12 dniach naszej nieobecności w Nie Naszym Mieszkaniu     i 11. dniowej obecności w Naszym Miasteczku.

Powiesiłem.
Wszystko z powrotem "wprowadziliśmy" na swoje miejsca, ponownie się zagospodarowaliśmy i zrobiło się pięknie          i domowo.
- Zrobiło się tak pięknie i domowo! - westchnęła Żona. - To może wcale nie wyjeżdżajmy?! - Zaraz będziemy musieli wracać! (zaraz, czyli po 11 dniach - przyp. Blogera). - A co będzie, jeśli w czasie powrotu pogoda znowu sfiksuje?!          - dorzuciła retorycznie. - Nie będziemy mieli marginesu czasowego, aby zdążyć na różne ważne szkolne sprawy!           - dodała rzeczowo-perfidnie.

Posmutniałem. Bo serce chciało jechać, a rozum mówił "zostańmy".

Stwierdziliśmy, że na wszelki wypadek trzeba zrobić zakupy i uzupełnić zapasy.
W Wielkiej Galerii cały czas jękoliłem. Że serce 50% i rozum 50%!
I nagle Żona poddała genialną myśl:
- A może ty byś sam pojechał?! - Pociągiem! - Tak lubisz! - Ja zostanę z Sunią! - Role się odwrócą!

Z radości dostałem takiej werwy, że natychmiast przestawiłem logistykę na nowe tory. Od razu zakupy dla Żony powiększyłem o rzeczy ciężkie, czyli o butelki trzech różnych rodzajów cydrów lubelskich. Inteligentne Auto co prawda zostawało, ale Żona nie lubi prowadzić w mieście, a już na pewno nie w Metropolii.
Po południu przeanalizowaliśmy rozkład jazdy pociągów. Ustaliliśmy wyjazd w sobotę i kupno biletu w piątek w Szkole, gdzie miałem uzyskać w razie czego pomoc Najlepszej Sekretarki w UE i go sobie wydrukować. I ustaliliśmy datę           i godzinę mojego powrotu (po 10 dniach, bo dwa już odpadły).
Od razu też opracowałem nową logistykę. W tej sytuacji miałem zabrać:
- wiktuał - ser kozi,
- Świętą Torbę...,
- rożne moje piguły,
- laptop,
- segregator zawierający...,
- książkę,
- "zwyczajową" torbę,
- jeden zestaw kluczy,
- dokumenty, telefon, itp. - nie wspominając,
- żadnych świecidełek na koniec!

Po czym Żona natychmiast zaczęła się martwić i patrzeć na mnie podejrzliwie.
- Na pewno w podróży coś zgubisz, posiejesz albo ci ukradną!
- Coś ty! - pospieszyłem z pocieszeniem. - Mogę ci powiedzieć, że zawsze w podróży portmonetkę z pieniędzmi, dokumentami i kartami noszę w przedniej kieszeni spodni, czyli non stop i bezpiecznie mam ze sobą!
- Ale laptopa masz w torbie?! - nie dawała za wygraną.
- No tak! - odparłem zgodnie z prawdą, tym bardziej, że świetnie o tym wiedziała.
- No właśnie! - Torbę zawsze zostawiasz w poczekalni, a sam gdzieś łazisz, oglądasz, zaczepiasz ludzi i dopytujesz!     - I na pewno ci ukradną!
Więc próbowałem uspokoić Żonę mówiąc, że nigdzie nie będę łaził, niczego oglądał i nikogo nie zaczepiał i o nic nie dopytywał.

Atmosfera zrobiła się sielska, więc postanowiłem załatwić kilka spraw.
Najpierw zadzwoniłem do Szkoły, do Kolegi Współpracownika, który miał jednoosobowy dyżur, informując go, że właśnie wróciliśmy. Kolega Współpracownik Szkołę otworzył zamiast o 08.00 o 09.50, bo tyle czasu zajęło mu przejechanie 11. km.
Potem zadzwoniłem do Teściowej, a następnie do upatrzonej restauracji i zarezerwowałem stolik na jutro.
Następnie rozmawiałem z Synem. Stwierdziłem, że skrócę swój pobyt w Naszym Miasteczku i już w następną sobotę będę z powrotem w Metropolii, aby uczestniczyć w egzaminach z krav magi moich trzech Wnuków.
Jeszcze tylko pomyślałem, że pierwsze zdanie dzisiejszego wpisu powinno brzmieć:
"No i wyjeżdżaliśmy dzisiaj z Metropolii do Naszego Miasteczka".
I nagle nic nie miałem do roboty. Wszystko załatwione. Luz.

Ale...
Wieczorem Żona przesłała na moją skrzynkę świeżutkie rozporządzenie ministra w sprawie nowego sposobu rozliczania dotacji.  Właśnie przyszło do niej na oficjalny adres Szkoły.
Nie przejąłem się tym zbytnio, bo takie rzeczy robię lewą ręką i jestem w tej kwestii mocno obcykany, ale rozporządzenie pobieżnie przejrzałem.
Pierwsza rzecz, która mnie mocno uderzyła, to terminy. W całej logistyce szkolno-metropolialno-naszegomiasteczkowej uwzględniłem oczywiście fakt, że rozliczenie dotacji za ubiegły rok muszę zrobić zgodnie z przepisami do 31. stycznia. A tu czytam, że od nowego roku do 15. Ale śmieszne!
- Jutro w Szkole wydrukuję całe rozporządzenie i się z nim porządnie zapoznam! - Czytając na ekranie komputera się gubię, zwłaszcza gdy są gwiazdki i inne odnośniki! - I zadzwonię do Stolicy, żeby w razie czego wyjaśnić rzeczy wątpliwe. - Ostatecznie to rozliczenie zrobię jutro w dwie, trzy godziny i ciągle w sobotę będę mógł wyjechać!                 - pocieszyłem się na koniec.
- O! - To ja jadę rano z tobą do szkoły! - takiej porannej(!), samodzielnej mobilizacji Żony to już dawno nie widziałem. Widocznie oboje poczuliśmy, że ostrze gilotyny zostało podniesione i czeka.

PIĄTEK (04.01)
No i z samego rana zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE uprzedzając, że zaraz z Żoną będziemy!

Najlepszej Sekretarce w UE chciałem zaoszczędzić stresu i paniki, pewnych, gdyby nagle po długiej świąteczno-noworocznej przerwie urlopowej z rana w Szkole ujrzała mnie (to jeszcze pal diabli) i Żonę. Zwłaszcza, że po świętach, a przed Sylwestrem, ostro pracowałem w puściutkiej Szkole i przygotowałem mnóstwo rzeczy już na styczeń (koniec semestru - zaliczenia, przeglądy, egzamin dyplomowy) i na nowy semestr i tą całą stertę papierów z dodatkowymi        4. stronami wytycznych i instrukcji zostawiłem na jej biurku z dopiskiem na końcu "Wszelkiej pomyślności w Nowym Roku i do zobaczenia za 12 dni!".

Po gruntownym zapoznaniu się z połową rozporządzenia oznajmiłem Żonie, że do Naszego Miasteczka na 60% nie pojadę. Po przeczytaniu całego na 70%. A po rozmowie z "zaprzyjaźnioną" urzędniczką z ministerstwa na 100%.
- No wie pan! - Rozporządzenie jest świeże, sami nie wiemy, jak pewne rzeczy interpretować! - odpowiedziała pogodnie na szereg moich pytań.
Przed oczami miałem obraz, kiedy za dzień, góra dwa będą już wiedzieli ("to ja do pana zadzwonię!"), a ja w panice natychmiast będę wracał do Metropolii, do rozliczeń. Siedziałbym więc w Naszym Miasteczku, jak na tykającej bombie.
Żona słuchając tylko dziwnie się uśmiechała na zasadzie "Od początku mówiłam, żeby zostać i nie jechać".

Popołudniowy obiad z Teściową specjalnie mi nastroju nie poprawił, chociaż atmosfera była sympatyczna i kuchnia wykwintna.
Wieczorem, widząc mój nastrój, Żona mnie pocieszała.
- To w lutym albo w marcu wymyślimy taki termin, żebyś mógł pojechać pociągiem do Naszego Miasteczka i tam sobie pobyć przynajmniej przez tydzień! - A ja tutaj chętnie zostanę z Sunią. - dodała.

Tak więc do Naszego Miasteczka kolejny raz "spróbujemy" wrócić 2. lutego, w sobotę. Oprócz tego, że chcemy, to musimy. W drugiej części szkolnych ferii będziemy bowiem gościć, co jest dla nas zawsze dużą przyjemnością, całą rodzinę Kolegi Inżyniera - jego samego, Skrycie Wkurwioną i ich córki - Stefana Kota Biznesu i Krawacika.pl.
Na wizytę tamżesz namawialiśmy również Helowców, ale na razie, uwikłani w swoje sprawy, nie mogą przyjechać.

SOBOTA (05.01)
No i byłem w Szkole.

Grupy weekendowe miały swój zjazd, a ja nie mogłem zostawić Najlepszej Sekretarki w UE samej wobec tych moich elaboratów, które pierwotnie miały być wyjaśniane i tłumaczone telefonicznie z odległości 400. km.
Na moje pytanie "jak tam święta i Sylwester?" odparła:
- Już wczoraj, w pierwszy dzień pracy - tu znacząco zawiesiła głos - po tak długiej przerwie (znowu zawieszenie), zapomniałam o tym z 5 razy.

Oczywiście po śniegu ani śladu.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten czwartkowy śnieg i szklanka to był palec boży. A może nawet dwa lub trzy.
Czy się cieszę? Cieszę się, cieszę... A tak chciałem, m.in. poczytać sobie Kopalińskiego i nadrobić DNK.

NIEDZIELA (06.01)
No i dlaczego jest tak pięknie w Nie Naszym Mieszkaniu?

Mimo że nadal jest to skansen z lat 70. ubiegłego wieku - nieszczelne okna z ówczesnego i jedynego (wszystko wtedy było jedyne i człowiek nie chodził skołowany) Stolbudu, drzwi z dykty, aluminiowa instalacja elektryczna (do większości gniazdek strach podejść), sraczkowate lamperie w kuchni, ubikacji i łazience, odłażące w kuchni płytki PCV, że można się zabić, ich brak w jednym pokoju i przedpokoju (zerwane przez poprzednich mieszkańców, aby przeprowadzić remont?) i goły szary beton na podłogach, na niektórych ścianach znowu goły, szary beton ze skrawkami nie do końca zdartej tapety (próby remontu?), jakieś dziwne i szczątkowe zasłony w oknach jeszcze bardziej uwypuklające szary kolor ich ościeżnic, które 40 lat temu były białe, wanna i prysznic w resztkach wielokolorowej zaschniętej farby (remont?) i meble z tamtej epoki uzupełnione o lata 80, takie od Sasa do Lasa. Do tego wszędzie mnóstwo rupieci po poprzednich mieszkańcach.
"Wprowadzając się" mieliśmy świadomość głębokiej tymczasowości,  przebywania z miesiąca na miesiąc, może             z dwóch miesięcy na dwa miesiące, góra z trzech na trzy. Niczego nie opłacało się  robić.
Jakoś tymczasowo, po swojemu się zagospodarowaliśmy, ale tylko zwiększyliśmy przypadkowość i tymczasowość. Swoje normalne, zgodnie z założeniami, funkcje w zasadzie pełniła ubikacja i łazienka, a już kuchnia nie do końca, nie wspominając o dwóch pokojach i przedpokoju. A na balkon instynktownie nie wchodziliśmy zachowując resztki zdrowego rozsądku. Wszystko było wszędzie - ot taki rozgardiasz. Żona twierdziła, że czuje się jak w studenckim mieszkaniu. Nawet fajnie.

Przez dwa i pół roku przebywania "gościliśmy" z oczywistych względów bardzo mało osób. A ci, którzy ujrzeli Nie Nasze Mieszkanie reagowali różnie.
Najprościej było z Zagranicznym Gronem Szyderców, które wiedziało, czego się spodziewać. Był więc  tylko obopólny śmiech, chociaż któregoś razu wówczas 3,5-letni Q-Wnuk-Dyrektor, świeżo przybyły z Niemiec, wszedł do mieszkania, pokazał na szarą betonową ścianę z wiszącymi resztkami tapety i szczerze powiedział: "O, to jest kaput!" Pomyślałem "żeby tylko to!"
Z kolei Wnuk-I, wówczas jedenastoletni, z racji wieku miał już świadomość niewłaściwości szczerego opiniowania czegoś, co samym swoim wyglądem się opiniuje. A i tak nie był w stanie ukryć swojego szoku i chodził po mieszkaniu je lustrując (czegoś takiego nie widział  w swoim życiu) z autentycznie opadniętą szczęką i wytrzeszczonymi oczami. Twardo do końca się nie odezwał.
Natomiast całkiem łatwo było z PostDoc Wędrującą i z Problemów Nierobiącą.
PostDoc Wędrująca wędruje po świecie (ostatnio Szanghaj), więc niejedno widziała. Poza tym ma niesamowity dystans do siebie i do wszystkiego. Nawet w tych warunkach zrobiła nam jakąś chińszczyznę.
A Problemów Nierobiąca problemów nie robi, chociaż zdaje się ostatnio, że nie jest tak do końca. Chyba się na nas nie obraziła, ale kontakt urwała. Ja oczywiście, jako standardowo mało skomplikowany chłop, takich niuansów nie wyczuwam i nie rozumiem. Wtedy mieszkanie jej się spodobało (?!), ale za chwilę sprawa się wyjaśniła. "Takie bym chciała, bo mam już serdecznie dosyć kilkudziesięcioletniego mieszkania z bratem!"
Z Konfliktów Unikającym sprawa była prościutka. Po pierwsze unika konfliktów. Po drugie jest mężczyzną, więc takie coś, co zobaczył w ogóle go "nie wzięło". Po trzecie został przeze mnie poproszony o pomoc, aby wspólnie wyrzucić ciężki sprzęt i poprzenosić meble, więc na moje tłumaczenia i krygowanie się kulturalnie i z uśmiechem odparł:
- Ja cię nie rozumiem! - Ot po prostu bałagan, jaki może się zdarzyć wszędzie.

Najgorzej było z Teściową.
W życiu,  mimo moich niewątpliwych ubytków zdrowotnych  na umyśle, jej bym tutaj nie zaprosił. Ale chyba przez te ubytki wpadłem, jak śliwka w kompot. Odwoziłem ją kiedyś do jej domu i po drodze postanowiłem coś zabrać z Nie Naszego Mieszkania. Przed blokiem rączo chciałem wyskoczyć z Inteligentnego Auta nie wyłączając silnika i rzucając "To ty chwilkę tutaj zostań, ja zaraz wracam", gdy zostałem przygwożdżony:
- Ale ja chcę siusiu!
Ostrożnie weszła, skorzystała z ubikacji, spokojnie i uważnie zlustrowała całość, po czym usłyszałem:
- No, tak...

I to byli wszyscy nasi "goście".
Ale ostatnio, po zmianach, zapraszamy, żeby nas odwiedzili - Kolegę Inżyniera wraz z rodziną i Helowców. I jedni,         i drudzy wykręcają się brakiem czasu. Po co im wcześniej wielokrotnie i obrazowo opowiadałem o Nie Naszym Mieszkaniu?!

Czyli w zasadzie taka sytuacja nam nie przeszkadzała. Co więcej, w trakcie naszego nomadyzmu dostrzegaliśmy         w większości plusy - spać było gdzie, ugotować też, do dyspozycji była lodówka i pralka, wykąpać się było można,         a przy wyjeździe wystarczyło zakręcić gaz, wodę, zamknąć drzwi i fertig. W drogę.
Nawet parter przy naszym częstym wnoszeniu i wynoszeniu tobołów miał same zalety. Nie mówiąc o takiej oczywistości, że Przyjaciółka Pasierbicy nie chciała w zamian żadnych pieniędzy ("Jeździłam z wami na wakacje i takie tam").
Ten stan trwałby chyba w nieskończoność, to jest do momentu całkowitej naszej wyprowadzki z takich, czy innych powodów, gdyby nie powrót do Polski Zagranicznego Grona Szyderców, którzy, a przede wszystkim Q-Wnuk-Dyrektor, stali się katalizatorem zmian w Nie Naszym Mieszkaniu. Ponadto dodatkowo sytuacja zmusiła nas do częstszego, wspólnego razem z Sunią, przyjeżdżania, a to już przestawało być zabawne.

Zaczęło się na przełomie października i listopada ubiegłego (jeszcze to dziwnie brzmi) roku.
Gdy na kilka dni przyjeżdżał Q-Wnuk-Dyrektor, rozpoczynał się prawdziwy Armagedon. Ja z Sunią stanowiliśmy Siły Zła (ja z racji swojego charakteru, Sunia z racji stawania na podłodze na jedynym wolnym miejscu, na którym akurat była rozłożona gra planszowa, przy braku szans na jej przesunięcie - 46 kg), Żona z Q-Wnukiem-Dyrektorem Siły Dobra (Żona jako najlepsza babcia na świecie, za którą Q-Wnuk-Dyrektor przepada i on sam, jako niewinne dziecię).

Aby nie dopuścić do końca świata, z Żoną postanowiliśmy coś zmienić.
Mieliśmy na to aż 18 dni. Ponieważ tutejszy odkurzacz charakteryzował się tylko robieniem hałasu, rozpoczęliśmy od kupna nowego. I na tym się skończyło. Nawet go nie rozpakowaliśmy.
Żona wracała do Naszego Miasteczka w kiepskim nastroju. Konfrontacja, której nie mogła wyrzucić z głowy,                 Nie Naszego Mieszkania ze zbliżającym się okresem świąt i nowego roku, czyli czasu, który mieliśmy spędzić              w Metropolii, nie dawała jej spokoju.
Ja za to byłem spokojny, bo wiedziałem, co zrobię. Ale Żonie o tym nie mogłem powiedzieć. To miała być  niespodzianka.
Po powrocie do Naszego Miasteczka natychmiast wysłałem smsa do Konfliktów Unikającego:
"Zadzwonię za jakieś 7 dni, gdy będę w Metropolii (bo właśnie zeń przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka) i będę Cię prosił o pomoc fizyczną i poświęcenie mi jednego popołudnia. Czy to byłoby możliwe?"
Odpowiedział:
"Pewnie, z tym że niestety ja nie mogę dźwigać cięższych rzeczy (kręgosłup). Ale chętnie pomogę."
Odpisałem:
"Zadzwonię za tydzień."
On:
"Oki. Kieliszek na pewno dźwignę".
Ja:
"To też przewidziałem".
On:
"No to gitara".
Ja:
"Ale uważaj! Z noclegiem w Nie Naszym Mieszkaniu!".
On:
"Ożesz! Grubo, zaczynam się obawiać!"
Ja:
"Dobrze się obawiasz! Zadzwonię! Dobranoc!".
On:
"Dobra! Noc!".

Po 9. dniach do Metropolii przyjechałem już sam zostawiając Żonę w świąteczno-noworocznej zgryzocie. Natychmiast zadzwoniłem i umówiłem się z Konfliktów Unikającym na sobotnie popołudnie, 1. grudnia. Było to co prawda tylko cztery dni przed moim powrotem Do Naszego Miasteczka, ale i tak miałem co robić. Każde popołudnie, w sumie 7,        i jeden ranek w dniu wyjazdu poświęciłem dla Nie Naszego Mieszkania.
Wyrzuciłem setki różnorakiego śmiecia, w tym dziesiątki bardzo ważnych(!) pustych opakowań, przeterminowanych kosmetyków i różnej maści wiktuałów. Potem dobrałem się do ciuchów, w większości z lat 80. i 90. Wszystko lądowało obok śmietnika z segregacją. Za godzinę, gdy szedłem z kolejną partią, stwierdzałem, że niczego nie ma. Zniknęło. Przez te dni znikało zresztą wszystko.
W ten sposób w przedpokoju w dwóch szafach, które gruntownie wysprzątałem, zrobiłem miejsce na naszą odzież cięższą, a tę lekką, w tym Q-Wnuka-Dyrektora,  w ten sam sposób umieściłem w szafce z szufladami.
Potem zabrałem się za jego zabawki, które nie wiadomo kiedy rozmnożyły się niewiarygodnie i można się było o nie zabić w różnych dziwnych miejscach. Wszystko rozmontowałem i wsadziłem do jednego wielkiego kosza.
Następnie ścierą z płynem szorowałem wszystkie drzwi, framugi, parapety, okna, kaloryfery, meble o których wiedziałem, że zostaną i co mi tylko wpadło w ręce.
Oddzielne popołudnie poświęciłem lodówce, w której przez okres naszego użytkowania narosła olbrzymia biała buła (nasza wina!). Wystarczyło wsadzić w nią dwa węgielki i centralnie marchewkę, aby zrobić świąteczną, zimową atmosferę.

Powoli wprowadzałem normalność, ale musiałem czekać na Konfliktów Unikającego, aby otworzyć pełen front robót.

Przez te dni towarzyszył mi wiernie Pilsner Urquell i nie wiem, czy bym bez niego podołał temu trudowi. A był on dodatkowo psychologicznie większy, bo całą akcję musiałem trzymać przed Żoną w głębokiej tajemnicy (wiedziała tylko Pasierbica, Konfliktów Unikający i Najlepsza Sekretarka w UE, która pomogła mi przygotować dwa afisze powitalne przyklejone przeze mnie na drzwiach łazienki i lodówki - głównym przesłaniem do Żony było "Aby Nie Nasze Mieszkanie Ci nie obrzydło!"). Było więc ciężko, bo przed nikim specjalnie nie mogłem się pochwalić lub pożalić             (w zależności od adwersarza). Na blogu też nic nie mogłem umieścić, nawet żadnych aluzji czy sugestii, bo wiadomo, Żona czyta. A sprawę wyniuchałaby natychmiast! Po najdrobniejszych oznakach. Zresztą później była z tego powodu pełna podziwu dla mnie.
- Że też potrafiłeś tak to utrzymać w tajemnicy?! - Jak nie ty!
Więc możecie sobie wyobrazić, jak mocno musiałem być zmotywowany jej cierpieniem. Bo sama robota to pikuś, kwestia czasu, step by step, ale żeby o tym nie chlapnąć, to już dla mnie męki!

Konfliktów Unikający przyjął właściwą logistykę, czyli przyjechał tramwajem tuż po 15.00.
Gdy tylko wszedł, od razu zaczął zarządzać. Ma sporą nadaktywność i nadpobudliwość, takie swoiste ADHD. Jeszcze nie zrzucił kurtki, a już złapał za rower, który stał w przedpokoju.
- Ten rower tutaj przeszkadza! - Trzeba go przestawić, bo inaczej nie da się swobodnie przenosić mebli! - odkrył Amerykę.
Spokojnie - mówię. - Najpierw po calaku! (calak - cały papieros albo pełen gram maryhy, tutaj kieliszek z 30. Luksusowej)
Wypiliśmy.
To mi dało czas, aby spokojnie wytłumaczyć całą ideę naszego przedsięwzięcia, kolejność czynności i etapów.
Idea była prosta i wymyślona przez Żonę, kiedy życie w Nie Naszym Mieszkaniu zaczęło jej mocno doskwierać. Należało wyrzucić jeden z dwóch foteli, ten gorszy (zdecydował Konfliktów Unikający), telewizor o gabarytach 60x60x60/30 kg i wcześniej wspomniany odkurzacz. Po czym poprzenosić pozostałe meble tak, aby sypialnia była wyłącznie sypialnią, a większy pokój (jedyny z charakterystyczną drobną klepką dębową) żeby się stał dziennym.
Ja to wszystko skrzętnie zapamiętałem (nie wiem dlaczego Żona twierdzi, że jej nie słucham?), więc sprawa była prosta.
Wynieśliśmy fotel przed budynek i wypiliśmy po calaku. Potem telewizor i znowu wypiliśmy.
Następny calak był, gdy wszystkie pozostałe meble przenieśliśmy do dziennego, kolejny po gruntownym odkurzeniu sypialni, co przy moim pigularstwie i dokładności trwało długo, ale byliśmy zdyscyplinowani i z wcześniejszymi calakami, tzw. pośrednimi, żaden z nas się nie wyrywał. Jeszcze dłużej trwało dwukrotne zmywanie podłogi,                  a zwłaszcza jej schnięcie. Beton najpierw wypił całą wodę, a potem długo oddawał ją w postaci trzeciego stanu skupienia, czyli gazu, a swojsko mówiąc pary wodnej. Ale dyscyplina obowiązywała nadal.
Po wniesieniu łóżka, co trwało minutę, pękł kolejny calak, a po drugim kolejny. I było po robocie. Wszystko razem zajęło nam raptem niewiele ponad godzinę, a z flaszki 0,7 (Konfliktów Unikający pochwalił mądry i optymalny wybór objętości) ubyło niewiele Luksusowej, bo w sumie etapów pracy było mało.
Zasiedliśmy więc w kuchni i zaczęliśmy gadkę o życiu, czyli o babach - jakie są, porównania nam znanych i dla nas istotnych, o co w tym wszystkim chodzi, itd. W miarę upływu czasu i ubytku Luksusowej wypowiedzi stawały się coraz bardziej błyskotliwe, inteligentne, głębokie i mądre. Czysta filozofia!
W międzyczasie zrobiłem Moją Potrawę - moje sztandarowe dzieło kulinarne i tak nam zeszło do 21.00.
Luksusowa się skończyła. Ja zacząłem pić herbatę, bo rozsądek mi mówił, że następnego dnia, w niedzielę, może być ciężko na świątecznym jarmarku, na którym się umówiłem z Zagranicznym Gronem Szyderców (jak się okazało Q-Zięć się nie zjawił, bo skręcił kostkę w nodze, więc musiałem sam podołać energii Q-Wnuka-Dyrektora). Konfliktów Unikający napoczął Pilsnera Urquella. A potem znalazł dawno zapomnianą Żołądkową Gorzką, którą się raczył usiłując mnie do niej namówić. Ale życie było mi miłe.
Konfliktów Unikający ma tę godną podziwu umiejętność, że u gospodarzy imprezy, gdy już pod jej koniec wszelkie źródła alkoholu wysychają,  potrafi znaleźć flaszkę, o którą oni sami szczerze nigdy by siebie nie podejrzewali. I nie zraża się wcześniejszym solennym, uczciwym i wiarygodnym ich zapewnieniom, że w domu "naprawdę już nic nie ma!". Cecha ta czasami jest prawdziwym błogosławieństwem, bo pić się chce nadal, a czasami zmorą, bo pić się już nie da. Zależy, jak się trafi.
Pamiętam moment, jak trafił genialnie. W 2004 roku mieszkaliśmy już w wyremontowanym domku na przedmieściach Metropolii. Zrobiliśmy z niego takie cacuszko, stąd okoliczni sąsiedzi, ci nastawieni do nas, napływowych, przyjaźnie nazwali go Biszkopcikiem. A inni, zwłaszcza ci najbliżsi, zwani przez nas Rodziną Warchlaków, robili wszystko, żeby nas stamtąd wykurzyć. W końcu w jakimś sensie po czterech latach im się to udało. Zapragnęliśmy prawdziwej wsi, po prostu z dala od wszelkich warchlaków. I tak pod koniec 2006 roku rozpoczęła się era Naszej Wsi.
Ale, gdy się wyprowadzaliśmy z Biszkopcika, wszyscy pukali się po głowach! "Co wy robicie?! Zostawiacie taki piękny dom". Zresztą to byli ci sami, którzy pukali się po głowach cztery lata wcześniej. "Co wy robicie?! Żeby kupować taką ruinę?!"  Ale my zawsze potrafiliśmy i nadal potrafimy odkryć i poczuć potencjał danego miejsca.
W 2004., w Nowy Rok, alkohol się skończył za szybko, ku naszemu rozżaleniu, jako gospodarzy, i sporej grupki przyjaciół. I wtedy Kłopotów Unikający w sobie znany sposób znalazł butelkę Dębowej, o której nie miałem zielonego pojęcia. Ten pierwszy dzień Nowego Roku wspominam, jako jeden z sympatyczniejszych w moim życiu.

Ale blisko 14 lat później,  gdzieś o 23.00,  w Nie Naszym Mieszkaniu zapanowała schyłkowość. Konfliktów Unikający pojechał tramwajem(!) do domu, a ja padłem do łóżka.
Front robót miałem otwarty.

Gdy wróciłem do Naszego Miasteczka wielokrotnie mogłem zaliczyć wpadkę.  Kilka raz byłem bliski powiedzenia Żonie "A wiesz, ten nowy odkurzacz świetnie ciągnie!" lub "Mówię ci, aż przyjemnie jest teraz włączyć i posłuchać naszego radyjka z Dzikości Serca!"
A raz, gdy Żona siedziała na brzegu wanny w łazience tworząc sobą przedwyjazdowy i przedświąteczny obraz nędzy     i rozpaczy, serce we mnie pękło i już miałem jej wszystko powiedzieć. Żeby się już tak nie męczyła. I jakimś cudem       w ostatniej chwili w swojej wyobraźni usłyszałem szereg pytań, które za chwilę musiały paść:
- To co ty tam zrobiłeś?! - podejrzliwie.
lub
- O Boże, a przypadkiem nie wyrzuciłeś moich rzeczy?! - z trwogą.

Ten moment dodał mi sił na całą drogę do Metropolii. Na narzekania Żony i stwierdzenia, że zaczyna nienawidzić       Nie Nasze Mieszkanie spokojnie odpowiadałem:
- Ale nie przejmuj się! - Jeszcze wszystko zrobimy! - Zdążymy i będzie fajnie!
Oczywiście to nic nie dawało, bo "Takie tam gadanie!"
Dopiero wejście do mieszkania załatwiło wszystko. "I pierzchły smuteczki Koteczka w Nie Naszym Mieszkaniu!"

Wszystkiego jednak zrobić nie zdążyłem. Ale przy Żonie i z Żoną pozostałe resztki stanowiły wręcz przyjemność.
Posprzątałem balkon. Wyrzuciłem kilkanaście dziwnych rzeczy (oczywiście zniknęły, a jakże!) i teraz są tam tylko rower, drabina i odkurzacz.
W Castoramie kupiliśmy za trzydzieści złotych plastikową szynę - karnisz, który przysposobiłem do starych dziur            w suficie. A na żabkach skonstruowanych przeze mnie z dwóch różnych kompletów powiesiłem dwie zasłony i firankę, które Żona kupiła na szmatach. Natychmiast w dziennym zrobiło się domowo. A gdy jeszcze wstawiłem przywieziony     z Naszej Wsi telewizor, jako sztafaż, bo telewizji od czasu rządów PISu praktycznie nie oglądamy i choinkę ze stojakiem za 20 zł, zrobiło się świątecznie.
W kuchni ostatniemu bastionowi - kuchence gazowej dodałem błysku szorując do białości ten prototyp sprzed blisko    50. lat i...byliśmy u siebie.

Miejsca nadal  mamy niewiele, ale teraz z takiego stanu rzeczy Żona potrafi wyciągnąć smaczki:
- Z jednej strony Żona, z drugiej Pilsner Urquell, trzeciej już nie ma! - rzuciła cenną uwagę widząc u mego wezgłowia, skryte za nocnym stolikiem torby z Pisnerem Urquellem.

Takiego stanu, jak obliczyłem i filozoficznie się w tym pośpiechu zatrzymałem, takiego "bycia u siebie" doświadczyłem    w swoim życiu po raz 12. Dwanaście razy dogłębnie sprzątałem miejsca, w których potem przyszło mi poważnie            i prawdziwie żyć. Ale w trakcie tych lat tylko nieliczne z nich zasługiwały na moje stwierdzenie "Tutaj mógłbym złożyć swoje kości!"


W tym tygodniu Bocian nie odezwał się w żaden sposób.