poniedziałek, 4 lutego 2019

04.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 63 dni.

SOBOTA (02.02)
No i rozmyślania o kieratach się powiększają.

W tym swoim psychopatycznym nastawieniu znajduję ich coraz więcej. Ale NAJWIĘKSZYM  KIERATEM jest sama Metropolia. Zaczynam nienawidzić tych tłumów, tego zgiełku, świateł, korków, tej anonimowości, tego krążenia przez 10-15 minut po osiedlu, żeby zaparkować samochód, tej zdawkowości przy kontaktach "sąsiedzkich" i wreszcie ciągłego porannego skrobania szyb auta, żeby za parę godzin obserwować, że to gówno, czyli szron, topi się sam.
Wszystko jest do dupy!
Namacalnie czuję się przywiązany do centralnego pala i tak krążę wokół niego, niczym klasyczny wół lub koń.                I zaczynam się od tego dusić!
Bardzo już tęsknię za Naszym Miasteczkiem. Ciągle wymyślam kolejne terminy, kiedy będziemy mogli do niego wrócić,  i ciągle je  muszę przesuwać, bo zaległości aż tak szybko nie ubywa, a Żona nadal spędza większość dnia w łóżku i nie wiadomo, kiedy to się skończy.

W poniedziałek (28.01) odbyła się Rada Pedagogiczna. Jedna z trzech w ciągu roku.
Pod nieobecność Najlepszej Sekretarki w UE przygotowaliśmy ją wspólnie z Kolegą-Współpracownikiem.                   On odpowiadał za salę - czajniki, kubki, napoje, ciastka, owoce, itp., ja za dokumentację w exelu - na kartkach za pomocą ołówka i linijki zrobiłem w 40 minut całą niezbędną dokumentację, którą później w 2. godziny Najlepsza Sekretarka w UE przerzuci do komputera i zlikwiduje tę archaiczność.
Rada Pedagogiczna przebiegła niezwykle sprawnie i zakończyła się punktualnie, po dwóch godzinach. Jako dyrektor, stawiam sobie za punkt honoru, aby nie męczyć dłużej nauczycieli. Być może to wynika z traumy jakiej doznałem, gdy wiele lat temu w szkole, w której uczyłem i od której zaczęła się moja przygoda z edukacją, szkole państwowej, gdzie czas biegnie inaczej i inaczej kosztuje, rady potrafiły trwać 5-6 godzin. Niczym przemówienia Władysława Gomułki na zjazdach PZPR lub Fidela Castro na podobnych, tylko że KPK.
Ale była burzliwa, bo przy jednym z punktów obrad zakomunikowałem, że jeden z wykładowców, obecny na sali,            z którym wcześniej przeprowadziłem rozmowę, będzie pełnił funkcję dyrektora artystycznego. Pomysł i decyzja były efektem naszych wspólnych z Żoną przemyśleń powernisażowych.
Było to klasyczne wrzucenie w tryby dobrze naoliwionej i funkcjonującej szkolnej maszynerii dodatkowego trybiku.          I teraz nie wiadomo, jak się zachowa maszyneria, a jak trybik? Bo Szkoła to jest delikatna materia. To nie są sale, sprzęt i wyposażenie. To są ludzie. Dlatego tak trudno wymiernie wycenić jej wartość rynkową. Na pewno można zastosować jakieś algorytmy, ale uważam, że ostatecznie można je sobie wsadzić...
Bo w grę wchodzi energia, która przeobraża się w materię, albo słowo w ciało, jak kto woli.
W 1994 roku, gdy zakładałem Szkołę, dysponowałem ogromnymi pokładami energii, a materia była reprezentowana przez 500 zł ( wtedy 5 000 000), które zainwestowałem w reklamę w trzech tramwajach, bo na więcej "nie stykło".
Teraz, po latach, materia się oczywiście rozbudowała, ale czym jest raptem kilkaset tysięcy złotych w sprzęcie                 i wyposażeniu, przy spieniężeniu o wartości przynajmniej dwukrotnie mniejszej, wobec tej "masy" energii, tej "masy" myśli, dokonań twórczych, tego rozwoju słuchaczy, satysfakcji wykładowców, wzajemnych relacji międzyludzkich, tej twórczej codzienności, jaka się przez te lata przewinęła. Tej idei!
Wydaje się, po 25. latach doświadczeń,  że trybik powinien się odnaleźć w tym szwajcarskim zegarku.

We wtorek (29.01) wróciła do pracy Najlepsza Sekretarka w UE.
Przyszedłem wcześniej i pochowałem przed nią całą nagromadzoną stertę dokumentów i papierów wszelkiej maści, bo wiedziałem, że na widok takiej góry mogłaby wpaść w histerię i, nie daj bóg, znów zachorować.
Więc kategorycznie oznajmiłem, że przez najbliższe dni będzie wykonywać wyłącznie to, co jej zlecę, krok po kroku, bo wiem, co jest najpilniejsze i/lub najważniejsze. I gdy wykonała jedną rzecz, dopiero wtedy ze swojej  szafy wyciągałem kolejne papiery. Zabroniłem jej również zajmować się zaległą dwutygodniową pocztą mailową i tylko reagować na pilne i/lub ważne przypadki wyłącznie po konsultacji ze mną. No i, ponieważ mieszka na tym samym osiedlu, rano przywoziłem ją do Szkoły, a po południu odwoziłem do jej domu. Pogoda była tak kretyńsko rozhuśtana, że bałem się, że Najlepsza Sekretarka w UE z powrotem złapie zapalenie oskrzeli, albo gorszą cholerę.
Pomijam fakt, że prywatnie ją lubię i stąd też wypływa moja troska. Bez hipokryzji!

W środę (30.01) były obrony.
Na 17 osób, które do nich przystąpiły, 15 zdało.
W komisji było 6 osób - trzech nauczycieli fotografów, jedna historyczka(?) sztuki, jedna plastyczka i ja.
- O boże! - wyrzuciła z siebie przy stole egzaminacyjnym jedna ze zdających. - U mnie na maturze były tylko dwie osoby w komisji!
A ostrzegałem i uprzedzałem. Ale co innego słyszeć, a co innego widzieć i doświadczać.
Dodatkowo całej organizacji  przebiegu obron, ruchu zdających, pilnował Kolega-Współpracownik, który dodatkowo wszystko fotograficznie dokumentował, wsadzając wszędzie i natrętnie obiektyw aparatu. Taki paparazzo.

W czwartek (31.01)spotkałem się z Synem i Córcią.
Spotkanie było umówione grubo wcześniej, żeby wszystkim, w nawale spraw, pasowało.
Mieliśmy iść do kina, ale wcześniej, przed seansem dzieci, z inicjatywy Syna, spotkały się same, bez Wapna.
Ich spotkanie, w czym szybko się zorientowałem, przebiegało pod hasłem kierowanym do Córci "Dlaczego jeszcze nie masz dzieci?!" 
Syn ( 41 lat skończone w październiku) co jakiś czas maltretuje swoją siostrę, czyli Córcię (w lutym 35 lat) urządzając tematyczne spotkania, albo robi to telefonicznie lub przypadkowo, przy nadarzających się okazjach. Córcia spokojnie, to znaczy z właściwą dawką emocji i energii, daje bratu odpór, a ja ich obserwuję i widzę moje geny. Sam się specjalnie nie wtrącam, tylko czasami usiłuję wyartykułować, że każdy ma swoje życie, że niech je przeżyje tak, jak chce i żeby się Syn od swojej siostry odwalił.
Wiem, że ta moja gadka nic nie da, bo Syn kocha swoją siostrę i chce jej dobra!

Kino zafundowały dzieci. Film Glass z James'em McAvoy'em (najlepszy), Bruce'em Willisem, Samuelem L. Jacksonem (tytułowy Glass) i Sarą Paulson (nudna i nieprzekonująca). Opisany jako thriller.
Nie sthrillowałem się ani razu. W miarę trwania seansu moje zaciekawienie filmem rosło. Byłem ciekaw, jak taki wymysł do kwadratu (Syn stwierdził, że do sześcianu), takie wydumanie, taką bzdurę, taki mamuci wypierdek, taką górę, która zrodziła mysz, poprowadzi do końca scenarzysta i reżyser.
I nadal, po skończonym seansie, pchało się na usta "Ale o co chodzi?!"  Wyraźnie opcja twórców nie była tą, odbiorców. Kompletne rozmijanie się."Ale o co chodzi?!"
Jak w tym dowcipie:
Wsiada pijany facet do taksówki.
- Dokąd pana zawieźć? - pyta taksówkarz.
- Allle … o so ppp...anu... chosi?
- No pytam pana, dokąd pana zawieźć?
- A ja... sie pp...ana... pppy...tam, o so ppp...anu...chosi?
- Proszę pana! - Ja jestem kierowcą taksówki i pytam się pana, dokąd pana zawieźć?!
- Pro...se pp..pa..na! - A ja jeee...steeem... pasa...zer...em. - I sie...ppp...pytam ppa...na, o so pppa...nu chosi?!

Syn stwierdził, że film musi mieć jakieś przesłanie i na poczekaniu wymyślił dwa.
A więc ma to być hołd dla Stana Lee, niedawno zmarłego twórcy komiksów i po drugie ma pokazać olbrzymie możliwości człowieka.
Chyba tak, ale ja wyraźnie się na tym nie znam. I osobiście film odradzam.
To ostatnie zdanie jest parafrazą wypowiedzi Olivera (Michael Douglas), w czarnej, świetnej komedii "Wojna państwa Rose", męża Barbary (Kathleen Turner). Otóż w szczycie ich wojny Barbara urządza w ich domu, w którym Oliver już nie mieszka, przyjęcie. W jego trakcie do domu wtarga(?) (wtarguje?, wtargowywowuje?, wtargowywa?) Oliver i ku konsternacji żony i gości udaje się bezceremonialnie do kuchni. Tam ku przerażeniu i kolejnej  konsternacji, tym razem  obsługujących z cateringu, staje nad różnymi salaterkami z rybami, rozpina rozporek i wszystkie je spokojnie obsikuje.
Po czym wychodząc spokojnie rzuca mimochodem do gości:
- Nie wiem, jak państwo? - Ale ja osobiście rybę odradzam!

Chyba w jakiś sposób, tym swoim komentarzem, film obszczałem. Więc jest coś na rzeczy.
A na końcu Syn nas przeprosił, że wymyślił wspólne wyjście do kina na taki gniot.

W piątek (01.02) odbyła się uroczystość wręczenia dyplomów.
Niezwykle sympatyczna, chociaż był to rocznik, który dał mi, jako dyrektorowi, nieźle popalić, zwłaszcza w ich drugim roku nauki. Pojedynczo byli sympatyczni i kulturalni. Ale gdy znajdowali się w grupie, wstępowało w nich ZŁE! Arogancja, pretensje, roszczenia. I wszystko na wysokim stopniu agresji. Oczywiście dominowali przywódcy, prowodyrzy, czyli ci nieliczni, którzy kształtowali moją, i nie tylko moją, opinię o całym roku.
Ale i tak ci z pretensjami byli wzorem kulturalnego zachowania wobec postawy czwórki słuchaczy, którzy ukończyli Szkołę w 2014 roku. Nazwałem ich Bandą Czworga, na wzór tej chińskiej.
Był to okres przełomu w Szkole, okres niezwykle trudny, ocierający się o tragedię. Arogancja, cynizm i bezduszność urzędników spowodowały, że mieliśmy ogromne problemy. Zmiana przepisów, z dnia na dzień, spowodowała, że musieliśmy brutalnie Szkołę przeorganizować naruszając dwie święte i nienaruszalne elementy w delikatnym trybie nauczania - jej program i kadrę dydaktyczną. Nastąpił oczywisty wstrząs i nie pomagały tłumaczenia, że w tym wszystkim my jesteśmy tylko kasjerami, a bankierzy siedzą w Stolicy. Słuchacze nam, posłańcom złej wieści, chcieli ściąć głowę. Przyszedł moment, że codziennie ktoś rezygnował, a z tymi, którzy ostatecznie zostali, nie byłem w stanie się porozumieć. Doszło to tego, że ja, założyciel Szkoły, jej dyrektor, z wielką niechęcią przychodziłem do pracy, a gdy już w niej byłem, starałem się niezauważony przemykać wzdłuż ścian. Oczywiście do tego stanu rzeczy swoje trzy grosze dołożyło kilku nauczycieli, z którymi musiałem brutalnie się pożegnać.
Ostatecznie wszystko się unormowało, ale po obronach Bandę Czworga zaprosiłem na piwo i wyjaśniłem im, co złego zrobili Szkole, mnie, a przede wszystkim sobie.
Byli ciężko zdziwieni.
Kolejny rocznik przyszedł już do nowej rzeczywistości i wszystko traktował normalnie - z szacunkiem i sympatią. Poza tym wszyscy sami z siebie byli sympatyczni i kulturalni, więc znowu poczułem się u siebie.


NIEDZIELA (03.02)
No i wczoraj i dzisiaj byłem w Szkole.

A co!
Nowy semestr. Pusto i głucho. Nagle zrobiło się o 40% mniej słuchaczy. Uświadomiłem sobie, że za styczniowymi absolwentami tęsknię. Nigdy bym nie pomyślał.

A po powrocie ze Szkoły uświadomiłem sobie, że Żona mi znika. Schudła przez to choróbsko. Tak na oko oceniłem,      że teraz mam o jakieś 5-7% mniej Żony w Żonie. Trzeba to będzie nadrobić, bo wolę, gdy mam ją w 100.%!  A nawet     w 110%, ale to było wtedy, gdy codziennie podrzucałem jej  ptasie mleczko. W czasie jednego króciutkiego seansu zmiatała całą pierwszą warstwę opakowania, by po jakimś czasie dobrać się do drugiej.
Ale to były stare czasy. Teraz ten numer by nie przeszedł. INNA FILOZOFIA.


PONIEDZIAŁEK (04.02)
No i wczoraj Żona zaskoczyła mnie swoim niezależnym wyzwaniem.

Ona ma już dosyć Metropolii. Tym stwierdzeniem mocno spłycam i skracam jej emocjonalną wypowiedź.
Planuję, żeby dać sobie jakąś nadzieję, że wytrwam (wytrwamy) jeszcze do soboty, 9-tego lutego, by w niedzielę uciec do Naszego Miasteczka, a potem, nasyciwszy się nim, pojechać do Pucusia, by pod koniec lutego, po naładowaniu akumulatorów, wrócić do Metropolii.
I musimy wierzyć w ten plan!

Dzisiaj mój kolega z dawnych czasów, Geograf, skończył 80 lat!
Zadzwoniłem do niego z rana z życzeniami, wiedząc że od dawna jest na nogach.
- Chłopie! - mówi. - Ja już odśnieżyłem chodnik i wszystko wokół domu.

Geograf pochodzi z długowiecznej rodziny. Jeździ na skuterze, rowerze, fotografuje i realizuje swoje plany artystyczno-wystawiennicze. Oprócz tego opiekuje się wnukami.
Wygląda jak wzorcowy menel, a to z racji dużego przekrwionego nosa, którego był sobie odmroził swego czasu na ekspedycji na Spitsbergenie na Polskiej Stacji Polarnej.
Poznałem go na początku lat osiemdziesiątych, kiedy obaj, wśród jeszcze innych kilku, swoimi prywatnymi samochodami, rozwoziliśmy paczki w pierwszej w Polsce firmie kurierskiej.
Jaja były spore, np. mieliśmy niezłe przeboje z urzędami skarbowymi, a oni z nami.
Bo co to jest?! Jeszcze dobrze nie skończył się stan wojenny, a my tutaj miotamy się po Metropolii i po terenie kilku województw (wtedy było ich jeszcze 39). A skąd benzyna?!  I w ogóle, jak nas fiskalnie rozliczać?!
Koszt dostawy paczki był wliczony, tak jak teraz. My dostawaliśmy wynagrodzenie od sztuki, nieważne jakiej wielkości. Nie wolno nam było wymagać lub oczekiwać, że odbiorca nam coś zapłaci. Ale każdy z nas miał na pytanie "Czy coś się należy?" przemyślaną odpowiedź. Ja, np. mówiłem: "W zasadzie nie!" i zawieszałem głos.
Więc 10% odbiorców zwyczajnie dziękowało, jak to się dzieje teraz. Ale  90% otrzymawszy w tych mrocznych czasach paczkę z zagranicy dzieliło się swoją radością i wręczało, czasem wręcz na siłę - jaja (rozdawałem znajomym, bo nie byliśmy w stanie ich przejeść), swojską szynkę lub kiełbasę, kaszankę - to, jak trafiałem na wieś lub 10-20 zł "napiwku" w mieście, ale na wsi również. Czasami jakaś starowinka usiłowała z wdzięczności drżącymi rękoma dać mi złotówkę lub dwa. Kategorycznie odmawiałem, a widząc na jej twarzy głęboki zawód, uspokajałem mówiąc, że wszystko jest opłacone.
A raz w pewnej wsi facet wyprawiał wesele swojej córce, więc chyba mocno czekał na tę paczkę. Dał mi dwa tysiące złotych, połowę mojej ówczesnej miesięcznej pensji. I nijak nie pozwolił sobie odmówić, mimo że wielokrotnie mu tłumaczyłem, że nie mogę, że to nieprzyzwoicie dużo, itd.

Więc trochę hajsu w tamtych czasach było. Fakt, że harowałem ciężko, bo po każdym tygodniu "normalnej" pracy, przez dwa lata prawie w każdą sobotę i/lub niedzielę wstawałem o piątej rano, by do domu wrócić o dwudziestej,                    a zdarzało się, że i o pierwszej w nocy.
Więc teraz, gdy kurier przywozi paczkę, daję mu 5-20 zł. Nie bierze, ale, gdy mówię, że ja też woziłem paczki, inkasuje bez słowa. Obaj wiemy, jak syfiasta jest to praca.

Po dwóch latach miałem dosyć, tym bardziej że samochód odmówił posłuszeństwa. W tym zachłyśnięciu się kapitalizmem i drapieżnym nastawieniu na zysk, zapomniałem, albo nie uświadamiałem sobie, że należałoby założyć fundusz remontowy na takie właśnie samochodowe przypadki. Ale było za późno i ostatecznie samochód został rozebrany na części i po kawałku sprzedany. A było to nie byle co! - FIAT 127p.
Ta pierwsza przygoda z kapitalizmem zakończyła się po dwóch-trzech latach od zakończenia wożenia paczek, kiedy fiskus ponownie, tym razem wstecznie i niespiesznie wrócił do dziwnej sprawy i upomniał się o podatki.

Następna przygoda z kapitalizmem, która trwa do dzisiaj, zaczęła się w 1994 roku, kiedy założyłem Szkołę.  Patrząc     z perspektywy teraźniejszości - jakie wtedy wszystko było łatwe i proste.

O zakładaniu przeze mnie Szkoły skądś dowiedział się Geograf. A że wtedy już mocno zajmował się fotografią, więc kiedyś przyszedł do "mojej" państwowej szkoły, do pracowni, którą urządziłem w piwnicach i zaproponował swoje przyszłe usługi, jako nauczyciel. A że musiał minąć jeszcze rok, zanim Szkoła ruszyła, więc on mniej więcej przez ten czas raz na dwa tygodnie bez uprzedzenia stawał na progu pracowni i z uśmiechem mówił:
- Ja się tylko przypominam.
- Ok. - Pamiętam. - odpowiadałem, po czym Geograf znikał.
Po roku stał się ważną i istotną szkolną postacią, o której krążyło wiele anegdot i z którą mam mnóstwo wspomnień. Chociażby obraz przed oczyma, gdy pierwsza szkolna sekretarka, która mogłaby być pierwowzorem Najlepszej Sekretarki w UE, na jednym z comiesięcznych knajpianych spotkań kadry wręcza Geografowi tort z okazji 60. urodzin.
Geograf w mojej Szkole doczekał emerytury.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. Co za symetria!