poniedziałek, 11 lutego 2019

11.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 70 dni.

WTOREK (05.02)
No i dzisiaj Żona ma imieniny.

Takie tam imieniny. Jedenasty dzień w łóżku!
Dostała życzenia od Kobiety Pracującej, która jest dokładnie tak samo chora, od Czarnej Palącej i od Po Morzach Pływającego, od Najlepszej Sekretarki w UE i, wraz z kwiatkami, od Kolegi Współpracownika. Oczywiście również od Zagranicznego Grona Szyderców, które wraz z Tłustą Ofelią chorują.
Za to Q-Wnuk-Dyrektor się trzyma. Mogłem się o tym osobiście przekonać, bo dzisiaj w jego przedszkolu obchodzono zaległy, zapewne z powodu chorób, Dzień Babci i Dziadka.
Pasierbica się ciężko zdziwiła, że nic nie wiem, ale czy Żona w tym stanie jest zdolna do zapamiętania i przekazania wszystkiego.
Więc w ostatniej chwili przestawiłem dwa wcześniej zaplanowane spotkania, od rana żarłem witaminę C i tak przygotowany poszedłem do przedszkola.
Q-Wnuka dyrektora reprezentowało oczywiście najliczniejsze grono i to samych babć i dziadków. Ze strony jego ojca, mojego Q-Zięcia, byli oboje dziadkowie, a ze strony matki, mojej Pasierbicy, oboje pradziadkowie i ja, Q-Dziadek, jako element paczworkowości. Gdyby stawili się wszyscy, to razem byłoby: trzy prababcie, jeden pradziadek, dwie babcie, dwóch dziadków, jedna Q-Babcia, no i ja Q-Dziadek.
Dziesięć osób. Więc nikt nie może startować do Q-Wnuka-Dyrektora. Oczywiście on się nad tym nie zastanawia.          A mógłby, gdyby jego matka poszła w ślady swojej (mojej Żony) i urodziła syna w wieku lat dwudziestu. Ale niestety, Pasierbica nie wzięła przykładu z mojej Żony i poczęła dopiero w wieku lat dwudziestu siedmiu. I to w Niemczech na dodatek.

Wieczorem, na wszelki wypadek, wypiłem trzy kieliszki Luksusowej.
I zobaczymy.

Oczywiście kupiłem Żonie piękne róże, ale to w jakimś sensie proforma. Bo doskonale wiedziałem, co tak naprawdę może ją uszczęśliwić.
- Za parę dni zapraszam cię na pyszny obiad w Na Molo w Pucusiu.
Spojrzała na mnie udręczona.
- Wiesz, mnie się wydaje, że my już stąd nigdy nie wyjedziemy!

Ale ja wiem, że wyjedziemy!

ŚRODA (06.02)
No i dzisiaj miałem fajny dzień.

Z ośmiu godzin pracy, jedną poświęciłem na sprawy służbowe, a resztę na prywatne.
To jest jeden z plusów nie posiadania szefa.

W Szkole przebywałbym dłużej, ale ostatnio na ósmą przywożę Najlepszą Sekretarkę w UE, a o 16.00 odwożę ją do domu. Bo się boję, że gdzieś po drodze znowu coś złapie, a wtedy będę musiał się zgodzić z Żoną - nie wyjedziemy stąd nigdy!
Oczywiście te wspólne przyjazdy i wyjazdy są okołoszkolną sensacją dającą pożywkę, zwłaszcza rano, ochroniarzom    i różnym inny pracownikom administracyjnym z innych zaprzyjaźnionych firm.

Przez godzinę zrobiłem wszystkie ważne duperele (ta zbitka słów to chyba oksymoron), a prawie przez siedem wisiałem na telefonie i załatwiałem sprawy:

- z US właściwym dla miejsca zamieszkania, czyli dla Naszej Wsi - zwrot nadpłaconej kwoty z tytułu PIT-4  (płacę większy podatek od wynagrodzeń pracowników niż należny - a co!),

- z sympatyczną agentką ubezpieczeniową z WARTY, z którą współpracujemy od lat i która ubezpiecza nam obowiązkowo hipotekę Naszej Wsi - dlaczego dostałem pismo "przypomnienie o wpłacie", żebym uregulował należność w wysokości 24 zł, skoro, zgodnie z jej wytycznymi i obliczeniami wszystko w terminie zapłaciłem (najbardziej wkurzyła mnie treść fałszywo-kulturalna: "Wierzymy, że opóźnienie powstało w wyniku niedopatrzenia. Jednocześnie zapewniamy, że dokonanie wpłaty w terminie do 25/01/2019 - Szamanka całą korespondencję z Naszej Wsi przywiozła mi wczoraj - pozwoli uniknąć przekazania sprawy na etap postępowania windykacyjnego).

- z anonimowo-korporacyjnym systemem ubezpieczeniowym Santander Aviva, który przysłał nam polisę i kazał zapłacić składkę za nieruchomość, której nie posiadamy,

- nakładki radiowej na wodomierzu w Nie Naszym Mieszkaniu.

Żadnej sprawy nie dało się załatwić jednym ciągiem, w określonym sensownym czasie, tylko trzeba było wracać             i przeplatać z pozostałymi, co wymagało mojego skupienia i czujności, żeby, przy tym przeplataniu i powrotach,          np. w US nie zgłaszać pretensji o brak nakładki radiowej na wodomierzu, a w WARCIE, np. nie domagać się zwrotu nadpłaconego PIT-4.


21.stycznia omyłkowo podwójnie wysłałem kwotę PIT-4. Z jednej strony moja wina, bo już wiele razy obiecywałem sobie, że spraw wymagających skupienia i trzeźwości umysłu, nie będę załatwiał w Szkole od razu, to znaczy jak przyjdę o 06.00-07.00, tylko później, najlepiej po godzinie, gdy zacznie działać kawa. Z drugiej strony to wina gównianego systemu Santandera, który jest ciągle ulepszany, a który nie wysyła prostych komunikatów.
22. stycznia zadzwoniłem do US.
- Proszę pana, proszę napisać pismo!
- A kiedy mogę spodziewać się zwrotu?
- Proszę pana, ja nie mam zamiaru przetrzymywać pańskich pieniędzy, góra siedem dni, ale muszę sprawdzić PIT-4R, czy nie ma żadnych zaległości.
Pismo wysłałem 24. stycznia, a dzisiaj zadzwoniłem.
- Obiecała pani, że góra 7 dni.
- Tak mam pańskie pismo, ale ono przyszło 29. stycznia. - A poza tym muszę sprawdzić PIT-4R, czy nie ma żadnych zaległości.
- Ale proszę pani, zgodnie z przepisami roczny PIT-4R mogę wysłać do 31. stycznia, więc te dwie sprawy przecież nie mogą mieć nic wspólnego.
- Zadzwonię do pana.
Za godzinę zadzwoniła.
- Wysłałam panu te pieniądze.
- O, bóg zapłać! - wyrwało mi się. Nie zareagowała.
- Wie pani, by bardzo lubimy z Żoną przychodzić do "naszego" US - dodałem. - Bo wszystkie panie są miłe, uczynne, pomocne i kompetentne. - A sprawy są różne, czasami trudne.
- O dziękuję! - ucieszyła się. - Przekażę wszystkim koleżankom.
Z mojej strony to nie był żaden pic. Po prostu w "naszym" US tak jest. Dzwonią panie urzędniczki i pilnują twoich spraw.


Jakoś o 13.00 pojechałem do sympatycznej agentki ubezpieczeniowej z WARTY.
- Ależ niech pan się nie przejmuje! - Ja tylko skseruję to przypomnienie o wpłacie i my sami wszystko wyjaśnimy.
Według mnie problem polegał na tym, że pani na dwóch polisach Naszej Wsi policzyła dwa razy odpowiedzialność cywilną, a więc za dużą składkę. A przecież nie można za jakieś zdarzenie z tytułu odpowiedzialności cywilnej odpowiadać dwa razy.
- To niech pan sobie pomniejszy kwotę przelewu o 24 zł (tu nabazgrała na karteluszku przeliczenie) i będzie dobrze.       - powiedziała w ogóle nie poprawiając polisy.
Ale dobrze nie było, skoro SYSTEM przysłał fałszywo-uprzejme przypomnienie o wpłacie. Że też ja, Stary Wróbel, dałem się nabrać na takie plewy.
- Ale wie pani, tu w cesji jest wymieniony BZWBK, a to od kilku miesięcy jest Santander.
- Tak, tak, ale oni to honorują.
Pojechałem do banku złożyć dokumenty.
- Czy ma pan dowód osobisty? - zapytała pani przy wręczaniu pliku papierów.
- A po co pani jest potrzebny mój dowód osobisty?!
Słowem się nie odezwała, tylko zaczęła przeglądać dokumenty.
- Czy nadal potrzebny jest pani mój dowód? - zapytałem retoryczno-zaczepnie.
- Nie.
Widocznie musiała mi w rewanżu dopiec, bo za chwilę usłyszałem:
- Proszę pana, ale tu jest cesja na BZWBK, a to od kilku miesięcy jest Santander. - I...
- To wszystko wiem, proszę pani, proszę mi nie tłumaczyć! - Ale agentka z WARTY stwierdziła, że państwo to będziecie honorować.
- Chwileczkę, upewnię się u doradcy.
I po chwili:
- No niestety, nie mam dla pana dobrych wieści. - Cesja jest źle wystawiona!
I ostentacyjnie podarła przed chwilą zrobioną kserokopię.
Bez słowa zadzwoniłem do pani z WARTY, nastawiłem na głośność i poprosiłem obie panie, żeby sobie pokonferowały.
- Proszę pani, nie możemy przyjąć tej cesji, bo jest wystawiona na nieistniejący bank.
- A mogłaby pani mi ten dokument zeskanować i wysłać na moją skrzynkę? - Zrobię stosowne adnotacje, podpiszę, postawię odpowiednie pieczątki, zeskanuję i odeślę pani, żeby już pana nie fatygować.
Pani z banku pobladła.
- Proszę pani! - nabrała tchu. - Ja nie mogę osobie trzeciej wysyłać takich dokumentów.
Umówiłem się z panią z WARTY, że jutro przyjdzie do Szkoły i że wszystko poprawi.
Na koniec pani z banku chcąc poprawić napiętą atmosferę starała się jeszcze usprawiedliwić:
- Bo wie pan, BZWBK już od września...
- Proszę pani, już pani mówiłem, że o tym  wszystkim wiem, bo mam u państwa konta, więc proszę mi nie tłumaczyć!    - Błagam! - Przyjdę jutro. - Pani będzie?!
Kiwnęła potakująco głową i całkiem zamilkła. Widocznie w oczach miałem szaleństwo.
Wieczorem Żona w swoim stylu skomentowała.
- Moim zdaniem ona jutro pójdzie na chorobowe.


Wśród pism, które przywiozła Szamanka była rocznicowa polisa wystawiona przez Santander Aviva na nieruchomość, której od dwóch lat nie mamy. Przez dwa lata przesyłali właściwą polisę, aż tu nagle SYSTEM (bo wiadomo, że to SYSTEM) coś "wymyślił".
O 09.08 zadzwoniłem pierwszy raz. Usłyszałem "męski" automat:
- Aktualnie wszyscy nasi konsultanci prowadzą rozmowy. Prosimy, poczekaj, na połączenie.
Przy idiotycznej muzyczce wytrwałem 2 minuty.
O 09.12 zadzwoniłem drugi raz, przebrnąłem przez komunikat i tym razem krótką idiotyczną muzyczkę, by zrelacjonować konsultantce sprawę.
- A to ja pana przekieruję do DZIAŁU UTRZYMANIA KLIENTA.
Sama nazwa była dziwna i od razu podejrzana. Bo czy Towarzystwo UTRZYMUJE klienta, który splajtował i jest bez środków do życia? I to może do końca jego życia? No, no!
A może go UTRZYMUJE na siłę, kiedy on chce dać nogę, bo ma już dosyć tego Towarzystwa?
Z Działem oczywiście się nie połączyłem.
09.22 - przebrnięcie przez komunikat i muzyczkę. Zaparłem się, by po 5. minutach usłyszeć "żeński" automat:
Szanowni Państwo! (tak sobie wyobraziłem, że mówiła do nas przez "P") W chwili obecnej wszystkie nasze linie są zajęte. Prosimy o telefon w późniejszym terminie.
10.15 (trochę się opóźniłem zajmując się jakimiś drobiazgami) - jak wyżej.
10.47 - jak wyżej.
W międzyczasie się wycwaniłem i w krótkich przerwach między telefonowaniem załatwiałem drobne, ale istotne sprawy, a w trakcie "połączenia" i słuchania idiotycznej muzyczki zdążyłem zjeść Posiłek Energetyczny, uparcie nazywany przez Żonę śniadaniem, i nawet zacząłem przymierzać się do brunchu.
14.03 (musiałem wyjść na spotkanie z sympatyczną agentką ubezpieczeniową z WARTY) - jak wyżej.
14.15 - jak wyżej.
14.20 - dojrzałem w stopce pisma inny numer telefonu. Jakaś infolinia (ten "mój" był ze Stolicy).
Dzwonię.
Witaj w Avivie. Zapraszamy do korzystania z serwisu pakietu "Bądź zdrów": - Umówienie wizyty lekarskiej-wybierz 1, usługi assistance (chyba, bo automat mówi asistans)-wybierz 2.
14.30 - Wracam do "mojego" telefonu - "męski" automat, muzyczka i... żywy konsultant.
- A to ja pana przekieruję do Działu Utrzymania Klienta.
W błysku geniuszu zapytałem, czy ja nie mógłbym otrzymać numeru telefonu do tego działu.
- Bo bym sobie sam zadzwonił. - dodałem przymilnie.
- Ależ oczywiście! - To jest numer poznański.
Dodzwoniłem się bez problemu, ale młody pan natychmiast się znarowił słysząc, że ja to nie moja Żona, która widnieje w dokumentach.
- Proszę pana. - powiedział do mnie. - Ja nie mogę panu podać żadnych danych.
Więc też się znarowiłem i wydarłem.
- Ale ja nie chcę od pana żadnych danych! - To ja panu podam kretyńskie dane z waszego pisma, pan je zapisze, nie musi pan nic mówić, bo jesteśmy nagrywani, nie musi pan potwierdzić, że pan zapisał to wszystko, co przekazałem! - Musi pan milczeć, a potem zadzwonić do mojej chorej Żony! - Podaję jej numer telefonu!
- Dobrze, zadzwonię. - odparł niechętnie po dłuższej ciszy.
A Żonie ponoć się tłumaczył, że jemu nie wolno, itd.
Żona odręcznie musiała napisać pismo, że nieruchomość, która nie jest nasza, nie jest naszą. Po czym w Szkole Najlepsza Sekretarka w UE je zeskanowała i wysłała na pocztę Żony. Po to, żeby Żona ze swojej(!) skrzynki wysłała pismo do DZIAŁU UTRZYMANIA KLIENTA, który według mnie powinien mieć nazwę DZIAŁ ZNIECHĘCANIA KLIENTA albo DZIAŁ ODPYCHANIA KLIENTA.
Jeszcze dwie rzeczy w tym wszystkim zwróciły moją uwagę. Rodzaj i formy komunikatów przekazywanych przez "żeńskie" i "męskie" automaty.
"Męski" mówił do klienta na TY i informował niefortunnie, że konsultanci prowadzą rozmowy. Chyba byłoby lepiej, gdyby po prostu obsługiwali klientów, a nie prowadzili rozmowy w godzinach swojej pracy.
A żeński zwracał się w formie grzecznościowej Państwo (chyba przez "P"). Można by rzec: Wyższa Kultura Bankowości. WKB!


Ileś dni temu w drzwiach Nie Naszego Mieszkania zastaliśmy kartkę "Proszę o pilny kontakt z biurem Spółdzielni, (pisownia oryginalna) z uwagi na konieczność wymiany nakładki radiowej na wodomierzu zamontowanym w Pani/Pana mieszkaniu."
Przejęty zadzwoniłem, bo, wiadomo, więcej nas nie ma (z wyjątkiem ostatnich dwóch miesięcy, kiedy jesteśmy cały czas), niż jesteśmy. Przedstawiłem  pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pani! - przerwałem jej brutalnie. - To nie jest mój numer telefonu, a ja tutaj nie mieszkam, tylko przebywam (ostatnio mieszkam - pomyślałem).
- To ja panu podam numer telefonu do pana, on jest z firmy zewnętrznej, to się panowie umówicie.
Do faceta dzwoniłem ten dzień i cały następny. Bezskutecznie.
Kolejnego dnia zadzwoniłem do spółdzielni. Przedstawiłem pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pani! - natychmiast jej przerwałem zaciskając zęby.- To nie jest mój numer telefonu, a ja tutaj nie mieszkam, tylko przebywam. Mówiłem to ostatnio pani, albo pani koleżance, bo nie wiem, z kim rozmawiam.
A tak, tak! - odparła niezrażona. - To ja wyślę maila do tego pana, żeby się z panem skontaktował.
Po dwóch dniach ciszy, czyli dzisiaj, zadzwoniłem do spółdzielni. Przedstawiłem pani sprawę i podałem adres.
- A to pan ma numer telefonu 75...
- Nie proszę pa... - tym razem ona mi przerwała i dodała:
- A wie pan, ten pan jest na urlopie. - To może ja panu podam numer telefonu do jego szefowej.
Zadzwoniłem natychmiast.
Odebrał jakiś młody gostek. Podałem mu problem - konieczność szybkiej wymiany nakładki radiowej na wodomierzu, bo ja za parę dni wyjeżdżam i mieszkanie będzie zamknięte.
Gostek się wyraźnie spłoszył i za chwilę usłyszałem w tle: Szefie, jakiś pan coś chce!  
- Słucham! - usłyszałem.
Przedstawiłem szczegółowo problem.
- Ale pan się dodzwonił do szpitala!
- Do szpitala?! - wybąkałem zdumiony.
- A może ma pan jakieś dolegliwości?! - zapytał mnie facet, wyraźnie w tej sytuacji tendencyjnie                    i retorycznie.
- Ja nie mam, ale chyba ci w spółdzielni mają! - odparłem ze śmiechem.
- No ja myślę! - odparł tamten.
Natychmiast zadzwoniłem do spółdzielni, niczego nie przedstawiałem, tylko od razu rozdarłem mordę!       Pani się wyparła i podała mi inny numer telefonu.
Zadzwoniłem natychmiast.
I rzeczywiście po drugiej stronie miałem szefową właściwej firmy. Przedstawiłem sprawę i podałem adres.
- A skąd pan dzwoni?
- Jak to skąd? - byłem szczerze zdziwiony i zdumiony.
- No z jakiej miejscowości?
- Z Metropolii. - odparłem niepewnym głosem, nie wiedząc o co w zasadzie chodzi.
- A z Metropolii! - głos jej przygasł na tyle, że w wyobraźni ujrzałem jej głowę opadającą pod ciężarem tej wiadomości.
- Tak! Z Metropolii! - postanowiłem mściwie ją dobić.
- Bo wie pan, kolega jest na urlopie. - To jak wróci, to się z panem skontaktuje.
- Ale mnie już wtedy przez dwa tygodnie nie będzie!
- A, nie szkodzi! - Jakoś się dogadamy.
Jako szef zacząłem ją rozumieć i nawet współczuć.


A wieczorem byłem umówiony na coroczną kontrolę instalacji gazowej.
Na drzwiach wejściowych za pomocą kartki z podanym jedynym "naszym" numerem lokalu zostaliśmy napiętnowani jako ci, którzy do tej pory nie udostępnili mieszkania celem zbadania szczelności instalacji gazowej, przez co nieodpowiedzialnie narażamy zdrowie i życie współlokatorów.
Chyba nie jestem odpowiedzialny, bo kartka wisiała już jakiś czas, zanim zadzwoniłem i się umówiłem.
Badania wykazały, że instalacja jest w porządku.
-To do zobaczenia w piątek! - rzucił facet na pożegnanie.
- Jak to w piątek?! - Przecież to za dwa dni! - I po co?!
- Aaa! - No właśnie. - odparł. - Dzisiejsza kontrola była zeszłoroczna. - Przecież mieszkanie nie było udostępnione? - stwierdził bezdyskusyjny fakt. - A piątkowa będzie tegoroczna!
- Ale co może się zmienić przez dwa dni?! - zaprotestowałem logicznie. - To nie może pan wpisać od razu dzisiejszych wyników-pomiarów do tych "piątkowych"?!
- Ja mógłbym i to jest logiczne! - Ale SYSTEM nie pozwoli! - Rozumie pan, SYSTEM!
Umówiłem się na piątek.

A już całkiem wieczorem zadzwonił pan z PZU i niczego nie musiał mówić. Ledwo słyszalnym głosem przełożył jutrzejsze spotkanie w sprawie ubezpieczenia sprzętu Szkoły.
- Może uda mi się przyjść w piątek! - dodał chrapiąco, czym doprowadził Żonę do ciężkiego kaszlu z powodu śmiechu, jaki ją dopadł na myśl, że ona właśnie leży w łóżku dwunasty dzień z podobnego powodu.
A jeszcze później dowiedziałem się, że ostatni bastion z Zagranicznego Grona Szyderców, czyli Q-Wnuk padł i to         w ciągu jednego dnia. Ma temperaturę. Cała rodzina leży w domu schorowana.

A mnie żadne cholerstwo nie bierze. Może przez Luksusową, a może przez stałe picie wodnego roztworu miodu             i witaminy C, może przez głód, jaki cierpiałem w dzieciństwie, może przez to, że wychowała mnie ulica, a może przez geny. A może przez wszystko razem.
I tak minęła mi środa.

CZWARTEK (07.02)
No i Najlepsza Sekretarka w UE dostała histerii.

Na szczęście krótkiej.
- Ja tego faceta z PZU na pewno nie wpuszczę do sekretariatu! - O co to, to nie!

Potem przyszła pani z Warty zrobić odpowiednie adnotacje, że cesja jest na bank Santander i poprzybijać odpowiednie pieczątki.
A potem pojechałem do banku i złożyłem dokumenty u tej samej pani, która jednak "odważyła się" przyjść do pracy.
Teraz oczywiście czekam na wybuch bomby o nazwie "24 zł", bo dla mnie jest oczywiste, że wpisy w polisie trzeba zmienić.
I za kilka godzin się zaczęło. Zadzwoniła pani z WARTY.
- Mógłby mi pan zeskanować dowód wpłaty składki i przesłać mailem, bo oni tam nie mogą się połapać.
Czekam dalej.

PIĄTEK (08.02)
No i zadzwonił facet z PZU, że będzie za 20 minut.

Natychmiast kazałem się Najlepszej Sekretarce w UE zamknąć w sekretariacie.
Patrzyła na mnie z powątpiewaniem zmieszanym z niedowierzaniem.
- Mówię serio! - Proszę się zamknąć i nie wychodzić dopóki nie dam pani znać!
- Ale to obciach, panie dyrektorze!
- Obciach, obciach! - wkurzyłem się. - A chce pani ponownie zachorować i żebym nie wyjechał?!
Zamknęła drzwi przy słabych odruchach obronnych.
- A co będzie, jeśli pan będzie chciał wejść, albo ja wyjść?!
- Zdzwaniamy się komórkami! - Jak w prawdziwej operacji wojskowej!

Sam zaczaiłem się na agenta.
Jak tylko się pojawił, zaprowadziłem go na drugi koniec Szkoły zabraniając mu prób wchodzenia do sekretariatu.
- Jest pan izolowany! - uprzedziłem. - A kontaktować się z panem będę tylko ja. - Podam kawę, jak pan ma ochotę.
Dałem znać Najlepszej Sekretarce w UE waleniem pięścią w drzwi (dla lepszego efektu), że już może wyjść                    i przypomniałem, że salę nr 15 ma omijać szerokim łukiem.
Gdy przyszedłem po kawę, okazało się, że kawa jest już u agenta.
No szlag mnie jasny trafił.
- Ale ja tam weszłam na bezdechu! -  próbowała mnie bezskutecznie uspokoić dolewając oliwy do ognia.
Po wszystkim poszedłem po pusty kubek, żeby go umyć, ale kubka już nie było.
Wpadłem przerażony do sekretariatu.
- Ale panie dyrektorze! - To nie wypada, żeby pan mył kubek po gościu!

No niech mnie!...

SOBOTA (09.02)
No i rano ze Szkoły złośliwie zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE.

Złośliwie, bo cały weekend miała wolny, a po całym tygodniu wożenia jej tam i z powrotem i monitorowaniu jej zdrowia, miała prawo mieć mnie dosyć.

Kazałem jej do mnie mówić o czymkolwiek, a ja tylko słuchałem. Po jej głosie, żeby nie wiem, jak udawała, jestem        w stanie stwierdzić, czy jest chora, czy zdrowa.
Jest zdrowa, więc w niedzielę możemy spokojnie jechać do Naszego Miasteczka.

Dzisiaj w Szkole nastąpiła pewna zmiana warty.  Po dziesięciu latach współpracy (muszę to dokładnie sprawdzić) rozstawałem się z Księgową. Ufaliśmy sobie, byliśmy na swój sposób zaprzyjaźnieni, ale w ostatnich latach jej problemy zawodowe i osobiste powodowały, że mój wkład we współpracę przestał być adekwatny do wyników. Po prostu się zmęczyłem i formuła się wyczerpała.
Ale rozstajemy się w dużej sympatii. Gdy przypadkowo się spotkamy w mieście, żadne z nas nie przejdzie na drugą stronę ulicy. I myślę, że będziemy mieć też okazje do spotkań nieprzypadkowych.

Nowa księgowa, o greckich korzeniach i urodzie, dobrze rokuje. Podsłuchiwałem dzisiaj, jak rozmawiały między sobą, dokonując aktu przekazania, rzeczowo, profesjonalnie i z sympatią.

NIEDZIELA (10.02)
No i piszę w temperaturze +16st. C. Pilsner Urquell, jako kompatybilny, ma podobną.

Biorąc pod uwagę fakt, że gdy wyjeżdżaliśmy, system grzewczy, gazowy, nastawiliśmy na +15 st.  C, to i tak jest pięknie, że po dwóch godzinach mamy +16. Wiadomo, duża kubatura do nagrzania, bezwładność olbrzymich żeliwnych grzejników, które uwielbiamy,  więc trzeba poczekać na ludzkie temperatury. A przecież nie mogliśmy zostawić domu przez blisko dwa miesiące, o czym wówczas nie wiedzieliśmy i planowaliśmy zupełnie coś innego, na +22, bo by gaz puścił nas z torbami. I tak zresztą zimą nas puszcza, ale przy stosowaniu tego "wyjazdowego" systemu, trochę mniej.

Byliśmy natychmiast u siebie w domu.  Nie to co w Dzikości Serca, gdzie nigdy nie było wiadomo, co nas czeka po przyjeździe. A czekały nas różne rzeczy. Tutaj, w Naszym Miasteczku, wystarczyło, żeby temperaturę na czujniku nastawić na 22, odkręcić wodę i się rozpakować. Ubrałem ciepłą zimową kurtkę, włożyłem zimowe buty, wypiłem trzy kieliszki Luksusowej (w każdym miejscu naszego pobytu musi być w pogotowiu) i mogłem ogrzewać lodowate ręce  Żony i nos, jeszcze bardziej lodowaty.
A potem wypędziłem Żonę do łóżka. Zaległa pod dwiema kołdrami i narzutą z IKEI obstawiona różnymi płynami, od gorących rozgrzewających, po letnie witaminowe.

Sytuacja jest opanowana.
Sunia, po zjedzeniu wieczornej porcji, ułożyła się z westchnieniem ulgi na kanapie ułożywszy łeb  na wyższym oparciu. Dolne powieki jej opadły ukazując krwistość i wampirowość gałek ocznych. Przez sen od czasu do czasu powarkuje reagując na odgłosy domu.
Ona i my jesteśmy w domu. Ja jestem zachwycony!

Z Metropolii wyjechaliśmy przed jedenastą. Cała podróż trwała 6 godzin z dwoma postojami - jednym policyjnym             i drugim standardowym posiłkowo-wypoczynkowym.
Gdy braliśmy w leasing Inteligentne Auto, wybraliśmy konkretnie to z trzech  powodów. Po pierwsze diesla, bo tylko diesel w tym modelu miał napęd na cztery koła, po drugie diesel, bo wiedzieliśmy, że tylko diesel ma w tym modelu odpowiednią moc (przyjemnie jest przy 150. km/godz. spokojnie, bez wysiłku, wyprzedzać ociężałych kierowców) i po trzecie diesla wiedząc, że często będziemy jeździć na trasach i się nam to opłaci. A przy okazji spalimy cząstki stałe na katalizatorze,  więc go nie zatkamy i nie zapłacimy przy jego ewentualnej wymianie 4-5 tys.złotych.
Ale tym razem w Metropolii przez dwa miesiące, dzień w dzień, pokonywałem rano raptem trzy kilometry i tyle samo wracając ze Szkoły. Więc silnik żadną miarą nie zdążył się nigdy zagrzać, co dla diesla jest zabójcze! I nie mogło pomóc przywożenie i odwożenie Najlepszej Sekretarki w UE, bo  mieszka na Naszym Osiedlu. Więc, jako chemik, cierpiałem bardziej widząc oczami duszy, jak katalizator zatyka się tymi wrednymi atomami węgla (symbol C! - sadza!), które nie mogły się spalić chociażby w niepełnym spalaniu do CO (trującym skądinąd tlenku węgla, zwanym potocznie czadem). Bo przecież przy zimnym silniku nie mogłem marzyć o pełnym spalaniu do CO2 (dwutlenek węgla), który przy moim współudziale pięknie zwiększałby globalny efekt cieplarniany.
Stąd na esce dałem czadu czując jak z każdą minutą katalizator odżywa, a ja zaoszczędzam 4-5 tys. złotych.
W pewnym momencie, nie wiadomo skąd i jak, znalazło się za mną czarne BMW z niebieską dyskoteką z przodu.
- Kurwa, chyba zapłacę mandat! - rzuciłem w przestrzeń samochodu i do niczego nie spodziewającej się Żony.
Zjechałem na prawy pas za jakiegoś ślamazarę, który jechał 100 km/godz., ale to mi  specjalnie nie pomogło. BMW zrównało się ze mną, a pan policjant - "pasażer" machnął mi pięknym czerwonym lizakiem. Po czym BMW bez trudu mnie wyprzedziło (nic dziwnego, skoro jechałem ledwo setką) i z tyłu wyświetliło śliczne czerwone, ledowe,  czytelne napisy Follow us naprzemiennie z Jedź za mną. Żonie się to nawet spodobało.
- To takie nowoczesne!
Mnie też się to podobało, bo czułem się, jak w amerykańskim filmie, gdzie Al Pacino - policjant - zatrzymał De Niro - gangstera. Tylko że Al Pacino wyświetlał Follow me, bo był sam, a tu
policjantów było dwóch, więc napis logiczny.
BMW "wywiozło" nas na jakieś zadupie, z dala od eski. Od strony pasażera wysiadł policjant, ten od lizaka, ubrał dopiero teraz, sprytnie,  żółtą odblaskową kamizelkę i podszedł do nas. Przedstawił się i dodał, czy wiem, dlaczego zostałem zatrzymany.
- 140?! - zapytałem lakonicznie nie chcąc wyjść na przygłupa, który niby nie wie, o co chodzi. A jednocześnie starałem się trochę "zmniejszyć" prędkość.
- 154! - odparł równie lakonicznie. - A tutaj można 120. - poinformował mnie, jakbym nie wiedział (taka gra). - Chce pan zobaczyć pomiary?
- Nie, dziękuję! - Wierzę panu na słowo! - Wie pan - dodałem - Żona chora (co było zgodne z prawdą), przed nami 400 km (co było zgodne z prawdą) i człowiek nie patrzy na prędkościomierz (co było ewidentnym picem).
- O cholera! - humanitarnie zareagował policjant. - To wykroczenie podpada pod 6 punktów karnych i 200-300 zł mandatu. - To ja proponuję 200 zł, ale punkty muszą pozostać. - Czy pan się zgadza, czy wystawiać wniosek do sądu?
- Nie, no oczywiście zgadzam się.
A miał tak sympatyczną, miłą i dobroduszną  twarz, że zapłaciłbym nawet, gdybym nie dokonał żadnego wykroczenia. Ludzie w policji, ci z HR, jeśli takowi są, powinni do drogówki zatrudniać  samych takich, jak ten nasz. Kierowcy płaciliby bez szemrania. Nawet za wykroczenia, których nie popełnili.
Za chwilę policjant z wypisanym mandatem, moim dowodem osobistym i prawem jazdy wrocił do nas.
- O widzę, że pan mieszka na końcu świata? - stwierdził, jak się okazało za chwilę, na podstawie mojego dowodu.
- A nie, nie! - My mieszkamy tu zaraz, w sąsiednim powiecie, w Naszej Wsi! - dodałem myśląc, że  zasugerował się tymi 400. kilometrami.
- A wiem, wiem, gdzie to jest!  - odparł. - Ja mieszkałem w sąsiedniej wsi.
- To my tam robimy zakupy! - na trzy cztery krzyknęliśmy z Żoną.
- A obok, w innej wsi, mój chrzestny ma warsztat samochodowy.
- A to my u niego od lat naprawiamy nasze samochody! - znowu wspólnie krzyknęliśmy.
- O cholera! - Chyba nie powinienem się przyznać.
- Nie szkodzi! - zgodnie odparliśmy. - Jak będziemy u pana Chrzestnego, to powiemy mu, żeby koszty naprawy zmniejszył nam o 200 zł.

Wróciliśmy na eskę.
Po raz pierwszy w blisko trzyletniej przygodzie z Inteligentnym Autem przełączyłem wskaźnik na desce rozdzielczej, tej, na której Inteligentne Auto stara się mnie o wszystkim poinformować, a ja go do tego nie dopuszczam , bo chcę spokojnie jechać. Nie interesuje mnie, ile spalam w tej chwili, ile spaliłem na ostatnich 100 km, ile spaliłem w ciągu ostatniej godziny, ile wydzielam CO2, jaka jest prędkość (bo przecież słyszę silnik), że często przekraczam środkową linię, jakie jest ciśnienie w oponach i dziesiątki dupereli. Chcę spokojnie jechać i tą jazdą się rozkoszować!
Więc zawsze główny wskaźnik przełączam na Świętą Śrubkę (tak ją nazywam), której widok w czasie jazdy działa na mnie kojąco. Bo o niczym mnie nie informuje. Wychodzę z założenia, że jeśli naprawdę będzie się coś działo, to Inteligentne Auto pokona mój opór i na pewno znajdzie sposób, żeby mnie poinformować, że właśnie za chwilę stracę któreś koło, albo że wybuchnie silnik.
Ale tym razem cały czas miałem przed oczami wyświetlane precyzyjnie duże cyfry/liczby mówiące o tym, jaką jadę prędkością. I muszę powiedzieć, że to na mnie działało, wcale nie denerwowało i nogę z gazu zdejmowałem.
Ale innych wskaźników do głosu nie dopuszczę!

Te 6 zainkasowanych punktów przypomniało mi pewien okres w życiu.
Chyba w 2008 lub w 2009 w styczniu w ciągu trzech tygodni nazbierałem 21 punktów. Wszystkie za przekroczenie prędkości. Wybielać się nie będę, ale w kilku miejscach po prostu nie zauważyłem znaków, będąc aktualnie w jakichś tam trudnych swoich stanach psychicznych. Do 24., grożących ponownym zdawaniem egzaminu na prawo jazdy, brakowało niewiele, więc zapisałem się na kurs resocjalizacyjny. Należało wpłacić 300 zł i być na 6 godzinach zajęć. Obecność była sprawdzana niespodziewanie, lotnie aż trzy razy w trakcie zajęć. Za uczestnictwo otrzymywało się zaświadczenie, a z indywidualnego konta zdejmowano 6 punktów, więc później przy 18. mogłem  oddychać swobodniej, ale oczywiście bez szaleństw.
W pierwszej części zajęcia prowadził oficer policji z drogówki, a w drugiej pani psycholog.
Na sali było dwudziestu skazańców, w tym jedna kobieta. Tylko ona i ja zdawaliśmy się wiedzieć, dlaczego się tu znaleźliśmy. I byliśmy pozytywnie nastawieni na akt resocjalizacji przyjmując nasze winy za oczywiste. A reszta?
Reszta darła mordę na policjanta za źle ustawiane znaki (z czym się akurat zgadzam), za bezsensowne ograniczenia prędkości, za szykany ze strony policyjnych patroli, za zły stan dróg, itd. Na tyle wyprowadzili policjanta z równowagi, że zagroził  zerwaniem zajęć. A ja i ta pani patrzyliśmy w niemym podziwie na tę bandę idiotów.
Z kolei pani psycholog musiała wysłuchiwać pseudonaukowych wywodów tychże samych, że np. gdybym jechał szybciej, to chyba jest oczywiste, że miałbym już dawno za sobą tę kolizyjną sytuację, w której brałem udział, czyli że bym ją "wyprzedził", czyli że by do niej nie doszło!
Resocjalizacji starczyło mi na jakieś dwa lata, ale jej elementy, w pozytywnym znaczeniu, pozostały we mnie do dzisiaj.

PONIEDZIAŁEK (11.02)
No i Nasze Miasteczko nas wchłonęło.

Za pomocą wszystkich swoich plusów. W 1,5 godziny byliśmy w 10. miejscach - sklepach, warsztacie samochodowym, urzędach, przychodni lekarskiej i aptece. Wyrobilibyśmy się w godzinę, ale wszędzie aż się prosiło, żeby trochę pogadać. Jak to zwykle w Naszym Miasteczku. Żadna ze stron nie oczekuje, żeby tylko anonimowo i szybko załatwić sprawę. Co słychać, dawno państwa nie było, jak zdrowie, jak dzieci, a jak sprawuje się piesek, a co słychać                 w mieście?, itd., itd.

Zadzwonił Po Morzach Pływający.
Czyta bloga,  więc wszystko wie. I już się umawia z nami na spotkanie albo w Pucku, albo w Gdyni.
W Gdyni będzie do początków marca na kursie, nie wiem, czy nie tym samym sprzed jakiegoś okresu, który nie doszedł do skutku z powodu nikłej liczby zainteresowanych. Ale mogę przekłamać.
Kurs ma służyć znaczącemu podniesieniu kwalifikacji.
Po Morzach Pływający uwielbia te rzadkie okresy, kiedy jest w domu, tę swoją pustelnię, tę głuszę pośród lasów.           A zwłaszcza ranki, "kiedy dziewczyny jeszcze śpią" (doskonale go rozumiem) - "wychodzę na zewnątrz i robię porządki, rąbię drewno, bawię się z Bandą Bydlaków..."
Po prostu ładuje akumulatory.

Czarną Palącą zazdrość zeżre na nasze spotkanie, ale trudno.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa smsy. Znowu ta symetria.