poniedziałek, 18 lutego 2019

18.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 77 dni.

ŚRODA (13.02)
No i dzisiaj moja Córcia kończy 35 lat!

Siedzę nad laptopem, niczego nie piszę, patrzę w okno i niczego nie widzę, co dzieje się po drugiej stronie ulicy (oczywiście wiem, że nie dzieje się nic, jak to w Naszym Miasteczku). Ale "widzę" mnóstwo obrazów z przeszłości.
Te pierwsze, które są przywoływane bez trudu, bez wysiłku, mocno utrwalone i zakodowane. Ciekawe, że są takie pierwotne i prymitywne - obrazy, jak kąpię córkę i jak ją karmię.
Potem trzeba się trochę wysilić i przywołać te związane z obyczajowością, kulturą i życiem codziennym:
- sześcioletnia Córcia, kruczoczarna (zostało jej to do dzisiaj) Indianka z dwoma długimi warkoczami w nocnej koszuli do kostek. Proszę ją, żeby chodziła tam i z powrotem po tapczanie, a ja będę robił jej zdjęcia. - No, taaato! - odpowiada niby niechętnie, krygując się, po czym lata tam i z powrotem bez problemów, łatwo i naturalnie wcielając się w rolę gwiazdy.
- może rok lub dwa później, bo nie ma warkoczy. Właśnie wróciła z podwórka, cała umorusana, z glutem pod nosem. Wzięła jakąś małą torebeczkę, wsadziła pod pachę i "kobiecym" krokiem idzie do mnie. - Encgancka jestem?! - pyta.
- późno z dziećmi wracamy z jakiejś imprezy. Córcia w samochodzie śpi kamiennym snem, jak tylko dzieci potrafią. Niosę taką przylepioną do mnie kłodę na trzecie piętro. I to uczucie, jakie mam w sobie, trzeba by opisać długo i na wiele sposobów, a i tak nie oddałyby one mojego stanu. Gdyby jednym słowem, to czułość.
- straszna afera, bo Córcia spadła na naszym podwórku z wysokiej zjeżdżalni; przez dziurę w podeście zleciała na dół obijając się po drodze o konstrukcyjne rury. I znowu tego mojego stanu nie sposób opisać. Gdyby jednym słowem, to trwoga. 
- po I komunii Córcia ścięła piękny koński ogon. Widać wyraźnie, że pępowina zaczyna być po trochę odcinana. Gdyby jednym słowem, to żal.
- koniec ogólniaka; studniówka, początek studiów i wyjazd do Szkocji. Przez cztery lata wieczorami chodząc po polach w Naszej Wsi na spacery z naszym Psem (poprzednik Suni, tej samej rasy, ważył 60 kg, patrzę na Wielki Wóz                i wyobrażam sobie, że Córcia właśnie w tej chwili też na niego patrzy. Gdyby jednym słowem, to tęsknota.
- Córcia ze swoim mężem poza Polską. Mieszkają i pracują w Stanach. I podróżują po całym świecie, ale tak pierwotnie, pioniersko - plecaki, namiot. Bez biur i bez klimatyzacji. Gdyby jednym słowem, to zmartwienie.

I to zmartwienie już pozostanie. Bo zawsze się coś znajdzie. C'est la vie!

Znowu "wypuściliśmy się" z Żoną do miasta.
Tym razem pięć sklepów, Urząd Gminy i przychodnia - w godzinę.
Uparłem  się,  że w przychodni sam odbiorę swoje wyniki laboratoryjne ze specjalnego automatu, co i tak jest u mnie dużym postępem. Żona od rana mówiła, żebym  dał jej tę moją kartkę z kodem, to te wyniki wydrukuje mi w domu, bez wychodzenia.
- A ty myślisz, że tam będziesz miał inne? - Są z tego samego źródła!
To mnie nie przekonało. Najlepiej, gdyby w przychodni pani wyciągnęła z odpowiedniego segregatora opisanego WYNIKI BADAŃ te moje i mi je wręczyła. Byłbym spokojniejszy. I tak już pogodziłem się z losem i z faktem, że muszę się "komunikować" z bezduszną maszyną o wyglądzie bankomatu, co wcale nie musi się dobrze kojarzyć. Trzeba         w odpowiednie miejsce podłożyć kod kreskowy (to straszne! - takie uprzedmiotowienie i na dodatek wirtualne - chyba znowu oksymoron), a maszyna za chwilę wydrukuje twoje(?) wyniki. Ale przynajmniej stoi ona w przychodni, co chociaż trochę ją uwiarygadnia.
A w domu? Bo ja wiem? Nie po to wczoraj dałem sobie utoczyć aż cztery pełne probówki krwi i starałem się, żeby pojemnik z moim moczem odebrała pani w rejestracji, mimo że się zapierała, że muszę go sam osobiście(!) zanieść do laboratorium, czyli do miejsca kaźni fizycznej i psychicznej (-To dla pani? - zapytałem z uśmiechem starając się jej wcisnąć pojemnik. - Nie! - Dla pana! - odrzekła z uśmiechem chowając ręce za siebie, a ruchem głowy wskazując, gdzie mam z tym czymś się udać.), żebym teraz w domu "odbierał" nie wiadomo co?!
Na dodatek wczoraj wieczorem (zupełnie bez związku, ale gdzieś ta energia musiała krążyć)  obejrzeliśmy film,              o którym sobie właśnie w tym momencie przypomniałem, bo kiedyś go oglądałem, i który znalazłem w Internecie podając słowa klucze "film", "policjant", "wyniki badań". I od razu wyrzuciło mi tytuł, którego nie pamiętałem,  "Wyścig     z czasem". To był ten. Komedia z 1990 roku.
Główny bohater, policjant, jest znany wśród swoich z zachowawczości, delikatnie mówiąc. Tydzień przed przejściem na emeryturę dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i pozostało mu dwa tygodnie życia. Widz wie, że w laboratorium podmieniono próbki badań, ale on o tym nie wie. W kadrach, czy czymś takim, dowiaduje się, że jest ubezpieczony na kwotę 300 tys. $, ale... Ale kwota ta zostanie wypłacona żonie po jego śmierci pod warunkiem, że śmierć nastąpi           w trakcie akcji policyjnej. A ponieważ główny bohater opętany jest myślą, żeby zabezpieczyć żonę po swojej śmierci,      a przede wszystkim, żeby syn, obecnie gimnazjalista, studiował na Harvardzie, więc w oka mgnieniu staje się               w środowisku bohaterem, sam rzuca się w wir najbardziej niebezpiecznych akcji. Bo czasu jest mało.
Ze wszystkiego wychodzi cało, bo żaden bandyta nie może, mimo oczywistych usiłowań, albo nie chce go zastrzelić, wysadzić w powietrze lub przejechać samochodem, co naszego bohatera strasznie frustruje.
Więc nie chciałbym, żeby jakiś haker, ot tak, dla zgrywu, podmienił moje wyniki i żebym potem musiał szukać tego rozwiązania z filmu.

Żona została w samochodzie, żeby nie narażać się na zbędny kontakt z przychodnianą (przychodniową?) bakteryjno-wirusową atmosferą (za parę dni jedziemy do Pucusia i wyobrażanie sobie tam spędzonego czasu li tylko w łóżku, od razu buduje na twarzy Żony niewyobrażalną zgrozę), ja zaś udałem się do maszyny.
W korytarzu żywego ducha (wszelkie dziadki i babcie wszystko pozałatwiały rano), tylko ONA. Z wyświetlonym komunikatem: Przepraszamy. Zacięcie papieru. Personel jest powiadomiony. Awaria zostanie usunięta w najbliższym czasie.
W najbliższym czasie jest z tej serii co zaraz (wracam), już niedługo (otwarcie),  już (idę), za minutkę (niby wymierne, ale pies leży pogrzebany w tym zdrobnieniu) - z serii określeń abstrakcyjnych samych w sobie, a dodatkowo dotyczących abstrakcji, jaką jest czas. Jest też z serii rzeczy niby konkretnych, jak kilka (orzechów), garść mąki, szklanka (mleka), szczypta (soli), trochę zamieszać (tu mam wątpliwości co do kategorii - czy trochę dotyczy czasu, czy liczby okrężnych ruchów wykonanych jakąś warząchwią, co jednocześnie jednak wiążę się z czasem, czy może dotyczy jednego i drugiego), niedaleko (okazuje się, że jest to 1 km i można było śmiało podjechać autem), itd., itd.

Jako chemik nie za dobrze znoszę takie określenia, których wspólnym mianownikiem jest NIEWYMIERNOŚĆ!  Stąd bez zastanowienia poszedłem na I piętro do laboratorium, gdzie być może panie akurat badały mój mocz i moją krew.
Trzeba było dzwonić, bo laboratorium, jako oczywista forteca najskrytszych danych pacjentów, było niedostępne dla osób postronnych. Gdy się już nadzwoniłem, dostrzegłem na drzwiach przyklejoną byle jak karteczkę z nabazgrolonym napisem PRZERWA.
Akurat z sąsiednich drzwi wyszła jakaś pani w białym kitlu.
- Przepraszam, czy pani wie, co to za przerwa?
- Chyba obiadowa.
- A długo będzie trwała?
- Kto to może wiedzieć? - westchnęła filozoficznie.
Czy się zdenerwowałem? Wcale to, a wcale! Przecież mogę przyjść jutro, stracę może 10 minut, ale przecież ich nie stracę, bo się przespaceruję. Co innego w Metropolii! O tam bym się naprawdę zdenerwował.

CZWARTEK (14.02)
No i dzisiaj odebrałem wyniki.

Żona nadal, po mojej nieudanej próbie, usiłowała je wydrukować w domu, ale się zaparłem i kodu nie dałem.
Wybierając się do przychodni rzuciłem wzrokiem na dokumenty. Nie było tam mojego adresu, w peselu brakowało paru cyfr z mojego roku urodzenia, ale imię i nazwisko było. Więc gdybym zgubił ten papier, jakiś spryciarz też mógłby się do mnie dobrać. Niedobrze.

Na korytarzu było jeszcze trochę pacjentów, a maszyna wyświetlała miłe i pozytywne komunikaty. Zastosowałem się do jej wskazówek - do odczytu podstawiłem kod i dotykowo "wklepałem" mój rok urodzenia. Pojawił się komunikat, że wydruk jest w toku. I cisza. Odczekałem jakiś czas szykując się  powoli, aby wejść do rejestracji, ale postanowiłem manewr powtórzyć. I znowu komunikat wydruk jest w toku. I cisza. Spoglądając w czarną, nieprzyjemną i nieprzyjazną czeluść, skąd spodziewałem się, że wysuną się jakieś papiery, dostrzegłem, że coś tam jest. I to widocznie tylko dlatego, że liczba wydrukowanych kartek była podwójna. Z lekką obawą wsunąłem rękę i wydobyłem swoje wyniki. Razy dwa. To nawet dobrze, pomyślałem, bo Żona będzie miała "swoje", a ja swoje.
Od razu je przejrzałem i chyba będę żył. Przy niektórych, nielicznych parametrach, mam H (high), a przy niektórych        L (low), ale to już Żona będzie wiedziała, co z tym zrobić.
Zanim je przejrzała, stwierdziła:
- Muszę zobaczyć, czy się dobrze suplementujemy!
Matko,co za język!
A po przejrzeniu wszystkiego zrobiła poważną minę.
- Musimy się za ciebie zabrać! - rzekła. Tylko nie wiem, dlaczego w liczbie mnogiej, bo ja takiej potrzeby nie czuję.         I martwię się, żeby z tego zabierania się za mnie i tego suplementowania nie wyszło, że nie będzie mi dane (aż boję się słowa zabronione) pić Pilsnera Urquella. I tak już dwa razy w tygodniu - wtorki i czwartki - jestem na detoksie.
Dla odwrócenia uwagi Żony i skierowania głównego jej impetu w inną stronę, głośno zaakcentowałem fakt, że w ciągu roku spadł mi cholesterol całkowity z 315,44 na 296,44. Ale to zdaje się też niedobrze. Więc sam już nie wiem.

Chodząc tak do tej przychodni tam i z powrotem zauważyłem jedną rzecz. Przed nią jest ładny placyk, na którym nie mogą parkować samochody. I słusznie. Placyk jest odgrodzony od ulicy i chodnika solidnymi biało-czerwonymi barierami z metalowych rur. I słusznie. Wychodząc z przychodni widzi się za placykiem, dosłownie na wprost, przejście dla pieszych przez ulicę. Ale żeby tam się dostać, trzeba najpierw iść wzdłuż barierek oddalając się od przejścia, by potem chodnikiem, już po drugiej stronie barierek, wracać.
Ja osobiście ściągnąłbym jakiegoś spawacza, który w 10 minut palnikiem acetylenowo-tlenowym odciąłby tuż przy dwóch słupkach dwie poprzeczne rury i jakiegoś kamieniarza-brukarza, który na niewielkim, trawiastym uskoku zrobiłby dwa schodki. W ten oto prosty sposób powstałoby wyjście i wejście do przychodni idealnie na wprost pasa dla pieszych. Może o tej sprawie porozmawiam z szefostwem przychodni.
A na razie jest tak, że sprawni emeryci, jak ja, przechodzą na przejściu dla pieszych, po czym zgrabnie i szybko schylają się pod górną barierką jednocześnie synchronicznie przenosząc nogi, każdą po kolei, nad dolną. I już są przy wejściu. Niesprawni, albo sprawni inaczej, przechodzą na przejściu dla pieszych, idą chodnikiem wzdłuż barierek, by za chwilę wzdłuż nich wracać.

To zrobienie przepustu jest tak oczywiste, że aż dziw bierze, że jeszcze tego nie zrobiono. Stąd moje podejrzenia. Bo być może gdzieś jest umieszczona kamera, która rejestruje cały ruch, a więc tych co przechodzą po barierkami i tych co nie. I jeśli teraz wrzucić te zgromadzone dane do odpowiedniego programu i zastosować odpowiedni algorytm, to mogą z tego wyjść niesamowite statystyczne badania. A jeśli to połączyć z wynikami laboratoryjnymi pacjentów, to powstaje morze potencjalnych tematów.  Oto pierwsze z brzegu:
- stosunek przechodzących do nieprzechodzących w zależności od wieku i płci (banalny i oczywisty),
- stosunek przechodzących do nieprzechodzących w zależności od posiadanego - i tu - cholesterolu całkowitego, glukozy, PSA całkowitego, homocysteiny, witaminy D metabolit 25(OH), kwasu foliowego, itd., itd.,
- liczba nieudanych prób przejścia (stopień rezygnacji), a... i znowu pełen wybór możliwości,
- badania porównawcze ogólnego stanu zdrowia przechodzących i nieprzechodzących (wcale nie takie oczywiste),
itd.
Widzę tu kilka prac doktorskich o światowym znaczeniu. Jest nawet zaczyn, bo maszyna informuje nie tylko w języku polskim, ale również angielskim! I to w Naszym Miasteczku, tuż pod naszym nosem.

PIĄTEK (15.02)
No i pozostały dwa dni do wyjazdu do Pucka.

Żonie to codzienne poranne wyliczanie bardzo się podoba. W Metropolii, gdy jeszcze leżała w łóżku, codziennie rano przed wyjściem do Szkoły zostawiałem karteczkę, na której pisałem, ile jeszcze zostało dni do wyjazdu                          z Nie Naszego Mieszkania.
Po moim powrocie twierdziła, że to jej dodawało sił.

SOBOTA (16.02)
No i nie trzeba być naukowcem lub kimś takim, żeby nie widzieć, że idzie wiosna.

Wczoraj wieczorem, podczas spaceru z Sunią, było słychać śpiewy, nawoływania i trele ptaków, których jeszcze parę dni temu nie sposób było usłyszeć. Dzisiaj to samo, chociażby tak pospolite, zdawałoby się,  gruchanie gołębi.
Ale bardziej uwiarygadniające nadchodzenie wiosny jest to, co dzieje się ze mną i z Sunią.
Po prostu nosi nas.
Wczoraj całe popołudnie marudziłem Żonie, że nie mam co robić.
Bo wszystko, co dotyczy papierów - wszelkich spraw Szkoły i księgowości Naszej Wsi, Nie Naszego Mieszkania            i Naszego Miasteczka dziwnie szybko zrobiłem. A ile można czytać książkę, gazetę w Internecie lub pisać bloga. Więc żeby wyładować z siebie tę dziwną energię, która pojawiła się ni stąd, ni zowąd szukałem sobie "sztucznych" zajęć.
Na wyrost zrobiłem całą logistykę naszego kolejnego wyjazdu, chyba trzytygodniowego - Nasze Miasteczko, Puck, Metropolia, Nasze Miasteczko - co wziąć, czego nie zapomnieć, co gdzie zostawić. Zrobiło to na Żonie spore                  i nieudawane wrażenie, ale ja wiem, że to dlatego, że w tym wszystkim siedzi słowo klucz - Puck!
Powiesiłem pranie i domagałem się drugiego, ale Żona odparła, że jest już za późno. Więc naprawiłem lampę i ciągle była 19.00. To spakowałem się na skomplikowany, wieloczłonowy wyjazd, który nastąpi za dwa dni, i trochę mnie to uspokoiło, bo zrobiła się 20.00.  Po pomyciu garów, wyjściu z Sunią i wieczornych przygotowaniach do łóżka (czas takich przygotowań jest wprost proporcjonalny do wieku przygotowującego się - u mnie to już trochę trwa) nastała 21.00, więc  całkiem przyzwoicie, zwłaszcza że po dwóch miesiącach przerwy wróciłem do Kopalińskiego, nad którym jestem w stanie się zapomnieć na godzinę, półtorej.
Ale dzisiaj to już naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą robić! Sytuacja nie do pomyślenia w Naszej Wsi. Tam każdego dnia było na czym i przy czym skatować się fizycznie i wiedziałem, że to co robię, ma sens i że żyję.
Żona widząc mój stan i chcąc, żebym się od niej odczepił z tym marudzeniem, podsunęła mi pomysł. Przy domu rośnie piękna dorodna brzoza, która jesienią i zimą zrzuca po całym terenie suche gałązki. Jak jestem, to zbieram je sukcesywnie, ale teraz nie było mnie dwa miesiące. Więc nazbierała się na sporym terenie piękna warstwa, na którą łapczywie się rzuciłem. A ponieważ panowało piękne słoneczko (14 st. C), lazur nieba i ptasie trele, więc Sunia tarzała się na oślep w trawie i co rusz mnie napadała, aby uskuteczniać psie szarpanki i siłowania, turbując mnie i siniacząc, bo wszystko robiła na 300% niż normalnie.
Po 2,5 godzinie udało mi się zgrabić cały teren i zapełnić trzy 160. litrowe worki ubitymi gałązkami. Z rozpędu wysprzątałem boks na kubły i je porządnie poustawiałem. I dopiero wtedy poczułem, że żyję. A jak smakował Pilsner Urquell w trakcie oglądania skoków. I z jakim czystym sumieniem je oglądałem.

To wszystko udzieliło się chyba Żonie, bo dzisiaj ułożyła cały plan urlopowo - wakacyjno - letni. Z grubsza, nie wdając się w szczegółową chronologię, chyba będzie wyglądał tak:  Metropolia (koniec czerwca) - Nasze Miasteczko - Elbląg     - Nasze Miasteczko - Nasza Wieś (koniec lipca) - Metropolia - Sandomierz - Zamość - Busko Zdrój - Metropolia (koniec sierpnia) - Nasze Miasteczko (początek września). I układając go na pewno nie chciała rozśmieszyć Pana Boga!

Tak więc przyrody nie da się oszukać, nie uwzględnić! Działa bezbłędnie. Nie muszę chyba mówić, że to dlatego, że jesteśmy jej częścią?!

NIEDZIELA (17.02)
No i dzisiaj rano mogłem powiedzieć Żonie, że właśnie wyjeżdżamy do Pucka.

Mogłem powiedzieć o czymś, co zdawało jej się jeszcze tydzień temu zupełnie nierealnym.
Gdy przyjechaliśmy, byliśmy natychmiast u siebie.
- Tak się czuję, jakbym stąd nigdy nie wyjeżdżała! - powiedziała Żona z wypisanym szczęściem na twarzy.
A wieczorem poszliśmy do Na Molo. To miło znowu zobaczyć znajomych kelnerów i widzieć, że nas poznają.  Zdajemy sobie sprawę, że jest im oczywiście łatwo, bo tylko my przychodzimy tutaj z Sunią, która na ich widok wdzięczy się pamiętając, że zawsze  coś ciekawego podrzucą.


PONIEDZIAŁEK (18.02)
No i tej nocy spaliśmy kiepsko.

Oboje nie mogliśmy się opędzić od natrętnych i zapętlonych myśli, pół jaw, pół snów, często nieracjonalnych, debilnych, takich, jakie tylko nasze mózgi potrafią wytworzyć bez naszej woli.
Rano Żona sprawdziła i okazało się, że jesteśmy w okresie pełni Księżyca.
Trzeba z pokorą przeczekać.

Rano wypuściłem się z Sunią na klif.  Żywej duszy, mgła taka, że widać-nie widać na 100 m i tylko co rusz słychać charakterystyczny świst łabędzich skrzydeł. A jeden piękny dorodny samiec stał na ścieżce i, gdy nas zobaczył, odczekał trochę wcale nie spłoszony, by za chwilę niezgrabnie biec wspomagając się skrzydłami i wznieść się majestatycznie i ze świstem w powietrze. Było oczywiste, że one też czują wiosnę.
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się obwąchać stare kąty, czyli Dziki Zachód. Każde z nas czuło piękna pogodę, lekki szumek (bo to Zatoka Pucusiowa) fal, piasek i brak ludzi.
Na którejś małej plażeczce jakaś młoda mama bawiła się z dwuletnim dzieckiem.
- Przepraszam! - usłyszeliśmy. - Czy wiecie może państwo, która jest godzina, bo nie wzięłam telefonu?!
Ciekawe, co bym sobie o niej pomyślał jakieś 30 lat temu?

Po Dzikim Zachodzie udaliśmy się, jak zwykle o tej porze roku, do Na Molo. Gdy jest ciepło (maj-październik) przeplatamy to wizytą w Strandzie. Ale teraz Strand nie ma racji bytu, bo w środku brak atmosfery, poza tym nie wolno   z psami.
W Na Molo Żona często przerywała czytanie książki i po prostu siedziała i patrzyła. Na tę część zatoki, gdzie w oddali wzdłuż wybrzeża jechały samochody z Helu lub na Hel lub w drugą stronę, gdzie w porcie stały nieliczne teraz łodzie     i gdzie, za wodą i mgłą, był Hel, o czym dobrze wiedziała.
Obok nas siedziało sześciu facetów w różnym wieku.
Po ich sposobie bycia, po reakcji na nasze pytanie, czy nie będzie im przeszkadzać Sunia, gdy usiądziemy obok, po ogólnej aurze, jaka panowała wokół nich, wytypowałem dwie rzeczy - kto jest ich szefem i jakiej są profesji. Bo jak zwykle podsłuchiwałem sąsiedni stolik i na tej podstawie budowałem swoje wizje.
Co do szefa nie pomyliłem się wcale, a co do profesji nieznacznie.
Gdy wychodzili, jeden z nich bez obaw i dosyć bezceremonialnie wygłaskał Sunię, która takie traktowanie uwielbia i mu się bezwarunkowo poddaje, więc się odważyłem.
- Przepraszam! - zacząłem. - A panowie to musicie być z branży budowlanej albo z policji. - Jakieś CBA, ABW, coś takiego?! - dorzuciłem.
- Branża energetyczna! - odpowiedział ten od głaskania. I było widać, że ta "policja" ich nieźle ubawiła.

Wieczorem byliśmy u nas na dole "Pod Złotym Lwem". Każde z nas zjadło, to co zwykle i wypiło, to co zwykle.
I tam podjęliśmy ważną decyzję!


Dzisiaj Pasierbica kończy 32 lata.
I znowu wspomnienia biegnące od mniej więcej jej 12. roku życia.

A przed spaniem całkowicie oswoiłem się z myślami, które dręczyły mnie ostatniej nocy. Nie są mi już nieprzyjazne, umiem z nimi prowadzić dialog i nawet sobie powiedzieć, że coś pożytecznego mi dały.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa.