poniedziałek, 25 lutego 2019

25.02.2019 - pn
Mam 68 lat i 84 dni.

WTOREK (19.02)
No i spotkałem się z zarzutami, że moje wpisy są za długie.

A może to były raczej uwagi. Tak czy owak jest to efekt ostatnich, nawet sprzed miesięcy, długich (czyt. przydługich) wpisów.
Te uwagi stawiają w opozycji dwie strony - mnie, jako piszącego i tego kogoś - czytającego to, co piszę/napisałem.
Biorąc je dosłownie - ja mam dużo czasu, skoro tyle piszę, zaś czytający ma mało i nie jest w stanie wszystkiego przeczytać.
Brnąc w tę dosłowność, mógłbym odpowiedzieć używając liczb, że do napisania "przydługich" tekstów potrzebowałem "tylko" wielu, wielu godzin, a do jego przeczytania potrzeba "aż" 20-30 minut?
Więc oczywiście nie chodzi o czas, a raczej o motywację.
Ja do pisania jestem w sposób naturalny zmotywowany, bo lubię, a poza tym zostawiam ślad mnie i mojego otoczenia w przenajróżniejszych aspektach i kontekstach.
Czytający chyba w jakiś sposób też jest zmotywowany, ale może też być tak, że raz jest, a raz nie.
Nie czytający nie jest w żaden sposób zmotywowany.
Obie postawy ze swoimi różnorodnymi odcieniami są w pełni zrozumiałe. Kogoś coś interesuje lub nie. I tyle, albo aż tyle. Koniec, kropka.
To mnie nie martwi, nie oburza, nie mam nikomu za złe, nie czuję się niedoceniony. Oczywiście jest mi miło, gdy wiem, że ktoś czyta.

Bardziej się martwię czymś innym - naszym cywilizacyjnym uwikłaniem dotykającym wszystkich bez względu na wiek, intelekt i status społeczny. Podsuwa się nam wszędzie erzace (niem. ersatz) lub gotowe rozwiązania:  żywności, ubioru, sposobu życia - spędzanie wolnego czasu (weekendy, urlopy, święta), edukacji, przeżyć duchowych i religijnych, itp.itd.
To wyłącza nasze myślenie, idziemy na łatwiznę, bo prościej i szybciej. No właśnie szybciej.
Montujemy się najczęściej bezmyślnie w pośpiech,  czyli w brak...czasu.
Na nic nie mamy czasu!
Wszelakie dłużyzny - tekstowe, obrazowe, muzyczne nas męczą i nudzą. Nudzą nas poważne i mądre dyskusje, nie jesteśmy w stanie się nad nimi skupić, nie mówiąc pokontemplować.

Więc co się stanie po obecnym wpisie? Bo ma on dotyczyć zapomnianego już okresu, wspomnień z czerwca i lipca tamtego roku. Nie mogę tego, ot tak, pominąć. Nie pozwala mi na to moje sumienie pisarsko-dziennikarsko-blogowe       i nie pozwala mi na to jakaś część mojego ja, bo przecież dotyczą one mojego życia. Oczywiście, gdybym nie wrócił do tamtych dni, świat by się nie zawalił.

Żeby wejść w atmosferę tamtych dni, przypomnę tylko, że był to okres Mistrzostw Świata 2018 w piłce nożnej odbywających się w Rosji.

We wtorek, 12 czerwca, wyjechałem do Metropolii.
W klasycznych moich standardach - od razu WARS i to, co zwykle. Tym razem załoga - dwie panie z Krakowa.
- A u nas dalej, panie, smog.

Na dworcu w Naszym Miasteczku żegnała mnie Żona.
Jechałem i było mi smutno.

Do Nie Naszego Mieszkania dotarłem o 16.45.
Błyskawicznie się rozpakowałem, ogarnąłem sytuację i pospiesznie zadzwoniłem do Żony, żeby ją uspokoić. Dwa tygodnie wcześniej, przed naszym powrotem z Metropolii do Naszego Miasteczka, Żona przygotowała pełny Plan Obiadowy na mój ówczesny trzytygodniowy pobyt. Wszystko pięknie zostało ulokowane w kilkunastu pojemnikach, opisane dla męża i wstawione do zamrażarki, gdy w przeddzień naszego wyjazdu spod lodówki zaczęła wyciekać woda. Żona coś pokręciła pokrętłami (ja się do takiego sprzętu nie mieszam) i lodówka zaczęła działać. Istniało jednak podejrzenie, że gdy przyjadę, kuchnia będzie stała w wodzie, a cały Plan Obiadowy szlag trafi.  Żona widząc to przerażonymi oczami wyobraźni, powiedziała:
- No i co ty wtedy zrobisz, biedaku?! - I cała moja praca na marne!
Ale nie to byłoby najgorsze. Starałem się ją uspokoić nie roztaczając sugestywnie innej, niezwykle zdradliwej wizji,          a mianowicie, że gdy przyjadę, wszystko pozornie będzie wydawać się w porządku, ale lodówka przez dwa tygodnie perfidnie się rozmrażała i z powrotem zamrażała, bo coś jej nie stykało, a ja o tym nie będę wiedział. Wtedy dwa dni non stop w toalecie, albo szpital.
Jednak niczego nie podejrzewałem i  zjadłem pierwszy hinduizm popijając winem. Co miało być, miało się okazać.
O 18.00 transmitowano ostatni mecz przed mistrzostwami świata Polska-Litwa.
Szybko pobiegłem do osiedlowych delikatesów, żeby zrobić podstawowe spożywcze zakupy, a potem obok do warzywniaka.
Młoda sympatyczna ekspedientka, która mnie pamięta, bo kupuję u niej dwa banany, jedno jabłko, trzy cebule, jeden czosnek i cztery ziemniaki o jednakowej wielkości i o przybliżonym kształcie, obsługiwała właśnie młodą kobietę            z córeczką.
- Czy ma pani może cztery grosze?
- Zaraz, zaaaraz... Mam! Siedem! Może być?!
- Nie,  to może gdyby pani miała 20, to ja mogłabym..
- Zaraz, zaaaraz.... zobaczę. Nie, ale mogłabym dać pani...
- To dobrze! To ja wtedy dam pani....
- Proszę pań! O 18.00 jest mecz Polska-Litwa! - wydarłem się głosem stanowczym starając się nadać mimo wszystko żartobliwy odcień.
Poskutkowało, bo obie panie, wyrwane ze swojego "groszowego"(!) świata, gwałtownie się do mnie obróciły. Zanim wyjąłem portmonetkę, już miałem zważony towar, a potem jeszcze dogoniłem matkę z córką i, z drobnymi wyrzutami sumienia, zapytałem w locie, czy nie poczuła się urażona.
- Ależ oczywiście, że nie! - odparła z uśmiechem. - Mój mąż też ogląda.
Jak to dobrze, że jest mężatką i ma normalnego  chłopa! - pomyślałem.
Zdążyłem wypakować zakupy i wrócić do Czeskiego Pubu, w którym rzadko kiedy jest Pilsner Urquell, aby jeszcze na stojąco wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego. Wszyscy, jak zwykle siedzieli, ale mam to gdzieś...
W trakcie meczu korespondowałem jak zwykle z Konfliktów Unikającym, bo dyskusja jest zawsze rzeczowa                    i profesjonalna, gdy przyszły dwa smsy. Jeden od Kolegi Inżyniera, drugi od Hela.
Kolega Inżynier pisał:
"Trochę mi cię żal: znasz już wszystkie wyniki. Żadnej przyjemności z oglądania. No, ale gdybyś jednak chciał się ponudzić przy meczu (i Pilsnerze), to zapraszam... Mamy już Ogłupiacz 32"..."
Tu parę słów wyjaśnień.
Zawsze przed Mistrzostwami Europy lub Świata w piłce nożnej robię pełną symulację wyników, to znaczy typuję szczegółowo wyniki każdego meczu, z tego wynika końcowy układ w tabelach, po czym  typuję wyniki w fazie pucharowej, a więc pary 1/8, dalej 1/4, 1/2 finału i finał.
W tym roku czekałem na jakąś sensowną tabelę-gotowca w którejś z gazet, ale z powodu nadmiaru obowiązków, przegapiłem.
W końcu skatalizowała mnie Córcia, która w exelu wysłała mi tabelkę tylko po to, żebym "wiersz 18. wypełnił wynikami   I kolejki spotkań", bo ona w grupie rodzinno-towarzyskiej postawiła 20 zł.
Więc się zmobilizowałem i we własnym exelu rozpisałem całe mistrzostwa.
Na kartce A4, za pomocą długoPISu i linijki, pięknie rozrysowałem wszystkie tabelki, sfotografowałem i powysyłałem. Zagraniczne Grono Szyderców się ucieszyło. Podziw, bez kpiny, wyraził Konfliktów Unikający i odpisał Hel. A potem zadzwonił, że "gdybym miał ochotę obejrzeć jakiś mecz wspólnie, to on bardzo chętnie".
No i właśnie.
I Kolega Inżynier, i Konfliktów Unikający, i Hel dawali mi swoje serca na dłoni, a ja wszystkie propozycje odrzuciłem.     Z dwóch powodów.
Po pierwsze i po drugie mecze lubię oglądać sam. Mogę wtedy dowoli się nawydzierać i nakląć bez skrępowania i nie muszę prowadzić rozmów a propos lub, nie daj boże, "poważnych" dyskusji na ten temat. U mnie oglądanie meczu sprowadza się do OGLĄDANIA z drobnymi przerywnikami wymienionymi wyżej.
W 2010 roku odbywały się Mistrzostwa Świata w Afryce Płd.
W Naszej Wsi był wtedy szczyt sezonu, wakacje, komplet gości. Drżałem, czy któremuś z nich nie przyjdzie do głowy, aby nie wprosić się do nas na oglądanie (goście programowo nie mieli i nadal nie mają u siebie telewizorów). I jednemu przyszło. Co było robić? Zaprosiłem do domu.
Okazało się, że jest to dziennikarz sportowy z Łodzi. W czasie meczu cały czas nadawał, ale bardzo szybko nauczyłem się, że wystarczy brać udział grzecznościowo w konwersacji rzucając co jakiś czas "tak" lub "nie" adekwatnie do sytuacji lub wieloznaczne "mhm", żeby mecz można było dość swobodnie obejrzeć. A był to ćwierćfinał                 Holandia : Brazylia. Gość argumentował naprawdę ciekawie i logicznie tłumacząc mi, dlaczego wygra Brazylia. I gdy Brazylia pierwsza strzeliła bramkę, odparłem:
- Proszę pana! - Za chwilę Holendrzy strzelą bramkę wyrównującą, a potem drugą, by cały mecz wygrać 2:1.
I powiedziałem mu dlaczego, według mnie, tak się stanie. Facet starał się być grzeczny, więc spojrzał na mnie tylko      z politowaniem.
Mecz wygrała Holandia 2:1.
Gość się znalazł honorowo i mi pogratulował. A potem wprosił się na jutro, na kolejny ćwierćfinał - Argentyna : Niemcy. Przed jego rozpoczęciem mądrze i logicznie argumentował, z dużym znawstwem tematu, dlaczego wygra Argentyna. Odparłem krótko:
- Wygrają Niemcy.
Niemcy złoili skórę Argentynie 4:0.
Następnego dnia facet już nas opuszczał. Ale omówiliśmy jeszcze pierwszy półfinał Urugwaj : Holandia. Według niego miał wygrać Urugwaj, według mnie Holandia. Za trzy dni wygrała Holandia 3:2.
Szkoda, że nie widziałem ówczesnej miny naszego gościa. Mogłaby to być drobna rekompensata za to, że w swoim własnym domu nie mogłem obejrzeć dwóch meczy tak, jak lubię!

U Hela dochodził powód trzeci. Nasza znajomość trwała wówczas krótko i niczego nie wiedziałem o jego wiedzy futbolowej (nie wiem zresztą do tej pory - 19.02.2019 r.).  A nie byłbym w stanie zdzierżyć w trakcie meczu pytań od faceta:
- A nasi to są w niebieskich?, albo
- A jakie to są mistrzostwa?, albo
- A dlaczego sędzia przerwał grę?! - Przecież nic się nie działo? (to przy spalonym), albo
- To oni z autu mogą wyrzucać piłkę ręką, skoro ona jest nożna?, itd.
Mógłby to robić dla samej hecy, dla jaj, bo na tyle go poznałem, ale  ja w trakcie meczu, zwłaszcza Polski, mam bardzo nikłe poczucie humoru.


W środę, 13 czerwca, byłem, po przerwie, pierwszy dzień w Szkole.

Od rana (06.30) pełna aklimatyzacja, oswajanie się, oglądanie uważnym, dyrektorskim, analitycznym wzrokiem tablic ogłoszeniowych, wszystkich wystaw i wchłanianie, co tu dużo i skromnie mówić, jedynej i niepowtarzalnej atmosfery, którą w jakimś małym procenciku tworzyłem. Jednym z jej elementów jest muzyka. Na korytarzu stoi sprzęcior na miarę obecnych czasów, który już nie odtwarza muzyki z takich staroci, jakimi są płyty CD lu DVD. I z niego zawsze coś "leci", co daje fajną atmosferę.
Przed wyjazdem do Metropolii Żona wręczyła mi pendrive'a, "przygotowanego" w kompletnej tajemnicy, "żebyś mógł sobie posłuchać w szkole, bo lubisz!".
Normalnie ja tego sprzętu nie dotykam. Obsługuje go albo Najlepsza Sekretarka w UE, albo Kolega Współpracownik. Ale o tej porze dnia nie miałem wyjścia.
Okazało się, że wystarczy ze sprzętu wyrwać na chama poprzedniego pendrive'a, wsadzić swojego i gra.
Ale co gra?!
Z zaskoczenia doznałem szoku i nie wierzyłem własnym uszom! Muzyka - piosenki - utwory z serialu "Suits", według wersji polskiej "W garniturach", a według mojej "W mundurach" (ciągle wyłazi ze mnie ta policyjność, wojskowość           i kolejowość).
Serial ten bardzo lubiliśmy oglądać, ale oczywiście, jak ze wszystkim, trzeba było weń wejść, czyli zaakceptować formułę. Na jego bazie został stworzony rytuał naszych wieczorów. On od wielu miesięcy już nie istnieje, bo nasze życie trochę się zmieniło, ale wtedy wieczór do wieczoru był podobny, jak dwie krople wody.

Dałem czadu, a sprzęt ten potrafi. Nikogo w budynku,  oczywiście poza ochroną, nie było. A panowie z ochrony od dawna są przyzwyczajeni do nietypowych zachowań dyrektora, który przychodzi do pracy o 05.30-06.00 i słucha muzyki na full.

Przez cały dzień Syn mnie męczył, abym z Krav Magi odebrał czterech Wnuków. Normalnie to z tym nigdy nie ma problemu, ale Syn się zaparł, że on zostawi swój samochód i że to jest tato takie proste!
A dla mnie automat, którym jeździ, jest wymysłem amerykańskiego szatana. Nie po to  robiłem prawo jazdy prawie pięćdziesiąt lat temu na porządnej, manualnej, czterobiegowej Warszawie i na Nysie, żeby wchodzić teraz w jakieś wynalazki i się stresować. I nie pomogły Syna "Ale to jest komfortowe i wygodne" i że "Ja cię naprawdę nie rozumiem". Zaparłem się i już. To nie dla mnie, żebym w czasie jazdy nie mógł zmieniać wajchy biegowej (co bym robił z prawą ręką?!) i bał się, że w każdej chwili mogę nacisnąć lewą nogą przy np. setce pedał hamulca traktując go odruchowo (blisko pięćdziesiąt lat trenowania odruchu) jako pedału sprzęgła i żeby wszyscy pasażerowie wylecieli przez przednią szybę!
Przez lata Syn mnie wielokrotnie namawiał, abym spróbował pod jego nadzorem. Ale nigdy nie czułem takiej potrzeby. Jeszcze mi się spodoba i potem przy jakimś przyszłym wyborze auta wszystko się skomplikuje. Tyle możliwości! A ja nienawidzę wybierać! Wystarczy to, co jest.
Oczywiście plany się zmieniły, bo Wnuk-IV przed wyjazdem na Krav Magę wył niemożebnie z jakichś powodów, więc został w domu. Stąd wieczorem, wyluzowany, po Pilsnerze Urquellu, doszlusowałem do Syna i trzech Wnuków, by razem z nimi, w roli pasażera, zabrać się do ich domu.
Miałem tylko drobne obawy, że plany w ostatniej chwili znowu ulegną zmianie i że jednak Syn będzie musiał coś tam      i że ja jednak zostanę zmuszony do zabrania Wnuków i do powrotu w roli samodzielnego kierowcy. Więc oczami wyobraźni widziałem, jak poruszam się przez ponad 18 km krótkimi skokami naprzód, tzw. zajączkami (częsty widok przy Naukach Jazdy L) przy chaotycznym i natarczywym doradztwie Wnuków, i jak zatrzymuje mnie policja, bo trudno, żeby nie.
I widziałem wzmianki prasowe, które miałyby ukazać się nazajutrz w lokalnej, a być może i w krajowej prasie:
"Wczoraj wieczorem metropolialna policja zatrzymała do kontroli dziwnie poruszający się samochód. Kierowcą okazał się starszy pan zachowujący się dość agresywnie i, jak się okazało w trakcie kontroli, będący pod wpływem alkoholu.    W środku, w kontrolowanym pojeździe, siedziało troje dzieci, trzech małych chłopców, którzy, według słów kierowcy, mieli być jego wnukami. Dzieci tego nie potwierdzały i, widocznie ze stresu, nie reagowały na pytania policjantów.
Sprawa się wyjaśniła dopiero po przybyciu ojca dzieci.
Kierowca otrzymał mandat w wysokości 500 zł i zostało mu zabrane prawo jazdy na razie na miesiąc, do czasu zakończenia czynności śledczych.
Jak zapowiedziała prokuratura, oddzielnym śledztwem zostaną objęci rodzice dzieci, którzy w tak niefrasobliwy sposób oddali je nieodpowiedzialnemu dziadkowi.
Dodatkowo całą sprawą zainteresował się Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej i Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie.

W czwartek, 14 czerwca,  byłem cały dzień u Wnuków.
Mistrzostwa rozpoczęły się meczem otwarcia Rosja-Arabia Saudyjska (5:0).
Wszystkie chłopy (6) zasiadły przed telewizorem. Syn na czas mistrzostw skądś skołował cały sprzęt i zrobił super stanowisko kibicowsko-oglądalne.
Kląć oczywiście nie było można, co znacznie osłabiało energię oglądania.
A lubię, zwłaszcza gdy grają Polacy. Wtedy słowo zajebać (to o przeciwnikach) należy do grupy delikatnych.
Żona jest przyzwyczajona do takich moich zachowań, ale często słyszę jej wzdychania, gdy akurat jest gdzieś obok        i musi powiedzieć do siebie:
- Ten zasrany sport!
To chyba jest jakiś wentyl, który pozwala jej przetrwać dwie godziny moich wrzasków i przekleństw.
Czasami taka sytuacja trafia na Teściową. Wtedy mówi w swoim stylu z charakterystyczną miną:
- Mógłbyś się trochę pohamować!
A jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi z Q-Gospodynią, to w czasie meczu przeze mnie oglądanego, zakładała słuchawki. No tak, ale ona była dziwna inaczej.

Po meczu Młodzi, czyli Dzieci, czyli Rodzice Wnuków, korzystając z mojej obecności natychmiast prysnęli z domu. Zostałem sam, jako pojedynczy dorosły.
Najpierw do niczego się nie wtrącałem, na zasadzie do pierwszej krwi.
Chłopaki cały czas tłukli się poduszkami i co jakiś czas docierało do mnie wycie któregoś z nich, naprzemiennie, gdy jakiś brat potraktował go za mocno. Tylko najstarszy nie wył, ale to normalne.
Potem całe bractwo spacyfikowałem. Zjedliśmy spokojnie kolację i w jej trakcie wybieraliśmy tematy na wieczorną bajkę przy tylko delikatnych niesnaskach.
Trzech poszło na górę myć się i szykować do łóżek. Wnuk-IV stwierdził, że on musi do dolnej łazienki.
- A dasz sam radę? - zapytałem tknięty złym przeczuciem.
- Tak, tak dziadek! - Ja sam.
Zaczytałem się na śmierć i zapomniałem o wszystkim w tej ciszy, gdy nagle dobiegł mnie głos:
- Dziadeeeek! - A psyjdzies i mi pomozes?
Zerwałem się i z przerażeniem stwierdziłem, że tej ciszy było aż dwadzieścia minut.
- Matko jedyna! - rzuciłem się do drzwi.
Spodziewałem się najgorszego. I się spełniło... Wszystko w gównie!
- Dobrze, że łazienka taka mała! - zdążyłem jeszcze przytomnie ocenić sytuację.
A sytuacja idealnie obrazowała walkę Wnuka-IV (jaki ambitny!) z materią.
Na podłodze kupy (nomen omen) papieru toaletowego o różnych wielkościach, zgnieceniach i o różnym stopniu zagównienia. Trzy deski sedesowe (dodatkowa mała dla dzieci) w gównie, w tym jedna, o dziwo, również od spodu.      Tak samo umywalka i szafka pod nią. Podłoga też wypaćkana.
Całe szczęście, że spodenki i majtki były zdjęte i się nie ofajdały. Ale bluzka już tak.
Błyskawicznie i na chłodno (jako chemika mnie takie rzeczy nie ruszają) przeanalizowałem sytuację i doszedłem do kluczowego wniosku, który był dla mnie istotny w dalszych etapach postępowania.  Otóż  Wnuk-IV usiłował ambitnie      i samodzielnie sam podetrzeć sobie pupę, ale coś mu nie wychodziło, a że się zaparł, to nieźle ubabrał sobie przy tym rączki. I tymi słodkimi, skąd inąd, rączkami, zamykał deski sedesowe, opierał się o umywalkę, szafkę, itd.
Kategorycznie kazałem mu się odwrócić, żeby nie przyszło mu do głowy, aby czule objąć dziadka (nazajutrz szedłem prosto do pracy i swetra na zmianę nie miałem), wziąłem go pod paszki i na wyprostowanych ramionach maksymalnie odsuwając od siebie to, co miałem przed oczyma, zaniosłem do górnej łazienki i wstawiłem do wanny. Na szczęście produkty przemiany materii nie zdążyły jeszcze zaschnąć, więc było łatwiej. A potem Wnuka-IV po prostu wykąpałem.

Wnuk-IV  ma największy apetyt z całej czwórki, swoje waży, i ten parametr skłonił mnie, w drodze po schodach               i w czasie mycia w wannie,  do błyskawicznej małej powtórki z fizyki. I tak:

1. ENERGIA KINETYCZNA - energia ciała związana z ruchem jego masy (m). Aż boję się głębiej wnikać w problem, gdy sobie pomyślę, że do mojej masy ciała (nawiasem mówiąc o wiele za dużej względem mojego wzrostu siedzącego psa) w tym wszystkim trzeba by dodać całkiem już niezłą masę Wnuka-IV. Mogłyby z tego wyjść spore wielkości.

2. ENERGIA POTENCJALNA grawitacji ciała o masie m podniesiona na wysokość h jest równa pracy (! - wykrzyknik mój), jaką wykonamy podnosząc to ciało ruchem jednostajnym na wysokość h.
W naszym przypadku m = 30 kg (na tyle oceniam masę wnuka), h = 3,5 m (I piętro).
Wzór na pracę jest następujący: W = mgh,  gdzie m (masa) x g (przyspieszenie ziemskie 9,81m/sek.2) = ciężar,              a h (przesunięcie).
Skoro energia potencjalna Ep równa jest pracy W, to  W = Ep = mgh.
Nie wchodząc w szczegóły, które przegryzłem, wyszło mi, że w układzie SI wykonałem pracę wielkości ok. 1030 J (dżuli), a w układzie technicznym 105 kGm. Wolę więc układ SI - jego liczby jakoś lepiej pasują do tego, co się działo.
Uwaga! - idąc po schodach starałem się iść ruchem jednostajnym, żeby, broń boże, się nie potknąć.
Myślę więc, że moje obliczenia niewiele rozmijają się z prawdą,

3. MOC - jest to stosunek pracy do czasu zużytego na jej wykonanie.
P = W : t
Podstawiając dane, tj. 1030 J : 10 sek (starałem się szybko pokonać odległość między dolną a górną łazienką) wychodzi słabiutko. Pracowałem raptem z mocą 103 W (watów), czyli porządnej żarówki setki. Jeszcze gorzej wychodzi w układzie technicznym, gdy użyjemy jednostki pomocniczej, jaką jest kM (koń mechaniczny) - moja moc przy tej czynności wynosi raptem 0,14 kM!
Tu przy okazji wreszcie przeliczyłem  moc silnika naszego Inteligentnego Auta. 96 kW w sumie nic mi nie mówiło, ale 130 kM i owszem. Nie jest źle, ale zdaje się, że nie to jest najważniejsze. Ważne jest, aby stosunkowo wysoki MOMENT OBROTOWY utrzymywał się w szerokim zakresie prędkości obrotowych silnika (elastyczność silnika) i wtedy na esce można się pościgać z policyjnym BMW.

A wydawało mi się, czując jak jestem zmachany i zgrzany, że pracowałem, bóg wie, z jaką mocą!     Oczywiście w to zmachanie się i pocenie wchodził czynnik psychologiczny, czego fizyka z całą swoją bezwzględnością i surowością nie uwzględnia.

4. DŹWIGNIA JEDNOSTRONNA (jednoramienna) należy do grupy narzędzi prostych (przykłady: nożyczki, taczka, sekator, waga, obcęgi, śruba, siekiera, dziadek do orzechów, huśtawka, żuraw i kończyny - ręka lub noga). Niby proste, ale ile dzięki ich zastosowaniu można zrobić - piramidy chociażby.
W moim przypadku punktem podparcia dźwigni były moje stawy barkowe. Stanowiły one oś obrotu względem sił. Ramieniem dźwigni były zaś moje ręce. Oczywiście zapachowo zdawałem sobie sprawę, że muszę ramiona dźwigni maksymalnie wydłużyć, ale rozumowo wiedziałem, że w ten sposób wykonuję więcej pracy. Nie mogłem jednak              z oczywistych względów skrócić ramienia dźwigni. Czyli że nie zawsze da się zastosować praw fizyki, choćby przemawiały do nas swoją prostotą i logiką.

Na koniec kilka podsumowań i przemyśleń:
1. Nawet w tak dziwnych i nietypowych sytuacjach można się doedukować!
2. Fajnie być w wieku Wnuka-IV - człowiek się obesra w sumie bez żadnych konsekwencji.
3. Taka sytuacja mocno wiąże dziadka z wnukiem. Raczej w tę stronę - wnuk tego pamiętać nie będzie.
4. Aż boję się, co powie Kolega Inżynier o sferze fizyki. Czytając, wszystko dogłębnie przeanalizuje i niechybnie wytknie mi wszelkie pomyłki, rozbieżności, niekonsekwencje i ignorancję. Mam zamiar poddać się jego krytyce z pokorą.

Dalszy ciąg wspomnień dotyczących ubiegłego roku w przyszłym tygodniu.

ŚRODA (20.02)
No i dzisiaj zwiedziliśmy część powiatu puckiego.

Tę, w której nigdy nie byliśmy i o której nie mieliśmy marnego pojęcia. Tę, która po I wojnie światowej należała do Polski.
Najpierw Jastrzębia Góra.
Teraz już wiem, dlaczego Góra. Nadmorski klif ma ponad 30 m nad poziomem morza i samo zejście na plażę i powrót są nietypowe i imponujące.
Obok Rozewie.
Co nieco słyszałem, że w czasie inwazji hitlerowców umocnienia wojskowe i stanowiska dział stacjonarnych na tym przylądku dawały Niemcom odpór, ale to tyle.  A jest tam latarnia morska (po kaszubsku bliza) nosząca imię                 St. Żeromskiego, który ponoć w niej pomieszkiwał, jedna z 18. z polskiego wybrzeża i jedna z 15. działających,              z pięknym terenem wokół. Latarnię można zwiedzać. Wewnątrz wisi tablica z nazwiskami wszystkich latarników, którzy tam pracowali. Jest ich około 30. Niektórzy wchodzili codziennie na górę i schodzili przez trzydzieści lat.
Oczywiście teraz marynarze mają w dupie latarnie morskie i latarników, bo nadęli się nawigacją satelitarną, która precyzyjnie jest w stanie określić położenie statku. Ale do czasu, bo jest to oczywiste. Jeszcze będą błagać, żeby im ktoś, jak drzewiej bywało, na brzegu rozpalił wiadro węgla lub smoły i płonące uniósł jak najwyżej na prostym wysięgniku typu, np. żuraw, żeby mogli zorientować się, gdzie są i żeby nie musieli rozpieprzyć się o zdradliwe skały lub tym podobne cholerstwo.
Oczywiście podkładam się samobójczo Po Morzach Pływającemu, ale zobaczymy.
Na Rozewie i do Rozewia musimy przyjechać, jak będzie ciepło i zielono.

A pomiędzy Rozewiem a Jastrzębią Górą jest Lisi Jar. Tam w 1594 roku, jak głosi tablica, wylądował po  przypłynięciu ze Szwecji król polski Zygmunt III Waza. Ot taka ciekawostka.
Przy okazji powstaje pytanie, co to jest jar? A jeśli tak, to czym się różni od wąwozu, parowu, kanionu, doliny, debrzy      i gardzieli. Według mnie wszystko to, to są takie różne dziury w ziemi i nie wiem, o co tyle krzyku?

W Karwii nie odnotowaliśmy niczego ciekawego, więc pojechaliśmy do Krokowej. Jest tam pałac (według innych źródeł zamek) rodziny von Krockov.
Sama wioska od XII w. do 1772 roku należała do rodu Krokowskich, by potem przejść w ręce  zniemczonej linii von Krockow. W czasie II Wojny Światowej dwóch braci walczyło po stronie niemieckiej, jeden po polskiej. Wszyscy zginęli na różnych frontach. Czwarty nie walczył. Zdaje się, że wszyscy bez wyjątku "...pozostali wierni niemczyźnie". Tak wskazują poważne badania historyczne.

W drodze do Pucka zahaczyliśmy jeszcze o pałac Kłanino we wsi Kłanino - byłej rezydencji rodziny von Grass. Znajduje się w nim prawdopodobnie jedna z pięciu idealnie zachowanych tego typu sieni gdańskich na świecie - ciężkie, dębowe, ciemne, bogato rzeźbione schody, balustrady, sufity, wewnętrzne tarasy i potężna barokowa szafa - wzorowane na domach gdańskich patrycjuszy. To wszystko powodowało, że nagle byliśmy w innym świecie.

Wieczorem poszliśmy do Na Molo. Chcieliśmy uroczystym obiadem uczcić imieniny Żony.
Obiad toczył się obficie i niespiesznie. Czytaliśmy (ja) i słuchaliśmy książki (Żona).
W pewnej chwili się ocknąłem i zreflektowałem.
- Ale nie masz mi za złe, że czytam?! - odezwałem się grubo poniewczasie.
- No coś ty! - Przecież mam święty spokój! - A jak coś będę chciała, rozmawiać na przykład, to się odezwę. - Najwyżej będziesz na mnie krzyczał.
Żona umie wprowadzić mnie w różne stany. Tutaj udało się jej mnie zaskoczyć, rozśmieszyć, wzruszyć, oburzyć             i wzbudzić wyrzuty sumienia. Ogólnie zrobiło mi się głupio.

Gdy wracaliśmy do Złotego Lwa, dwie duże cyfry "9" i "9" umieszczone w Rynku obok siebie, przypomniały mi, że Puck niedawno obchodził 99. rocznicę zaślubin Polski z Morzem, kiedy to gen. Haller symbolicznie wrzucił do morza pierścień. Nawet po przyjeździe byliśmy w porcie przy jego pomniku otoczonym jeszcze świeżymi wieńcami z szarfami o treściach przypominających to wielkie wydarzenie.
- Za rok musimy być w Pucku dokładnie 10. lutego, w setną rocznicę! - Na pewno będzie prezydent, władze, będzie się działo, a my w tym będziemy uczestniczyć.
- Ja w życiu nie przyjadę! - gwałtownie odparła Żona programowo niechętna lub nienawidząca wszelkich spędów, zgromadzeń i uroczystości.
- Nie musisz w tym brać udziału! - Zamkniesz się w Złotym Lwie, a ja sobie pouczestniczę. - To nie będzie trwać długo. Najpierw na pewno uroczystości zaczną się w Rynku, pod Twoimi oknami,  a potem wszyscy przejdą pod pomnik. I po wszystkim! - starałem się udobruchać Żonę.

Na razie na niczym nie stanęło. Zbyt duża odległość czasowa, aby planować.

CZWARTEK (21.02)
No i od rana pada deszcz ze śniegiem, który natychmiast się topi.

Czyli panuje taka ogólna, dość ponura,  syfoza.
Ale jest fajnie, bo nic nie trzeba robić. Nawet Sunia to wie, a może ona przede wszystkim. Nigdzie się nie pcha, na żadne spacery, tylko śpi i przeczekuje. Mądra!
Bo jak jest pięknie, tak jak wczoraj, to od razu człowieka nosi. Budzi się imperatyw - jakieś wycieczki, spacery. I po co to?

Wieczorem poszliśmy się pożegnać ze Strandem. I natknęliśmy się na kelnera, jednego z dwóch naszych ulubionych, Tego Młodszego. Akurat wprowadzał do obowiązków młodą dziewczynę, dla której, jak się okazało, był to pierwszy dzień pracy.
Gdy przyszło do zamawiania deserów, podszedłem do nich.
- To może ja teraz wszystko zamówię u pani, a pan będzie tylko patrzył. - Najlepiej rzucić się od razu na głęboką wodę. - dodałem, co wyraźnie zmniejszyło w niej napiętą atmosferę.
Dziewczyna spisała się bez zarzutu, tylko dwukrotnie zaczynała podawanie deserów i kaw ode mnie. Następnym razem popracujemy i nad tym.
Wieczorem przeglądając rachunek, stwierdziłem, że w ogóle w nim nie uwzględniono dwóch lampek wina, które skonsumowaliśmy. Zadzwoniłem.
- A być może! - odparł Ten Młodszy. - W tym zamieszaniu! - Ale nie szkodzi! - Niech będzie na koszt firmy.                       - podsumował. - Do zobaczenia.

PIĄTEK (22.02)
No i dzisiaj żegnaliśmy się z Pucusiem.

Rano, jak zwykle, poszedłem z Sunią na klif.
Już przy parku linowym postanowiłem wracać. Wiał tak zimny i mocny wiatr, że z zimna urywało łeb. Wszystkie kałuże zamarznięte, ale za to widoczność świetna. Było wyraźnie widać kontury domów po przeciwnej stronie zatoki.
Postanowiłem wytrwać.
Byłem z siebie dumny, chociaż na końcu i tak niewiele widziałem. Przez ten wiatr oczy tak mocno łzawiły, że nie sposób było, mimo ciągłego ich przecierania, ustalić ostrości widzenia.

Znacznie później poszliśmy już we troje pożegnać się z Dzikim Zachodem. Wiatr całkowicie zelżał i było bardzo przyjemnie. Ale Suni coś nie pasowało, bo mimo sześciokrotnego przymierzania się do dokumentnego wytarzania się     w piasku, tego nie zrobiła.

Ostatni raz, pożegnalnie, co dla Żony jest szczególnie ważne (zawsze w ostatni dzień przy wyjściu wzdycha i w sposób niewysłowiony wyrzuca w przestrzeń energię: Szkoda! Nie wiem, kiedy tu będę następnym razem!, a ja ją odczytuję      i mówię konkretnie: W kwietniu! , co Żony oczywiście nie pociesza.), poszliśmy do Na Molo.
"Znowu" była "nasza" pani menadżer. Nie wiem, kim do końca w Na Molo jest, jaką pełni funkcję, ale niewątpliwie kierowniczą. Osobiście nie lubię tego słowa, a zwłaszcza wtedy, gdy młodzi kelnerzy z nabożną czcią mówią to ja zapytam panią menadżer, gdy ja chcę tylko usiąść przy stoliku z napisem zarezerwowane lub w jakimś sklepie słyszę to ja poproszę menadżera, gdy ja po prostu chcę tylko kupić spodnie, a nie ma moich rozmiarów.  Ale kierowniczkę lub kierownika brzmi jeszcze gorzej. Nawet ja to czuję, chociaż jestem z tamtych czasów.
Oczywiście po iluś pobytach w Na Molo zaczęliśmy obgadywać "Naszą Pani Menadżer". Zwróciliśmy uwagę, że bardzo nam przypomina Helę. Trochę młodsza, tak samo wysoka i o podobnej budowie ciała, ta sama miła i ciepła powierzchowność, podobne gadulstwo, ten sam uśmiech, słowem ta sama aura i energia. Więc od razu nam się spodobała.
I się zaczęło.
Najpierw się okazało, że jest imienniczką Żony.
A dzisiaj, że czytała mój ostatni wpis. Byłem naprawdę zaskoczony i lekko zszokowany, chociaż było mi miło.
- Mąż tak lubi się krygować i udawać! - poinformowała Żona.
A ja naprawdę byłem zaskoczony. Nie wiem, skąd wzięła adres. Obie stwierdziły, że to było przy mnie, ale ja tego faktu zupełnie nie odnotowałem. Widocznie żyłem w swoim świecie, czyli podsłuchiwałem sąsiednie stoliki.
- Mąż specjalnie prowokuje sytuacje, żeby je potem opisywać na blogu! - znowu Żona poinformowała Naszą Pani Menadżer.
Klnę się na wszystko, że tak nie jest, ale wiem, że Żona wie lepiej.

W trakcie rozmowy przy stoliku uprzedziłem, że ja tę sytuację opiszę, co Nasza Pani Menadżer potwierdziła kiwając głową tak wiem, zdaję sobie sprawę. Ale czy ja tę sytuację sprowokowałem?! Spokojnie, w mojej ulubionej atmosferze, popijałem piwo i nawet nikogo nie podsłuchiwałem. Po prostu czytałem książkę.

Oczywiście powstał problem blogowego imienia.
Nasza Pani Menadżer, do tej pory tytuł roboczy. Odpada. Złe konotacje z głównym słowem, za długie i drętwe.
Hela II - odpada. Sam bym się czuł głupio, bo przecież wiem, że to są inne byty, z wyjątkiem płci. Powierzchownie może się wydawać to samo, ale co siedzi w głębi, zwłaszcza kobiety, nie wiadomo. Poza tym, mimo miłych charakterów, mogłyby mi przy pierwszej sposobności wydrapać oczy (ta druga nie miałaby już co wtedy robić) na zasadzie jednakowej sukienki na balu, takiej samej torebki, butów lub kolii. Jak byłoby w przypadku mężczyzn? Odrzucając sukienki, torebki i kolie, takie same buty byłyby świetnym pretekstem, aby pójść na piwo i aby stały się one zarzewiem przyjaźni - skoro facet nosi takie same buty, jak ja?!
Imienniczka - pomysł Żony, na który na pewno się nie zgodzę.
Z Gdyni Dojeżdżająca - bez sensu. Co to po indiańsku opisuje? Nic!  Żeby użyć indiańskiego imienia, trzeba tego kogoś trochę znać!
Dziewczyna z Molo - trochę banalne i infantylne. Ale póki co roboczo zostaje.
Dziewczyna z Molo ma mój numer telefonu. Smsem może podać swoje, jakieś imię lub zaakceptować Dziewczynę         z Molo. Sprawa jest otwarta i rozwojowa, że użyję języka policyjno-prokuratorskiego.

Wieczorem poszliśmy się pożegnać ze Złotym Lwem.
Tu nic nie musimy mówić.
- To co zwykle? - pyta pani.
Kiwamy potakująco głowami.
Za jakiś czas Żona dostaje 10 małż z tagliatelle z cukinii i pojemniczek  z posiekanym czosnkiem i papryczką chili pływające w oliwie z oliwek.
Ja - 10 krewetek z czarnym tagliatelle, dwa pojemniczki sera parmezan i ten sam czosnek i chili, co Żona.
Dodatkowo pani stawia dwa kieliszki i białe chilijskie wino - Chardonnay Cono Sur Bicicleta.

Pani pyta również tak samo, gdy się pojawiamy po 4. miesiącach nieobecności.

W trakcie dnia przyszła mailowa wiadomość ze Szkoły. 6. marca odbędzie się w Stolicy konferencja poświęcona tegorocznym dyplomom. Tak więc nasz pobyt w Metropolii skrócimy, a do Naszego Miasteczka wrócimy prosto ze Stolicy.
W sprawie konferencji zadzwoniłem do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Jesteśmy umówieni na dwa wieczory w Bazyliszku na Starym Mieście. Będzie pięknie, zwłaszcza, że spotkanie zdominują  sprawy prywatne. Zaprzyjaźniona Szkoła bierze ze sobą ślub. A więc czas najwyższy nadać im imiona.
Motywem przewodnim spotkania będzie: Jak przed ślubem przebiega oswajanie Jego z Jej rodziną? i Jak przed ślubem przebiega Jego oswajanie się z Jej rodziną? Zresztą wystarczy w tych zdaniach poprzestawiać słowa, nadać im inny szyk, aby uzyskać mnóstwo dodatkowych znaczeń, odcieni i subtelności. Więc naprawdę będzie ciekawie!

SOBOTA (23.02)
No i dzisiaj wyjechaliśmy z Pucka.

Gdy tylko wsiedliśmy do Inteligentnego Auta, wszystko Żonie przestało pasować.
- O, tu jechaliśmy do Karwii! - zaczęła wzdychać patrząc w prawo.
- Co ta temperatura taka niska?!,
- Biedna Sunia, będzie się męczyć tyle czasu!,
- Te zasrane autostrady! - Człowiek nie wie, gdzie jest! - I niczego nie można pooglądać!,
- Wszystko mi się miesza! - Lepiej bym się czuła, gdybyśmy teraz jechali do Naszego Miasteczka!
- Te bezsensowne konferencje! - Mogliby przynajmniej wcześniej uprzedzić! - Co za arogancja!
- Ta zasrana Metropolia! - to w miarę zbliżania się do Metropolii.
- Cały czas będziesz chodził w koszuli i w marynarce! - to już całkiem blisko Metropolii.

Ale gdy się szybko rozpakowaliśmy i pojechaliśmy na zakupy, po powrocie dobry humor Żonie wrócił. Jakoś dziwnie szybko się zaaklimatyzowała.
Ja oczywiście bez problemów. Mając naturę psa TU i TERAZ po prostu przestawiam wajchę, ucinam, to co za mną        i natychmiast jestem w innym świecie. Bo co da mi rozdrapywanie?...

NIEDZIELA (24.02)
No i dzisiaj byłem w Szkole.

Miałem umówione spotkanie z 6. słuchaczy. Było pięcioro.
Najpierw wyjaśniłem im, że będę prowadził monolog, a ich proszę, żeby niczego nie komentowali, a przede wszystkim się nie usprawiedliwiali ze swojej niewłaściwej postawy - postawy słuchacza Szkoły.
Tłumaczyłem im mój prywatny stosunek do sprawy, stosunek faceta, który ma w tym roku skończyć 69 lat. Z takim zastrzeżeniem, że zdaję sobie sprawę, że każde pokolenie, w tym moje, gdy było w ich wieku, musi wszystko przejść samo, samo zdobyć doświadczenia, nawet te złe. Nie będzie słuchać rad Wapna i jakiegoś faceta, nawet jeśli jest on dyrektorem ich szkoły.
Potem, już jako dyrektor, wyjaśniłem im na jakich zasadach działa Szkoła i przedstawiłem zasadę podstawową               - utrzymywać cały czas równowagę pomiędzy wartościami materialnymi - finanse a duchowymi, ideą - jakość kształcenia.
I na koniec wyjaśniłem im, dlaczego, jeśli nie zmienią swojej postawy, zostaną wyrzuceni w czerwcu ze Szkoły, czyli używając języka stosownego rozporządzenia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, zostaną skreśleni z listy słuchaczy.
Podziękowałem, że byli wstrzemięźliwi w reakcjach, a zwłaszcza jednej ze słuchaczek, która jest znana z ADHD gadulstwa.
- A co miałam mówić, jeśli się ze wszystkim zgadzam? - odparła.

A po południu w Nie Naszym Mieszkaniu zawrzało. Tak to jest, jak zwierzchnictwo narzucając z zaskoczenia termin konferencji, zabiera nam ponad pół tygodnia pobytu w Metropolii. Usiłowaliśmy w krótszym czasie zmieścić wszystkie sprawy i spotkania zaplanowane na dłuższy. W końcu się chyba porozumieliśmy, ale czy można się dziwić nastawieniu Żony?
- Te bezsensowne konferencje! - Mogliby przynajmniej wcześniej uprzedzić! - Co za arogancja!
Dodałbym tylko ZASRANA!

PONIEDZIAŁEK (25.02)
No i wchodzimy w metropolialne tryby.

Są w nich elementy powtarzające się, kieratowe, odhumanizowane.
Ale są też zhumanizowane. Takim jest na przykład "nasz" sklep EKO na Naszym Osiedlu w Metropolii. Prawie tak zhumanizowany, jak w Naszym Miasteczku.  Dwie przesympatyczne panie, tego samego imienia, pomogą, doradzą, odłożą. Gdybym nie miał możliwości zapłacenia, to podejrzewam, że dałyby towar na krechę. Często do nich dzwonię, żeby dopytać, czy coś jest lub żeby coś odłożyły.
-  Dzień dobry. - Mówi Mąż Żony. - Czy jest może?...
Tak się kiedyś przedstawiłem w sklepie, kiedy akurat Żony nie było ze mną i tak zostało. Tak mnie wpisały do swojej telefonicznej książki adresowej.

Dzisiaj krótko spotkałem się z Szamanką w domu jej rodziców, żeby odebrać korespondencję z Naszej Wsi i się rozliczyć.
Na podłodze, na kocyku, leżał brzuszkiem do dołu jej-ich, Gospodarzy, czteromiesięczny synek. Twardo walczył             z oporem materii. Siłą swych mikrych jeszcze mięśni karku utrzymywał jako tako swój olbrzymi, łysy łeb z owalną buzią.
Widocznie mnie usłyszał, albo wyczuł, bo nagle nadludzkim wysiłkiem uniósł głowę znacznie wyżej i zobaczywszy mnie obdarzył szerokim bezzębnym uśmiechem.
Byłem kupiony i załatwiony.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy, wysłał dwa smsy i jeden list. Ponownie mnie wzruszył i rozbawił.