poniedziałek, 11 marca 2019

11.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 98 dni.

PIĄTEK (08.03)
No i zacznę od tego, że system jest głupi.

Każdy! I każdy o tym wie.
Na przykład blogowy. Co z tego, że ostatni wpis opublikowałem, jak zwykle w poniedziałek, skoro, z sobie tylko wiadomych przyczyn, na blogu widnieje niedziela. Może dlatego, że zrobiłem to w poniedziałek do południa i go nie uaktualniłem w jakiś sposób, czyli że się niedopuszczalnie pospieszyłem, a on przez półtora roku był "przyzwyczajony" (że go spersonalizuję) do czegoś innego. Nie wiem i nie dowiem się nigdy. Ale plama na moim księgowo-chronologicznym honorze jest.

I zacznę od tego, że dzisiaj ponoć jest Dzień Kobiet.
- Srał pies! - mógłbym zacytować samego siebie i Żonę, która stosowny wpis - mini dialog umieściła w Walentynki na Facebooku.
- O, dzisiaj Walentynki! - Ona.
- A, srał pies. - On.
Ponoć wpis cieszył się sporą popularnością i miał dużo polubień.
Oczywiście nie chodzi o to, że mam cokolwiek przeciwko kobietom. Jestem za (z oczywistych względów), a nawet przeciw (z tych samych), że znowu zacytuję. Po prostu mierzi mnie ta sztuczność i robienie czegoś na trzy/cztery!
Nawiasem mówiąc sprawdziłem, co robiłem 14. lutego. Odbierałem wyniki! To chyba było ważne, prawda?!

W poniedziałek nocowaliśmy w apartamencie 3 w Naszej Wsi. Natychmiast odczuliśmy potęgę przyrody - wiatr, przestrzeń, światło i cisza, mimo wiatru. I klucze gęsi, które pozornie miotały się tam i z powrotem, ale nie trzeba wielkiego rozumu, żeby zdawać sobie sprawę, że w tym był ład i określony cel. A co dopiero mówić o Suni. W polu,        w niezmierzonych przestrzeniach dostała szajby - cały czas biegała, tarzała się i wietrzyła. Była u siebie, w domu. Innego nie ma, nie zna i chyba nie chce. Tutaj wychowała się od szczeniaka. Wszystko inne, czego dostarczamy jej my, z racji naszego nomadztwa (nomadowstwa, nomadzenia się?), jest substytutem.

WRACAMY DO NASZEJ WSI!
Żona z faktem jej opuszczenia musiała się jakoś pogodzić, ale nie czuła się z tym dobrze ani przez chwilę. Ja inaczej.    Z racji charakteru psa - tu i teraz - od razu zaakceptowałem Nasze Miasteczko. Po prostu przestawiłem wajchę i byłem u siebie, w domu.  Żona, żeby sobie jakoś dać radę z tym wygnaniem często przy różnych okazjach mówiła:
- Mam wrażenie, jakbym tu przyjechała, aby zaopiekować się mieszkaniem starej ciotki, która właśnie pojechała do wód (do sanatorium - to dla młodszego pokolenia).
Ale w końcu przez moje grube warstwy coś się przebiło. Chyba tęsknota i świadomość, że coś mi zaczyna umykać, a ja przecież jestem zwierzęciem wiejskim. I jak się tak nad tym dobrze zastanowić i starać się to uczucie, ten stan oddać jednym słowem, to musi to być WOLNOŚĆ. A potem są PIERWOTNOŚĆ, PRZYRODA, WYTRWAŁOŚĆ, TRUD, PRACA, ZMARTWIENIA, RADOŚCI, SATYSFAKCJA, ŚWIADOMOŚĆ i ich suma - SENS!
I jak tylko o tym wszystkim  zacząłem Żonie gadać, lawina ruszyła. Żona do decyzji była gotowa natychmiast! Więc skoro zawsze musi wszystko długo i starannie przemyśleć, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, to wiem, że w tym przypadku miała to dawno przemyślane, to znaczy od samego początku. Czyli że nie ściemnia.

Z Gospodarzami ustaliliśmy, że ostateczny termin naszego powrotu to 30. września tego roku. A ponieważ są to ludzie normalni we wszelkich pozytywnych odcieniach tego słowa, więc stwierdziliśmy, że specjalnie żadna ze stron napinać się nie będzie. To znaczy, że nadal obowiązuje trzymiesięczny okres wypowiedzenia, ale nikt nie będzie celował            z przeprowadzką w okresie wakacji, no chyba że któraś ze stron będzie zmuszona w jakikolwiek sposób wypowiedzieć umowę wcześniej. Z rozmowy wynikło, że takim realnym i sensownym momentem będzie koniec sierpnia.

W trakcie rozmowy próbowaliśmy podsumować, co blisko te dwa lata dały obu stronom. Nad przemyśleniami tymi później z Żoną mocniej się zastanowiliśmy, już w drodze do Stolicy, i wyszło nam,
że Oni:
1. Mają dziecko - słodkiego synka. Starali się o nie długo i być może pogodzili się z faktem, że nigdy go mieć nie będą. Ale Nasza Wieś ewidentnie się temu przysłużyła, co oboje potwierdzają.
2. Szamanka, zwierzę miejskie,  zobaczyła, jak się żyje na wsi, w przyrodzie.  Wyleczyła się z pewnej fałszywej wizji pt. WSZYSTKO SAMO ROŚNIE,  BĘDZIEMY MIEĆ KURKI I KOZY - JAJEK I SERA W BRÓD, OGRÓDEK PEŁEN POMIDORÓW, SAŁATY, MARCHEWKI, PIETRUSZKI, ITP.  Ten Który Dba o Auto, jako wychowany na wsi, nie musiał się trudzić i przekonywać swojej żony, że jest trochę inaczej.
3. Ten Który Dba o Auto znalazł w sąsiednim Mieście (30 minut dojazdu) pracę, która jemu, jako inżynierowi mechanikowi daje wielką satysfakcję. Wie, że takiej będzie szukał w Metropolii i że z tym będzie ciężko, ale odpowiednie CV ma.
4. Po blisko dwóch latach okazało się, że Szamanka będzie mogła i chciała wrócić do pracy na uczelni, którą bardzo lubiła i której nienawidziła z racji swojego szefa. Ale szef w międzyczasie, i tak to bywa, przeniósł się na tamten świat. Więc...

że My:
1. Stęskniliśmy się. Ale to pomijam. Ważne, że nabraliśmy dystansu i innej perspektywy do Naszej Wsi. Zaczęliśmy patrzeć świeżym okiem i zdobyliśmy nową energię na wprowadzanie zmian, ulepszanie, modernizacje i rozbudowę niezakłócającą delikatnej konstrukcji i specyficznej atmosfery.
2. Żyliśmy w pięknym, niepowtarzalnym mieszkaniu, o niezwykłej atmosferze, które w Metropolii kosztowałoby krocie. Zdajemy sobie sprawę, że podobnej sytuacji w naszym życiu raczej mieć nie będziemy.
3. Mogliśmy dzięki niemu pogodzić nasze skomplikowane życie - pracę w Metropolii, częste wyjazdy, m.in. do Pucusia,  i poznać piękno tych stron. I być blisko Czarnej Palącej, Po Morzach Pływającego, W Swoim Świecie Żyjącej i Bandy Bydlaków.
4. Zhumanizowaliśmy  Nie Nasze Mieszkanie i dzięki temu częste i przydługie, zwłaszcza ostatnio,  pobyty w Metropolii stały się znośne.

Wieczorem, w ciemnościach, przez pola poszliśmy do Sąsiadów. Raptem 600 m. Wszystko wokół było takie normalne, oczywiste i nasze.
Wcześniej upewniłem się, czy Sąsiadka doczeka do naszego przyjścia. Normalnie, zimą, idzie spać z kurami. To znaczy nie tak od razu, bo w łóżku jeszcze sobie poczyta, ale nie wiedzieć kiedy,  po trudach dnia, książka sama wypada z rąk.
Sąsiad jest bardziej wytrwały, ale nam zależało, żeby oboje byli na nogach.
Do Naszej Wsi sprowadzili się jakieś 5 lat przed nami. Porzucili Powiat i zaczęli gospodarować - ekologicznie. Najpierw z piątką dzieci, a teraz niestety sami, nad czym głośno ubolewa sąsiadka. Ale nie przesadnie, bo jest bardzo racjonalna, trzeźwo myśląca, logiczna do bólu i wie, że tak musi być. Wie też o tym Sąsiad, ale on do tego, jak i do większości spraw podchodzi filozoficznie.
Najstarsza córka mieszka ze swoją rodziną w Innej Metropolii, młodsza właśnie wyjechała ze swoją z pobliskiego Powiatu na stałe nad morze, a najmłodsza od wielu lat mieszka z mężem w Londynie. Z kolei starszy syn wiele lat mieszkał z nimi, ale stosunkowo niedawno wyemigrował. Za babą. Tak to już jest.
Nadzieja była w młodszym, który urodził się wiele lat po swoim rodzeństwie (ot taka wpadka) i stał się rodzinną maskotką -  zawsze najmłodszy, najmniejszy. Ale chłopak wziął i wyrósł, zmężniał, a na koniec zwąchał wielki świat        i prysnął do Innej Metropolii i już raczej nie wróci. Bo kogo miałoby interesować żmudne, jednostajne, powtarzające się co roku, a więc nudne, prowadzenie ekologicznego gospodarstwa.
Więc Sąsiedzi stopniowo ograniczają swoją działalność zmuszeni też niejako przez swój wiek i z nim związane różne przypadłości.
Jak się wprowadziliśmy, mieli trzy konie, dwie krowy, dwie świnki, dwie kozy, dwie owieczki, kury, gęsi, kaczki i króliki.    O kotach i psie nie ma co wspominać. Teraz właśnie podjęli decyzję o sprzedaży ostatniej klaczy, a zostawią sobie krowę rasy jersey, jej córkę, jałówkę, i kury. Chcąc nadal uprawiać ekologicznie ziemię muszą skądś brać naturalny nawóz.
My się oczywiście do tych zwierząt przyzwyczajaliśmy i przyzwyczailiśmy, ale co zrobić.
Dobrze że chociaż jest ta krowa. Jej przodkowie zostali wyselekcjonowani i wyhodowani przeszło 200 lat temu na angielskiej wyspie Jersey. Przez ten okres rasa była izolowana (z wyspy nie wolno było krówek wywozić, zaś na wyspę nie wolno było przywozić nie tylko innych, "obcych", ale i "obcego" nasienia, że użyję języka Szamanki) i stąd jest bardzo ujednolicona genetycznie. Rasa ta jest najmniejszą rasą mleczną na świecie. Krówki dają bardzo dużo mleka, ale to co je przede wszystkim odróżnia od innych, oprócz wielkości, to zawartość tłuszczu w mleku. Potrafi ona dochodzić do 7% w jednym litrze, gdzie "standardowo" wartość ta wynosi 4-5 %. Nic więc dziwnego, że Sąsiadka raczy nas i naszych gości pysznym mlekiem, masłem, maślanką, serwatką, kwaśnym mlekiem, śmietaną, serami i sernikami. Nie wspomnę o niezunifikowanych jajkach nie wyglądających, jakby "zeszły" z taśmy produkcyjno-montażowej (ta sama wielkość, kształt, kolor i glanc bez śladu gówienka), tylko o wielkościach raczej takich od Sasa do Lasa, nie wspominając o różnych innych przypadkowościach, jajkach o smaku jajka od kurki łażącej po polach i grzebiącej          w ziemi.
Dżersejka, zwana Munią, nie przybyła oczywiście z wyspy Jersey. Ale swoje przeżyła. Jej poprzedni właściciel był nagle zachorował i musiał na długo zniknąć w szpitalu, więc Sąsiedzi zadeklarowali, że stworzą jej raj na ziemi.
Na początku nic na to nie wskazywało. Munię zapakowano do samochodu i po 150. kilometrowej podróży wysadzono nagle w innym świecie. Niby łąki, soczyste trawy, ale ewidentnie inaczej. Więc przez trzy dni stała na tych łąkach przywiązana do palika, nic nie żarła, tylko na widok każdego człowieka, w tym nas, żałośnie, donośnie i przeciągle muczała. A o kropli mleka można było tylko pomarzyć.
Ale potem była już u siebie.
Żarła, ile wlazło i tylko kombinowała, jak tu się urwać z uwięzi i dostać do pysznych pomidorowych krzaczków, dumy Sąsiadki. Raz nawet Muni się udało. Zerwawszy się z gracją 500. kilogramów żywej wagi wtargnęła do tunelu foliowego i błyskawicznie opędzlowała chyba z 50 krzaków. Oczywiście Sąsiadka się załamała, ale na szczęście był jeszcze maj, więc zdążyła posadzić nowe sadzonki. Mnie na samą myśl o takim incydencie skóra wówczas cierpła.
Na swoim ogródku miałem akurat 60 krzaków pomidorów, ustawionych równiutko, po wojskowemu w każdym wymiarze (w rolnictwie są trzy) tak, że żaden listek nie śmiał wystawać poza szereg, chuchanych, dopieszczanych i zapraszanych do różnych konwersacji w trakcie ich pielęgnacji. Więc myśl o Muni baraszkującej wśród palików...
Munię lubimy. Nie dość że daje 9 litrów mleka dziennie, a to nie jest rekord u dżersejki, to jeszcze wypełnia sobą sielski krajobraz Naszej Wsi. I wcale go nie szpeci, bo jest naturalna, a dodatkowo mała i jak na krowę, można powiedzieć, zgrabna i nieociężała. Potrafi, na przykład na widok Suni, gdy ta przybliży się za bardzo, nadspodziewanie przyspieszyć wyraźnie w niepokojowych zamiarach, o czym Sunia wie, bo pryska z podkulonym ogonem.
Munia oczywiście nie jest tak  słynna na świecie, jak jej koleżanka, Matylda ze Złotego Stoku, w  woj. Dolnośląskim. Ta w 2013 roku po pierwszym dniu pobytu w nowej zagrodzie dała drapaka do lasu i tyle ją widzieli. Przez dwa lata i przez dwie górskie zimy żyła samodzielnie. Miała nawet cielaka, który jednak nie przeżył. Próbowano ją złapać na różne sposoby, bo niszczyła uprawy okolicznych rolników. Nie pomogły wnyki, które ją  okaleczyły, zastrzyk ze specjalnego środka usypiającego ją tylko rozwścieczył, a westernowa pogoń na koniach w towarzystwie watahy psów też nic nie dała. Pomogła tylko droga pokojowa i cierpliwość. Została przekupiona solą, jabłkami i kapustą. Po powrocie do domu formalnie nie istniała, bo po jej zaginięciu wypisano ją z unijnego rejestru.
Jak jest teraz, nie wiem.

Sąsiad do tego opisu zwierzaków podszedłby jak zwykle filozoficznie dorzucając kilka żarcików, ale Sąsiadka nieźle by się obśmiała, na zasadzie "Ech te Miastowe! Durne to takie!". U niej zwierzę ma dostać to, co mu się należy, czyli jeść, pić, ochronę przed wiatrem i zimnem, a pies dodatkowo, oprócz budy, spacer. Przy czym kocha zwierzęta i opowiada nam, jakie są mądre, chociażby "te głupie kury", ale spoufalania żadnego nie ma. I nic nie mówi, ale dla niej jest niedopuszczalna obecność psa w domu i widok naszej Suni rozwalonej na kanapie wybranej z trzech, które ma do dyspozycji. Sunia to wszystko wie, więc na spacerach obie się tylko krótko przywitają i koniec. Za to przy Sąsiedzie Sunia szaleje i wije się ze szczęścia, a on ją stosownie wyklepuje i zagaduje.

Przegadaliśmy cały wieczór wypiwszy może raptem 0,5 l z 0,7 Żołądkowej de Luxe. Może dlatego, że nie była to Luksusowa, a może dlatego, że następnego dnia mieliśmy jechać do Stolicy.  Tak czy owak, przy jakiś zakupowych okazjach, przed wiejskim sklepem nawet nie ma co wspominać zazwyczaj tłumnie tam zebranym tubylcom, że we czworo nie podołaliśmy... Po prostu wstyd i obciach.

Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, czy Sąsiedzi się ucieszyli, że wracamy, to musiałbym powiedzieć, że tak. Ale oni nie są wylewni. A poza tym co tu roztrząsać i przeżywać? Wracają, bo takie jest życie. Koniec. Kropka.

We wtorek wyruszyliśmy eską do Stolicy.
Z tymi eskami to jest jakiś problem. Bo z jednej strony komfortowo, wygodnie, bezpieczniej i szybko, a z drugiej strony właśnie za szybko, no i Żona narzeka, że nudno i że nie ma na czym oka zawiesić. Ja wiem, że jej chodzi o jakieś fajne wsie, domki, najlepiej stare i rozsypujące się, które ona mogłaby reanimować, odtwarzać i odrestaurowywać. Ale skąd ja jej to wezmę wzdłuż eski, gdzie po lewej i po prawej wycięto lasy na sporej szerokości, zabudowania zasłonięto dźwiękochłonnymi ekranami tak, że nie wiadomo, co jest za i tylko są same MOP-y (Miejsce Obsługi Podróżnych), stacje paliwowe i McDonald's'y.
Mając na desce rozdzielczej duże cyfry przed nosem jechałem dosyć sensownie.
- No widzisz. - Nie można tak zawsze? - Wcale się nie stresuję, można porozmawiać i posłuchać muzyki. - Żona ciepłym głosem skomentowała podróż.
Ale i tak interwały odległościowe pokonywaliśmy za szybko, a wolniej jechać, np. setką, nie mogłem, bo bym umarł       z nudów, więc żeby przyjechać do naszego lokum po otwarciu doby hotelowej, musieliśmy robić "sztuczne" postoje. Że niby któremuś z nas chce się siku, a Suni to już na pewno.
Tym razem w Stolicy zatrzymaliśmy się na Piwnej, bo na Rycerskiej, tuż obok, gdzie się "zazwyczaj" zatrzymujemy, nie było możliwości. Ale czy Piwna, czy Rycerska, to i tak jest to serce Starego Miasta, a za jedyny możliwy i sensowny odległościowo parking na Podwalu trzeba nieźle zapłacić.
Udało się nam po trzech rundach (Podwale, Kilińskiego, Długa, Miodowa, Senatorska, Podwale...) znaleźć miejsce tuż obok pomnika Małego Powstańca.
Od razu na 16.00 w Bazyliszku zarezerwowaliśmy "nasz" stolik i mogliśmy spokojnie się wypakować.
Zaprzyjaźniona Szkoła miała się pojawić o 18.00. Było więc sporo czasu.
Zjedliśmy po tatarze, ja do tego obowiązkowo wziąłem 40. Chopina, bo Luksusowej nie mieli. Ale zawsze mają Pilsnera Urquella, więc można im wszystko wybaczyć. Ale specjalnie nie ma co, bo obsługa miła i atmosfera fajna. Nadal było sporo czasu, więc Żona została "pilnując" stolika, a ja zrobiłem sobie mały spacer, mimo że pogoda nie sprzyjała. Lubię tak sam, w swoim rytmie coś pooglądać, zapoznać się z różnymi tablicami opisującymi historię miejsca, ogólnie pokontemplować. A cały ten teren jest klimatyczny i kameralny, i pozwala zapomnieć o różnych brzydkich stołecznych miejscach, o pośpiechu, hałasie i rozmachu.
Kamiennymi Schodkami zszedłem w dół w kierunku Wisły, by wejść na Brzozową, potem skręcić w lewo w Mostową      i w prawo na Freta. Doszedłem do Rynku Nowego Miasta i zawróciłem. Minąłem Świętojerską, Długą i Kilińskiego, potem Szerokim Dunajem, Wąskim Dunajem i Nowomiejską wróciłem do Rynku Starego Miasta. 40 minut, a ile przyjemności.
Po drodze jakaś pani zapytała mnie o ulicę Świętojerską, więc jej wytłumaczyłem, jak dotrzeć.
- Mogłeś się wykazać! - stwierdziła Żona, gdy jej o tym powiedziałem, przybierając przy tym na twarzy charakterystyczną minę.
Spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą zawsze ma swój niepowtarzalny klimat, ale łączą nas przede wszystkim sprawy zawodowe, a spotkanie zdominowała oczywiście środowa konferencja.
Powoli jednak zaczynają wchodzić elementy prywatne, czyli krótko mówiąc poznajemy się. Oczywiście i oni i my już wielokrotnie wcześniej poznaliśmy nasze "życiowe" historie i jest wiadomym, że ich są niezwykle interesujące dla nas,   a nasze dla nich. Może dlatego, że w wielu elementach są do siebie bardzo podobne. Zdaje się, że w kilku wyprzedzamy ich o krok, np. teraz, na przełomie maja i czerwca biorą ślub. A my? I ten temat, jak również wspólne wzajemne oswajanie ich rodzin,  zdominował do końca spotkanie.

W środę odbyła się konferencja.
Ten fakt zawsze  śmieszy Kolegę-Współpracownika.
- To wy jedziecie z Sunią na konferencję do Stolicy?

Chciałem, jak zwykle, siąść w I rzędzie, żeby mnie widziano, ale, jak zwykle, Żona zaoponowała. Udało się w drugim.
W trakcie nawet zabrałem głos, uważam że dość istotny, ale przede wszystkim później dalsi mówcy dotykając tego tematu patrzyli w moją stronę.
- Chyba Szkoła została zauważona i zaznaczyliśmy swoją obecność! - szepnąłem do Żony.
- No nie wiem, czy to jest takie dobre i wskazane! - odparła.

Wieczór znowu spędziliśmy w Bazyliszku.
Na wczorajszym paragonie zauważyłem, że młody kelner nas obsługujący nie "nabił" wczorajszej 40. Chopina. Tego dnia była już inna zmiana, więc problem zgłosiłem najpierw jednemu kelnerowi, a potem drugiemu. Ten stwierdził, że sprawę zgłosi pani menadżer.  Gdy po jakimś czasie znowu się u niego upomniałem, uspokoił mnie:
- Pani menadżer przyjdzie do pana, do stolika.
Nie przyszła. I nie przyszła wcale. Chciałem nadal interweniować, ale Żona stwierdziła, żebym przestał być upierdliwy    i razem z Zaprzyjaźnioną Szkołą kazali mi być cicho.
- Swoje zrobiłeś! - stwierdzili zgodnie.

Spotkanie najpierw przebiegło pod znakiem postkonferencyjnym, a potem blogowym.
Otóż stwierdziłem, że czas najwyższy nadać im indywidualne blogowe imiona. Opowiedzieliśmy im, jak się to zazwyczaj odbywa, z czego te imiona wynikają i że mogą je sobie sami  nadać.
I się zaczęło.
No bo oni sami sobie nie nadadzą, bo nie wiedzą, więc lepiej zróbcie to wy!
A my też nie wiemy, bo jednak znamy się za mało, a nie chcielibyśmy, aby były oczywiste i/lub drętwe.
Co chwilę Żonie na ucho szeptałem kolejny pomysł, a Żona kolejny raz przewracała oczami, co każdorazowo wywoływało wybuchy śmiechu Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Ostatecznie stanęło na niczym. Pat.

W czwartek, czyli wczoraj, wyjechaliśmy ze Stolicy.
Zaprzyjaźniona Szkoła specjalnie się nie spieszyła, bo postanowiła w Stolicy kupić ślubną sukienkę.
My zresztą też nie i nawet dosyć szybko zrobiliśmy sobie postój w Płocku, z którego Żona ma wspomnienia                   z dzieciństwa i który oboje polubiliśmy. Ja zrobiłem sobie dłuższy spacer bulwarem nad Wisłą pod pomnik Broniewskiego, a Żona, po krótszym, wróciła z Sunią do "naszej" restauracji w Hotelu Tumskim.
Z Broniewskim kojarzy mi się moja pierwsza żona, która wieki temu uświadomiła mi, że Broniewski to nie tylko poeta rewolucyjny - chociażby Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego:
Już dziąsła przeżarte szkorbutem,
już nogi spuchnięte i martwe,
już koniec, już płuca wyplute -
lecz palą się oczy otwarte.


...Raz jeszcze się dźwignął na boku:
- Ja muszę... tam na mnie czekają...
i upadł w ostatnim krwotoku,  


i skonał. I wrócił do kraju. 


ale też taki, który napisał między innymi Zielony wiersz:

...ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu - bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć... 



Jakoś mi uleciało, że cała podróż do Naszego Miasteczka to 480 km. Więc potem było dość ciężko. Na szczęście przedłużający się czas podróży zabijaliśmy wymyślaniem imion dla Zaprzyjaźnionej Szkoły. Obracaliśmy się pomiędzy debilno-humorystycznymi a drętwymi lub lekko niegrzecznymi, a końca i efektu nie było widać. Bo żadne, odrzucane natychmiast, nie oddawało ducha postaci. Po prostu za mało się znamy!
W końcu Żona podsunęła pomysł, wcale nie najgorszy.
- Ona będzie Żona Dyrektora, a on Mąż Dyrektorki.
Natychmiast się zgodziłem, zwłaszcza że w tej beznadziei zaczynałem mieć dość, no i do Naszego Miasteczka zostało tylko 15 km.
Imiona całkiem nieźle oddają układ. Może i zostaną na stałe. Lekkim mankamentem, który nim być nie musi, jest fakt, że działają dobrze, ale w kontekście i powiązaniu z drugim imieniem.

A dzisiaj?
No co mogliśmy robić dzisiaj?!
Zakupy.
Po powrocie do domu zastałem tylko dwa Pilsnery Urquelle, co mną lekko wstrząsnęło. Postanowiłem bardziej się przyłożyć i dbać o większe zapasy w kilku, strategicznych dla nas, miejscach. Bo przy ciągłym przemieszczaniu się może się zdarzyć, że akurat trafimy na niehandlową niedzielę, o co teraz łatwo, i przy tak mikrym zapasie mógłby być problem. Dodatkowo ostatnio Biedronka non stop robi jakieś wolty z cenami Pilsnera Urquella (nawet promocje przy zakupie trzech butelek) i trzeba mocno uważać, żeby nie przepłacać, np. po 4,49 zł za butelkę zamiast "standardowo" po 3,99 zł.
Dzisiaj w Biedronce było ok. Na karteczce, którą dokładnie przestudiowałem, widniało 3,99. To kupiłem "tylko" 10 sztuk, nie za wiele, bo po pierwsze zaraz wyjeżdżam do Metropolii, a po drugie będzie chwila oddechu i czas zaczaić się na jakąś chwilową promocję. A korzyść jest wtedy ewidentna.
Kiedyś w Metropolii z Żoną zajrzeliśmy "przez przypadek", po drodze, po jakiś drobiazg do Biedronki, a tam Pilsner Urquell po 3,29. To wykupiłem cały zapas, jakieś 130 butelek. Każdy w sklepie się na mnie gapił, a ja widziałem            w oczach starszych ludzi pewną panikę, taką z okresu wojny, albo komuny.
Łatwo obliczyłem, że jestem do przodu względem ceny 3,99 jakieś 9 dych i mam spokój na blisko dwa miesiące. W tym radosnym nastroju wracaliśmy do Naszej Wsi.
Na najbliższe rondo wjechałem lewym pasem, bo prawym guzdrał się jakiś policyjny radiowóz. Na wewnętrznym lekko przyspieszyłem (miałem dodatkowy handicap, bo mniejszą drogę do przebycia) , by na drugim zjeździe z ronda go opuścić, tuż przed nosem radiowozu. Musiało to chyba zszokować policjantów, bo za chwilę ujrzałem niebieskie migające światła, a za dalszą siedziałem u nich w radiowozie.
- Proszę pana! - To się kwalifikuje na 200 zł mandatu i 4 punkty karne! - powiedział z pamięci pan policjant.
- To promocję szlag jasny trafił! - rzuciłem, ot tak, w przestrzeń radiowozu, z ciężkim westchnieniem.
Pan policjant się zainteresował, o czymż to ja mówię, zaś policjant-kierowca milczał jak grób (teraz do mnie dotarło, że policjanci-kierowcy zawsze w takich sytuacjach milczą, a od gadki i wystawiania mandatów są policjanci-pasażerowie).
Więc opowiedziałem o całych zakupach.
Policjant-pasażer wyciągnął bez słowa tablet i zaczął jeździć palcem po ekranie, czym niewątpliwie mi zaimponował. Widziałem tylko, jak przelatywały jakieś paragrafy, ustępy i punkty.
- Proszę pana! - To możemy ten czyn zakwalifikować, jako...
I tu podał stosowne paragrafy i przepisy.
- To będzie mandat 50. złotowy i 2 punkty karne. - Przyjmuje pan?
- Oczywiście! - odparłem entuzjastycznie. - To jeszcze mi zostają 4 dychy! - To może pan będzie wypisywał, a ja           w międzyczasie skoczę do samochodu i przyniosę panom dwa Pilsnery Urquelle?
- Nie, nie! - Ja dziękuję! - A kolega nie pije! - Jest chory.
Spojrzałem na twarz policjanta-kierowcy. Nadal nie wyrażała żadnych uczuć.
Gdy wysiadałem, policjant-pasażer zapytał:
- To gdzie jest ta Biedronka?
Skwapliwie rzuciłem się do tłumaczenia, tylko nie dodałem, że tam akurat cały zapas jest wykupiony.

Po załatwieniu w ciągu 0,5 godziny wszystkich spraw pojechaliśmy na dworzec, aby kupić na niedzielę bilet do Metropolii. Oczywiście musiałem usłyszeć od Żony, że po co jedziemy, skoro można to zrobić w domu prze Internet,     a drukarkę przecież mamy?!
Kasa była zamknięta! Ja oczywiście wiem o tym, że tak jest lub że tak można trafić, ale w ciągu dnia bardziej jest otwarta, niż zamknięta, więc jednak jest większe prawdopodobieństwo, że się trafi na jej otwarcie ( dokładnie: otwarcie - 73% czasu funkcjonowania(?), zamknięcie - 27%).
A jednak! Przeważnie trafiam na zamknięcie. Jak się tak dobrze nad tym zastanowić, to do obliczeń prawdopodobieństwa w przypadku "naszej" kasy chyba trzeba podejść inaczej - modułowo. Otóż liczba modułów zamknięcie w ciągu dnia wynosi trzy, a otwarcie cztery. A to daje wskaźnik 3:4=0,75 i widać wyraźnie, że rośnie znacząco prawdopodobieństwo trafienia na zamknięcie (w poprzednim wskaźnik trafienia na zamknięcie wynosił 27:73=0,37).
Oczywiście to wszystko tworzy kolejne Prawo Murphye'go z cyklu Druga kolejka jest zawsze szybsza albo Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się na pewno., itd., itd.
Na użytek Naszego Miasteczka mogłoby to być:
"Jeżeli możesz trafić na zamknięcie kasy kolejowej na dworcu w Naszym Miasteczku, to trafisz na pewno!"
Żona na parkingu, widząc mój spokój, gdy wsiadaliśmy do auta, sprowadziła mnie na ziemię.
- W Metropolii to by cię w takiej sytuacji szlag jasny trafił!
I miała rację.

No to w domu przystąpiliśmy do zakupu biletu przez Internet. System  mi odmawiał, więc dołączyła Żona.  Jej też, po kilku próbach, odmówił.
- Nic z tego nie rozumiem! - stwierdziła zdegustowana.
Ale ja rozumiem!

Robiąc pozakupowe porządki rzuciłem okiem na paragon i włosy stanęły mi dodatkowo dęba.
Kupiłem  Pilsnera Urquella po  4,49 zł za butelkę! Podniosłem larum ze słowami nie nadającymi się do zacytowania.
- To weź paragon, przespaceruj się i złóż reklamację! - Żona racjonalnie i spokojnie doradziła.

W Biedronce poprosiłem o panią kierownik lub pana kierownika. Rozległ się dzwonek na całą salę i za chwilę przyszła, jak się okazało, nie pani kierownik. Miała taki dziwny tik werbalny.
- Dzień dobry! - Proszę pani...
- I co?!
- Dzisiaj do południa... - starałem się coś powiedzieć, lekko zaskoczony i wytrącony z równowagi.
- I co?!
- No właśnie! - Kupiłem... - zacząłem się jąkać.
- I co?!
- Jak pani da mi skończyć, to powiem i co?! - gwałtownie dałem odpór z wyraźnym wkurzeniem na twarzy.
- No, słucham! - odparła niezrażona.
- Kupiłem  10  Pilsnerów Urquelli...
- Wiem, bo pana obsługiwałam. - I co?! - zaczęła znowu.
- Na półce była cena 3,99, a na paragonie 4,49! - rzuciłem jednym tchem instynktownie czując, że chyba nie dobrnę do końca. Bo na pewno, znając mnie, coś się stanie!
- To chodźmy! -  odparła konstruktywnie. Wiadomo, w Biedronce nie ma czasu na pierdoły i od razu trzeba przejść do sedna I co?!
Przy półce widząc karteczkę z napisem 3,99 zerwała ją jednym ruchem i dodała:
- To ja idę do kierowniczki. - Proszę poczekać.
Za chwilę wróciła.
- Należy się panu zwrot  5. zł. - Zosiu, daj panu 5 zł! - dodała przy kasie. - A piwo jest po 4,49! - dorzuciła na pożegnanie.
Już chciałem jej tłumaczyć, że Pilsner Urquell to nie jest piwo, tylko wyższy, bliżej nieokreślony stan wniebowzięcia, gdy nagle w głowie usłyszałem I co?!
Więc teraz będę uważał, jak jasna cholera i sprawdzał paragony natychmiast, przy kasie!

Po południu chciałem się umówić na jutro z Warsztatowcem na odbiór Terenowego. Ile to już minęło, gdy oddałem go do przeglądu? Trzy miesiące? Jutro Warsztatowiec nie mógł, bo wyjeżdża, więc umówiliśmy się na środę...

A wieczorem rozmawiałem z Żoną Dyrektora. Okazało się, że jednak sukni ślubnej w Stolicy nie kupili.
- Kupię najwyżej przez Internet! - stwierdziła Żona Dyrektora wyczuwając moje zaniepokojenie.
Trudno mnie się dziwić - ślub tuż, tuż, a sukni nie ma.  Ja się na tym nie znam, ale kupno sukni ślubnej przez Internet dobrze się skończyć nie może. Nawet jeśli później krawcowa coś dosztukuje, przyfastryguje, itp.

SOBOTA (09.03)
No i kupiłem bilety w kasie, na dworcu.

Po powrocie pokazałem je triumfalnie Żonie.
- Moim zdaniem tam też tak da się zrobić! - ruchem głowy wskazała na stanowisko komputerowo-drukowalne.                 - Pomijając, że tam nic zrobić nie można!
Pochwaliłem się jeszcze zdjęciem, które wykonałem  przy kasie, a które zawierało planszę z godzinami otwarcia i jej zamknięcia.
- No proszę! - To jednak jesteś rozwojowy!

Po południu, w trakcie pisania i sprawdzania czegoś w Wikipedii, wyskoczył mi od niej na ekranie komunikat.                  O finansowe wsparcie. Więc natychmiast ją wsparłem, ale przy pomocy Żony. Pieniądze były pobierane z karty i szły gdzieś do Stanów, do San Francisco, więc bałem się, że karta przy okazji może zostać wyczyszczona.

A wieczorem udało mi się w Kopalińskim wreszcie dobrnąć do końca litery A.
A planowałem, że kiedy tam dobrnę?

NIEDZIELA (10.03)
No i jadę pociągiem do Metropolii.

Tym razem z 50. minutowym postojem w Mieście Przesiadkowym.
Siedzę w poczekalni popijając kawę otoczony kilkoma menelami,  urozmaiconą i bogatą  melodyką ich chrapania            i w oparach smrodu. Czy to mi przeszkadza? W zupełności nie! Raczej nastraja  filozoficznie i nostalgicznie, przypomina mój wytęskniony powrót do Polski w 1972 roku po trzytygodniowym pobycie w Bułgarii, ówczesny obskurny dworzec PKP w Katowicach i oczywiście piosenkę Republiki ( jest na mojej LIŚCIE 100).
A propos LISTY 100.
Ostatnio wspominaliśmy z Żoną ostatnią wieczerzę u Helowców - jak  było fajnie. Hel starał się trafić z utworami            w zawartość MOJEJ 100, co było prawie niemożliwe, bo jest ona mocno specyficzna - z jednej strony oczywista              i przewidywalna, z drugiej kompletnie nie, budząc u interlokutora a to zaskoczenie, a to zwątpienie, wreszcie być może grzecznie skrywane rozczarowanie.
Na kanwie tej atmosfery Hela, z sercem na dłoni, spontanicznie powiedziała do mnie:
- Ja też mam taką swoją składankę!
No dźgnęło mnie, według Żony, niemożebnie. Ponoć z wredną, morderczą miną odparłem:
- TO NIE JEST ŻADNA SKŁADANKA!!!  TO JEST MOJA ŚWIĘTA LISTA SETKI!!!
I po co?! Teraz mi głupio i żal mi Heli, więc mówię z otwartą przyłbicą:
- Przepraszam Hela! - I wybacz mi Hela!
Te cholerne kompleksy z dzieciństwa ciągle wyłażą i ta moja gruboskórność. Ale nie piszę o tym, żeby się usprawiedliwiać. Raczej staram się w ten sposób, patrząc na siebie z boku, drobnymi kroczkami, sam siebie naprawiać i prostować.

W WARSIE drużyna dwuosobowa - on z Jeleniej Góry, ona z Tarnobrzegu. Zamówiłem, jak zwykle dwa piwa Korona Olbrachta, paczkę orzeszków ziemnych solonych(!), schabowy z ziemniakami i surówką i czarną kawę (w lutym minął rok, a może to już dwa lata, jak piję bez cukru). I za wszystko, jak zwykle, zapłaciłem z góry. Unikam później w ten sposób kolejek.
Siedzę, czytam  i wchłaniam narkotyczne szszsz... pociągu.
A w Metropolii leje - dzwonił Syn.
Napisałem smsa do Żony:
- Ale do 19.00 (mój przyjazd to 19.29) wszystko się może jeszcze wiele razy zmienić :-) Buddyzm.

Małe kroczki...

O mało co, a dosiadłbym się do faceta, trochę młodszego ode mnie, takiego, który ma wypisane życie na twarzy. Już rozkładałem swoje rzeczy, gdy zwolnił się sąsiedni stolik, więc tknięty przeczuciem, przeniosłem się.
Jak się okazało w trakcie podróży, był to taki Forrest Gump ze sceny na ławeczce. On siedział cały czas, a zmieniali się kolejni podróżni. I każdemu miał co innego do opowiedzenia, na ogół o różnych podróżach, ale bardzo ciekawie. Tylko nie wiem, czy wytrzymałbym tak przez całą drogę. Bo był to naprawdę Forrest Gump - lekko ograniczony, dobrotliwy, któremu wystarczyło tylko trochę potakiwać, czyli wykazywać odrobinę zainteresowania.

Wysiadając w Metropolii mogłem się przekonać, że buddyzm zadziałał.  Pociąg spóźnił się 20 minut, a było wyraźnie widać, że deszcz przestał padać właśnie przed chwilą. Więc suchutki dotarłem do Nie Naszego Mieszkania.

PONIEDZIAŁEK (11.03)
No i jestem po konferencji.
Po raz pierwszy wyszedłem z niej z dużą przyjemnością i satysfakcją. I cieszę się, że na nią przyjechałem do Metropolii, żeby już jutro wracać do Naszego Miasteczka.
Nie będę  wchodził w szczegóły, bo mógłbym zanudzić na śmierć, uwikłać się w szczegółach i się w nich pogubić,          a przede wszystkim obudzić demony przeszłości. Po co?
A więc buddyzm...
A na wspomnienia z czerwca tamtego roku znowu trzeba będzie poczekać.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa.
Ps. Mogę sobie pozwolić,  po blisko półtorarocznym pisaniu, na uchylenie rąbka tajemnicy. W pierwotnej, mojej(!)  wersji miał on nosić nazwę Chuje Muje Rajskie Ptaki, ale na skutek interwencji Żony został Bocianem. Ostatecznie też   z ptaków.