poniedziałek, 18 marca 2019

18.03.2019 - pn
Mam 68 lat i 105 dni.

WTOREK (12.03)
No i jadę do Naszego Miasteczka.

Wieczorem postanowiłem spać do  oporu, bo noc poprzednia, "przedkonferencyjna", była kiepściutka. Poza tym, z racji tempa życia, nie ma czasu w danym miejscu na aklimatyzację.
Postanowiłem..., ale co mam zrobić, gdy od zawsze całkiem nieźle funkcjonuje we mnie  zegar biologiczny i do tego dochodzi reisefieber.  "Jechałem" więc już od piątej, by w końcu zwlec się z łóżka o 06.30. Ale bez irytacji - wracałem do Żony i do Naszego Miasteczka. A świadomość ta, nawet przy półsennym i ciągłym przewracaniu się z boku na bok, blokowała zalążki irytacji.
Być może dołożyło się do tego stanu Helowców podłechtanie. Żona twierdzi, że na pochwały, pochlebstwa to jestem uczulony, jak mało kto. Łaknę, ponoć(!), jak kania dżdżu.
Do tej chwili myślałem, chyba jak większość, że sprawa dotyczy grzyba (starego?). Ale nie. Powiedzenie wzięło się od ptaka-drapieżcy. Podobno, jako jedyny spośród nich, lubi polować podczas deszczu. W dni pogodne (paradoksalnie     u mnie dni bez pochwał) wydaje żałośnie brzmiący głos (u mnie skomlenie), co jest interpretowane, jako przyzywanie deszczu (u mnie pochwał).
Otóż wczoraj opublikowałem wpis, zmyłem statki poobiednie (zrobiłem pyszną, jak zwykle, Moją Potrawę na kozim serze), a tu już sms od Heli. Przeczytali.  Wyglądało, jakby czaili się na wpis (już słyszę Żonę - Chciałbyś!).
Smsami Heli mnie komplementowali. Oczywiście, że było to miłe, nie będę się krygował. I padły też słowa "Hel szykuje wydawniczy bestseller z Twojego bloga, więc musimy być na bieżąco :-)"
I znowu - nie jest tak, że o tym nie myślę. To znaczy, nie myślę o bestsellerze, bez jaj. Ale oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy mam myślenie, że może kiedyś, gdy nazbiera się więcej materiału, w jakiś sposób to wydrukuję. Oczywiście, nie wiem, jak miałbym się za to zabrać i jaką formę miałoby to przyjąć. I tu bym chętnie szukał pomocy, wsparcia                  i doradztwa, a może stałej współpracy z Helem. Bo ma on w tych kwestiach rozeznanie i doświadczenie.
Tylko.
Tylko, że trochę już poznałem Hela i wiem, że w pewnych kwestiach jesteśmy podobni do siebie. Na przykład w kwestii "robienia jaj". Żeby zobrazować tę naszą cechę posłużę się rysunkiem Mleczki - Dwóch facetów siedzi przy barze (chyba), takich zatroskanych dyskutantów, a nad nimi "dymek" z napisem... I żeby przynajmniej przy wszystkim było napisane czy to na poważnie czy na jaja (pis. oryg.).
No właśnie, żebym ja to wiedział.
A z kolei wiem, bo na tyle go poznałem, że jak już coś ustalimy, "po etapie jaj", to sprawa będzie traktowana poważnie, profesjonalnie, rzeczowo i realizowana do końca. Bo "jaj" już nie będzie. Dokładnie jak u mnie!!!!!!
Więc na razie, oprócz ich kurtuazji, to w sprawie tej publikacji (ale szumne określenie) niczego nie mogę wiedzieć i być pewnym.
Ale może się uda. Zobaczymy.

Oczywiście wiedziałem, co się stanie, jak "wejdę na rysunki Mleczki". To tak, jak z oglądaniem starych fotografii dokumentujących twoje życie we wszelkich aspektach - prywatnych i ogólno społecznych, w których się uczestniczyło i/lub było się świadkiem.
To może jeszcze o dwóch rysunkach, takich nadających się do zbliżających się świąt.
Pierwszy:
Nad rzeką, na drewnianym pniu siedzi ojciec i syn. Obaj hebanowo czarni, w dredach, wytatuowani, u syna  kość            w przekłutym nosie. Na rękach i nogach różne bransolety i pierścienie, na biodrach przepaski. Tacy "dzicy". Nogi mają zanurzone w wodzie, a w rękach pędzle i metalowe puszki po konserwach(!), z jakąś farbą zapewne. Ojciec zwraca się do chłopca, na którego twarzy widać ciężkie zdziwienie i niedowierzanie (może przerażenie?):
Będziesz się śmiał ale za wielką wodą żyje plemię, które maluje jajka.(pis. oryg.)
I drugi:
Okrągły stolik pokryty obrusem, za nim w tle okno z zasłonami. Za nimi "prześwituje" noc.
Po lewej stronie siedzi stara wróżka - na nosie okulary, włosy spięte w kok. Po prawej zając - uszy na sztorc, dwa przednie skoki równiutko opierają się o stolik, dwa górne siekacze jeszcze bardziej widoczne, bo minę ma nieciekawą. Wróżka obejmuje dłońmi kulę leżącą na stole i z wyrazem troski na twarzy mówi:
- Niedobrze, widzę patelnię i buraczki.

Zawsze jest tak, że jak się ma za dużo czasu, to potem się go ma za mało.
Rano w Nie Naszym Mieszkaniu przed podróżą miałem jego aż nadto. Nastąpiła demobilizacja, rozleniwienie, sycenie się brakiem pośpiechu, powolna kawka. W efekcie poskutkowało to znowu intensywnym marszem na dworzec               i dotarciem doń na dwie minuty przed przyjazdem pociągu.
Od razu urządziłem się w WARSie (teraz nie informują o WARSie, tylko o wagonie barowym - jakoś tak                         w odhumanizowany sposób).
Tym razem dwie panie - drużyna ze Świnoujścia. Zamówiłem jak zwykle i opłaciłem z góry zestaw na całą podróż i przy kawce zatopiłem się w rozmyślaniach, gdy nagle wyrwał mnie z tego stanu telefon od Córci.
Najpierw zapytała mnie co słychać i podstępnie, jak się później okazało, dała mi się wygadać, żebym jeszcze bardziej się wyluzował. A potem, niby od niechcenia, dodała:
- Wiesz tato, jestem zdenerwowana, bo o 13.00 mam spotkanie z szefem. - i tu zawiesiła głos.
Wiedziała dokładnie, jak pokierować moje myśli, a ja się dałem prowadzić, jak bezwolna owieczka na rzeź. Wykorzystała wiedzę na mój temat - osoby, która od 25 lat sama jest szefem i osoby, która jest pracoholikiem (teraz już zdecydowanie mniej) i która bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki. Więc wiedziała, że natychmiast się przejmę i że błyskawicznie wejdę w myślenie - Cholera, czyżby mieli reorganizację i przy tym redukcję etatów?! - A jak ją szef zwolni? Fatalnie! - Ale przecież w trakcie mojego z nim przelotnego spotkania  mówił, że "pańska córka jest prawą ręką" (a może mówił, że "pańska córka jest tutaj szefem" - cholera nie pamiętam). - Ale co to ma do rzeczy, skoro rządzą twarde prawa rynku i ekonomii? - Mało to razy w ciągu 25. lat musiałem się rozstawać z bliskimi mi nawet osobami, bo byłem do tego zmuszony realiami kapitalizmu? - A może nie! - Może chce jej dać awans? - Ale ona może nie chcieć go przyjąć, nie chcieć uwiązania, ceniąc swoją wolność? - No jasna dupa! - To się doczekałem!
- Muszę mu powiedzieć, że jestem w ciąży. - dorzuciła dopiero po sekundzie, abym wystarczająco uwikłał się w swoich "szefowskich" myślach.
- Ja pierdolę!!! - ryknąłem w ułamku sekundy, i jako ojciec, i jako szef, a w następnym, w panice, rozejrzałem się po WARSie. Na szczęście siedział tylko jeden facet, który zachował zimną krew widząc moje siwe włosy, a do pań               z obsługi, urzędujących w części kuchennej dalekiego bufetu, widocznie nic nie dotarło, bo później na ich twarzach nie dostrzegłem śladu oburzenia, zdziwienia lub wyrzutów. A może niejedno w życiu widziały i słyszały?
Gdy zacząłem chłonąć, dobiegła mnie końcówka rechotu Córci. Wyraźnie miała satysfakcję, że udało się jej mnie kompletnie zaskoczyć. Dopięła swego. Ale kobieta taka już jest, nawet jeśli jest twoją córką.
Moje zaskoczenie wzięło się z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że wielokrotnie sam na ten temat rozmawiałem z Córcią i byłem świadkiem kilku jej rozmów           z bratem. Jej stosunek do posiadania dzieci lub nie posiadania  był niejednoznaczny.
Ja to szanowałem, nigdy nie naciskałem w jedną lub drugą stronę i od początku twierdziłem, że to jest Twoje życie, przeżyj je, jak uważasz, ale później tego nie żałuj. Nie żebym był taki mądry. Po prostu traktowałem to jako oczywistość. I czy miałbym brać na swoje sumienie fakt, że coś mocno doradzałem, naciskałem, a potem w tym czymś Córcia byłaby nieszczęśliwa?
Więc po latach zacząłem raczej przyzwyczajać się do myśli, że z tej strony wnuka/wnuczki nie będzie.
Po drugie dlatego, że Córcia sprytnie mnie podeszła usypiając całkowicie moją czujność i nie dopuszczając, aby          w mojej głowie mogły się pojawić jakiekolwiek ślady podejrzeń o jej ciąży.

Postronny obserwator, zorientowawszy się w jakiś sposób w omawianym telefonicznie temacie, ale nie znając tła - wieloletnich i wielopłaszczyznowych rozmów, układów rodzinnych, itp., mógłby wyciągnąć na podstawie mojej reakcji fałszywe wnioski.
A ja się po prostu cholernie cieszę. I już, jako blogowy maniak, widzę, jak piszę Wnuczka, a być może za jakiś czas, postawiony przed faktem dokonanym, Wnuczka I. Ale gdyby był wnuk, to zostałby Wnukiem-V, bo wiem, że u Syna        i Synowej temat jest zamknięty.
No i czuję dużą ulgę. Bo klamka zapadła, a "zapadanie klamki", "stawianie pod mur", czyli sytuacje jasne                        i jednoznaczne względem najbliższych mi osób i względem własnej lubię najbardziej.

Cieszyć się będą wszyscy, ale dla niektórych ta sytuacja "będzie bardziej".
Pomijam oczywistość, czyli samych rodziców. Ale np. rodzice Zięcia. Mają syna jedynaka, lat 42 (rówieśnik swojego szwagra). I od dawna było wiadomo, że brak wnuka lub wnuczki jest dla nich życiowym problemem. Nie chcę mówić, że bardziej dla Teściowej Córy, tylko dlatego że cały czas o to suszyła im głowę.  Według opowieści Córci (a byłem już      w stanie spokojnie rozmawiać), ostatnio jej teściowa stwierdziła, że nie pójdzie na emeryturę, dopóki wnuka mieć nie będzie! Ale widocznie 1. marca ją wreszcie wyrzucili do domu. I wtedy syn z synową przekazali jej taką(!) wiadomość.
- Mówisz i masz! - Córa zacytowała samą siebie.
Druga osoba, która będzie "bardziej", to brat Córci. Jak wiadomo, Syn od dawna w tej kwestii zatruwał życie swojej siostrze, ale ona świetnie umiała sobie z tym poradzić i dawała mu spokojnie odpór. A teraz, nie dość że będzie widział sens życia swojej siostry (on tak ma), to jeszcze zostanie wujkiem. A być wujkiem jest fajnie.

Filozofować można, ale jak nie ma co do garnka włożyć...
Można by tę "sentencję" odnieść do mojej sytuacji. Warsowe realia sprowadziły mnie na ziemię i brutalnie przywróciły do rzeczywistości. Co z tego, że chciałem i miałem fajny czas, aby wrócić do pisania wspomnień z czerwca ubiegłego roku. Zimno panujące w wagonie, przenikające do skóry i kości, zabierało wszelkie chęci i inwencję. W takich sytuacjach pierwsze zaczynają mnie "rypać" korzonki, potem stawy dłoni i łokciowe, potem w kostkach nóg, by na końcu poczuć, że za chwilę się  rozchoruję. I wiem, że wtedy nie pomoże żadne ubieranie kurtki, ani też Luksusowa, jeśli nie jest zaordynowana natychmiast, na co się tutaj oczywiście nie zanosiło.
 Okazało się, że przepalił się jakiś stycznik i wymienią go dopiero na stacji końcowej. Wagon ten, jedyny w całym składzie, pozbawiony był ogrzewania. Nie pomogły próby pań, aby sytuację trochę poprawić - otwarte drzwi z obu stron miały niby wpuszczać trochę ciepła z sąsiednich wagonów, ale raczej wpuszczały sporo hałasu.
Trzeba było emigrować do swojego wagonu, który był przepełnionym wagonem klasy II.
Oczywiście na moim miejscu siedział jakiś młodzieniec, a obok niego, jak się okazało, jego brat z zespołem Downa, więc dałem sobie spokój z jakimikolwiek dyskusjami. Przykucnąłem gdzieś kątem w dyskomforcie, że na kolejnej stacji ktoś przyjdzie i prawowicie mnie z tego miejsca wyprosi, tym bardziej że na twarzy zespołu Downa wypisanego mieć nie miałem (czasami się to zdarza, ale w innych sytuacjach, kiedy, np. przed Żoną "rżnę głupa"). A uparłem się, że dopłaty do "1" nie zrobię, bo to przecież już połowa podróży.
W końcu wróciłem do WARSu, aby zrealizować zamówienie. Było trochę lepiej, bo słońce ogrzewało wagon na zasadzie szklarniowej, ale i tak ostatnie 20 minut spędziłem w pustej "1", aby się porządnie ogrzać. Oczywiście na "krzywy ryj".
W Mieście Przesiadkowym miałem 8 minut, aby się przesiąść. Jest to bardzo dużo, skoro 1Wenta (15 sekund) to ...Panowie!...15 sek...Tylko spokojnie! Mamy dużo czasu!, ale pod warunkiem, że pierwszy pociąg, czyli ten w którym akurat się znajdowałem, jedzie zgodnie z rozkładem. A on prawie od początku miał opóźnienie 15 minut i wcale go nie nadrabiał mimo obiecujących komunikatów przez radiowęzeł.
Szefowa zespołu konduktorskiego co chwilę ogłaszała, żeby pasażerowie przesiadający się na kolejnych stacjach zgłaszali jej ten fakt. To zgłosiłem. Za jakiś czas usłyszałem komunikat: Pociąg w kierunku stacji Nasze Miasteczko będzie oczekiwał za państwem na stacji Miasto Przesiadkowe na peronie drugim. Prosimy o przyspieszenie przesiadania! (treść oryg.). A gdy wysiadałem, to stała nade mną informując mnie, że ten z naprzeciwka to właśnie mój.
WYŻSZA KULTURA KOLEJNICTWA!
Miałem do przebiegnięcia (prosimy o przyspieszenie przesiadania!) jakieś 15 m i już byłem w moim drugim, który natychmiast ruszył. Chyba po tym zorientowałem się, że byłem jedynym przesiadającym się. Czyli?  CZYLI CAŁY POCIĄG, WSZYSCY,  CZEKALI TYLKO NA MNIE!
No to od razu z 50% kompleksów z dzieciństwa szlag trafił. Ale że pomoże mi w tym Polska Kolej? W życiu bym nie wymyślił?!

Żona czekała tylko 8 min dłużej, bo ten mój drugi nadrobił.
Patrzyliśmy na siebie i oboje stwierdziliśmy, że eee tam, co to za wyjazd, nawet nie zdążyliśmy się za sobą stęsknić.
- Nawet nie poczułam, że jestem sama i nie zdążyłam się tym nasycić. - stwierdziła Żona, bardziej informacyjnie, niż       z wyrzutem.
To obiecałem jej, że następnym razem wyjadę przynajmniej na tydzień.


ŚRODA (13.03)
No i powoli zaczynamy przestawiać tory naszego myślenia na Naszą Wieś.

Najpierw udało mi się skontaktować z "naszym" fachowcem, który jest taką Złotą Rączką w szeregu bardzo poważnych sprawach. Zrobi meble i wszelką inną stolarkę, powymienia część pozatykanej przez lata instalacji hydraulicznej, położy nowy drenaż od oczyszczalni, wymieni lub naprawi dach, położy kafle i wybuduje dom, itd., itd. Malowania nie cierpi!      I nie zajmuje się elektryką. Od tego jest jego teść - Elektryk.
Piszę udało mi się, bo jeśli pracuje w swojej stolarni ze słuchawkami ochronnymi na uszach, to sobie mogę dzwonić długo. A wieczorem jest wykończony, więc do telefonu specjalnie nie zagląda.
Z Elektrykiem też się skontaktowałem. Obu zakomunikowałem, że do wakacji wrócimy do Naszej Wsi, że mamy "świeże spojrzenie" i że otwiera się nowy front robót, i że będziemy się umawiać.
Z Elektrykiem i jego żoną mamy również stosunki towarzyskie, stąd rozmowa za chwilę zeszła na co słychać?, jak zdrowie?.
- Wie pan. - westchnął Elektryk. - Jak człowiek zbliża się do sześćdziesiątki, to zaczyna się sypać.
- To co ja mam mówić, jak zbliżam się do siedemdziesiątki? - odparłem ze śmiechem.
- A nie! - Pan to jest z innego materiału.
- Ok. - stwierdziłem dalej się śmiejąc. - Pogadamy już w Naszej Wsi przy wódeczce.
- To pan pije jeszcze wódkę?!
Żona słysząc rozmowę na poczekaniu podesłała mi tekst smsem:
- Jeśli człowiek jest naprawdę zdrowy i silny, to nawet medycyna jest bezradna.

Pod koniec dnia ocknąłem się i stwierdziłem, że muszę dokonać drobnych sprostowań we wcześniejszych wpisach, bo zdaje się, że rozmijają się z prawdą.
Otóż Po Morzach Pływający jednak miał ten kurs, a nawet ma go aktualnie. Tak twierdzi Żona.
A ileś dni temu dostałem smsa od Synowej. Okazało się, że we wpisie z 25. lutego tego roku grubo, bo dwukrotnie, przeszacowałem masę Wnuka-IV - Dane we wpisie na blogu do zmiany :-) Wnuk-IV obecnie waży 19 kg, więc              w zeszłym ważył ok 16 :-))).(pis. oryg.).  Nie zmienia to faktu, że wtedy czułem, jakby miał 30 kg.


PIĄTEK (15.03)
No i dzisiaj odebraliśmy Terenowego.

Po trzech miesiącach. Dokładnie oddaliśmy go do Warsztatowca 13. grudnia tamtego roku.
Jak widać i my dopasowaliśmy się do powolnego rytmu Naszego Miasteczka. Przegląd, naprawa i rejestracja nie zając...
Od razu zrobiliśmy sobie wycieczkę po naszych terenach. Ostatnia taka była rok, dwa lata temu? Na tyle dawno, że prawie zapomnieliśmy, jak są one piękne. Więc z tym większą przyjemnością zapuszczaliśmy się w zapadłe wioski, lasy i bezdroża. W komforcie, który dawał Terenowy. Ani razu, a szkoda, nie trzeba było włączać napędu na cztery koła,         o reduktorze biegów nie wspominając. Za mało piachu, wody i błota. Za to nierówności sporo, ale przy tak wysokim zawieszeniu, jazda nie stanowiła żadnego problemu.
W trakcie wycieczki powiedziałem, czy zrobiłem jakąś głupotkę, bo Żona ciężko westchnęła i stwierdziła, tak bardziej do siebie:
- Wzięłam sobie starszego faceta, bo myślałam, że będzie chociaż mądry. - A tu, nie dość że stary, to...
Znowu westchnęła i spojrzała na mnie wymownie.
Następną wycieczkę zrobimy po powrocie z Metropolii.

Wieczorem postanowiłem naprawić badziewny  włącznik światła nad umywalką w łazience.
Do tego celu użyłem taboretu, czapki, czołówki, młotka, dwóch śrubokrętów płaskich, jednego krzyżakowego, neonówki, sznurka, szpilki, nożyczek, pincety, dwóch wkrętów, nożyka i gazu z kuchenki gazowej. I uprzedzam, że każde narzędzie, urządzenie i rzecz znalazły zastosowanie. Do czego - proszę się domyślić. Jak zliczyć, to wychodzi 16 sztuk.
Zaraz na samym początku, bo nie może być inaczej, doznałem rany kłutej, głębokiej w miękką część prawego kciuka. Oczywiście że prawego, bo jestem praworęczny. Więc najpierw zająłem się tamowaniem rany, a potem przeszedłem do pracy właściwej.
Włącznik naprawiłem bezgłośnie nie używając w trakcie ani jednego słowa niegrzecznego/niecenzuralnego/wulgarnego. Nawet wtedy, gdy wkręt wbił mi się prostopadle w kciuk. Nie wiem, co mi się stało.
Przez to Żona prawie nie zauważyła, że włącznik naprawiam i że już skończyłem. Wysłuchała ze śmiechem, ile też rzeczy użyłem do naprawy takiego badziewnego gówienka, ale po słowach i zaraz na początku uzyskałem ranę kłutą kciuka...zabroniła mi dalej mówić.


SOBOTA (16.03)
No i może uda się powspominać.

Zakończyłem na czwartku, 14 czerwca, ubiegłego roku (wpis z 25 lutego tego roku).
W piątek, 15 czerwca, był mecz Portugalia - Hiszpania (3:3). Musiałem iść do osiedlowego Czeskiego Pubu.
Musiałem, bo chodzić tam nie lubię.
Po pierwsze nie mają Pilsnera Urquella. To, że nie mieści się to w głowie mnie, jest oczywiste. Ale nie mieści się też zwykłym smakoszom piwa. Pilsner Urquell pojawia się tam incydentalnie i przypadkowo. Kiedyś właśnie na taki przypadek trafiłem. Pani (po drugie!), ogólnie wredna, po poszukiwaniach znalazła w jakiejś ustronnej lodówce dwie butelki. Tyle, ile akurat potrzebowałem. Bo jedna "idzie" w pierwszej połowie, a druga w drugiej, na tyle przyzwoicie, że nie siedzę przy barze na krzywy ryj gapiąc się w telewizor i daję firmie marny, ale zawsze, obrót.
Za kilka dni pojawiłem się znowu, aby obejrzeć jakąś transmisję.
- Poproszę Pilsnera Urquella. - zaznaczam, że na bazie moich obserwacji na przestrzeni naszego pomieszkiwania        w Nie Naszym Mieszkaniu jestem jedną z niewielu osób, które tam używają słowa proszę lub poproszę.
Pani zaczęła szukać.
- Chyba są w tamtej lodówce. - wskazałem tę, którą zapamiętałem z poprzedniego pobytu.
- No chyba wiem, gdzie co mam!
- Ale ja chciałem tylko pomóc. - starałem się ją udobruchać.
- Nie musi pan!
- Ale dlaczego pani jest taka niemiła?
- Nie muszę być miła! - I jak się panu nie podoba, nie muszę pana obsługiwać!
- Nie rozumiem panią!
- I nie musi pan!
I tak to trwało jakiś czas. I ja, i ona nie odpuszczaliśmy z tą różnicą, że oboje zaczęliśmy mówić podniesionym głosem.
W końcu, w obliczu zbliżającego się nieuchronnie meczu, "złożyłem uszy po sobie" i "podkuliłem ogon".
- To co pan zamawia?!
- Holbę, poproszę. - udało mi się resztką sił zachować jakie takie oznaki kultury i wpasować z zamówieniem w 90% zamówień, jakie tam mają miejsce.
Żonie, gdy później relacjonowałem całe zdarzenie, powiedziałem:
- I wiesz, nie cierpiąc tej baby, podchodziłem do tego wyjścia do Czeskiego Pubu, jak pies do jeża. - Więc wypadłem     z mieszkania w ostatniej chwili i biegłem po pasach przed jakimś samochodem!
- No nie wiem, czy ty się nadajesz do biegania po... przejściach?! - skomentowała Żona.

W sobotę, 16 czerwca, były dwa mecze. Argentyna - Islandia (1:1) i wieczorny Chorwacja - Nigeria (2:0).
Żona wymyśliła, bo ona jest od wymyślania, że przecież w Nie Naszym Mieszkaniu w szafie, w przedpokoju jest telewizor. Spadek po koleżance Pasierbicy.
Wytargałem wielkie bydlę o trzecim wymiarze (głębokość) spokojnie dorównującym przekątnej ekranu i za pomocą telefonicznego sterowania przez Żonę, udało mi się znaleźć pilota (za czasów tej kolubryny już były). Stwierdziłem, że baterie w środku "wylały". I znalazłem antenę pokojową jeszcze z Dzikości Serca. Na polecenie Żony sfotografowałem kilka tabliczek znamionowych i wysłałem jej ememesem(?). Za chwilę otrzymałem wiadomość -Będzie dobrze! - Tylko kup nowe baterie.
Do osiedlowych delikatesów biegłem jak na skrzydłach myśląc jednocześnie, że jeśli telewizor zadziała, to jezusowe cuda przy tym, to mały pikuś.
Włączałem i wyłączałem pilotem różne rzeczy będąc w telefonicznym kontakcie z Żoną, ale bezskutecznie. Obrazu nie było. W końcu Żona się poddała.
- Jezus jednak lepszy. - pomyślałem.
Pycha i buta zostały ukarane. Musiałem skruszony udać się do pubu, do czyśćca, do tej baby, tego żeńskiego anioła (ponoć anioły są bezpłciowe? - Ew. Mateusza wydaje się wskazywać, że anioły pozbawione są "płci"), aby mnie tam "naprostowała".
Mając w perspektywie dwa mecze nie mogłem zakładać, że w stosunkowo krótkim czasie wypiję cztery Holby. Bym się wykończył. Zamówiłem więc jedną i uciekłem z bufetu do puściutkiej sali (kto ogląda mecze o tej porze?), aby zejść babie z oczu. I było super. Cały mecz opędziłem jedną butelką i z braku ludzi mogłem od czasu do czasu stłumionym głosem kląć. Kibicowałem oczywiście Islandii. 300 tys. mieszkańców, tyle co jedno z polskich Bardzo Dużych Miast,       a mieli swoją reprezentację na mistrzostwach świata. A dwa lata wcześniej, w 2016 roku na Mistrzostwach Europy we Francji, nie dość że wyszli z grupy, to w 1/8 pokonali 2:1 Anglię, kolebkę i potęgę futbolową.
Z wieczornym meczem było gorzej. Tłumy ludzi, więc musiałem siedzieć przy barze, na widoku baby. Ze zgrozą myślałem też o dwóch butelkach Holby, bo przecież szpilony jej wzrokiem nie mogłem siedzieć ot tak, o suchym pysku. Ale nawet gdyby mnie nie szpiliła,  nie wypadało.
W czasie meczu  Holba wśród menów lała się szerokim strumieniem.
Na początku drugiej połowy, stwierdziłem, że  drugiej Holbie nie dam już rady i desperacko zapytałem:
- Czy ma pani może zieloną herbatę?
- Nie! - wytrzymałem jej minę i zabójczy wzrok.
- To może jakąś czarną?
- Nie wiem! - Zobaczę!
Po trzech minutach, gdy menom wokół podawała kolejne Holby, nagle powiedziała:
- Mam!
Zorientowałem się, że to do mnie.
- Ale co pani ma?
- Herbatę!
- A jaką?
- No przecież czarną, Liptona w torebkach!
- To poproszę.
- Dwa pięćdziesiąt! - warknęła.
Pijąc oszczędnie dobrnąłem do końca meczu.

W niedzielę, 17 czerwca, z przerażeniem myślałem o Czeskim Pubie, gdy Żona "wymyśliła" SPORT.TVP.pl.                  Z prawdziwą radością sprzedałem się TVP1, której od ponad dwóch lat, jako ciężko strawnej, unikam. I nie pomyślałbym, że będzie moim wybawcą.
W domu, bez napinania się i stresu, przy Pilsnerze Urquellu, przyjemnie było oglądać na laptopie, jak Meksyk kroi Niemcom dupę! (1:0).

W poniedziałek, 18 czerwca, nie oglądałem żadnego meczu. Zabrakło czasu.
Od rana rozwoziłem zaproszenia na zbliżający się wernisaż wystawy prac dyplomowych.
Robiłem to osobiście, bo wręczałem je nie byle komu, tylko koleżankom i kolegom ze studiów pracujących nadal na Politechnice.
Do politechnicznego centrum dojechałem autobusem. W czasie dwudziestominutowej jazdy "siedziałem na trzech siedzeniach", bokiem do kierunku jazdy, ale żeby coś widzieć, ostatecznie całą podróż spędziłem "skręcony" w lewo siedząc tylko na lewym półdupku.
Ledwo tylko wysiadłem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Lewa noga ścierpła. Wykonałem nią kilka ruchów "gimnastycznych", ale to nic nie dało. Stopa była całkowicie niewładna. Szedłem więc klapiąc nią rytmicznie, co drugi krok. Nie było żadnego, kontrolowanego jej opadania, tylko za każdym razem  bezwładny grawitacyjny upadek. Można by rzec taki "z przytupem!". Wkurzało mnie to niemożebnie, ale co miałem zrobić.
Kolega Naczelnik, pocieszył mnie, że to minie, ale może potrwać 3-4 dni.
Poszedłem konsekwentnie dalej, do innego budynku ciągle klapiąc. Gdy zbliżałem się do jakiejś studentki(?), ta obejrzała się lekko trwożliwie, więc starałem się ją, wściekły, jak najszybciej wyprzedzić. Ale oczywiście nie mając żadnej koordynacji wzrokowo-ruchowej "na  lewej nodze", żadnej kontroli, potknąłem się nią o jakąś nierówność, która w normalnych warunkach by nie istniała, i musiałem w ułamkach sekundy mocno walczyć machając rozpaczliwie rękami, żeby się nie wyglebić. Nie wiem, co miała wypisane na twarzy dziewczyna, bo czym prędzej, niepomny, że zaraz znowu mogę mieć podobnie, się oddaliłem. Oczywiście klapiąc co drugi krok.
Gdy już byłem przy drugim budynku wchodząc po schodach, jeszcze na zewnątrz, potknąłem się znowu. Tym razem runąłem broniąc się przed upadkiem rękami, ale i tak miałem dobrze. Bo co by było, gdybym akurat schodził. Więc się tylko otrzepałem i odwiedziłem moją koleżankę.
Wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu wielokrotnie ćwiczyłem, ale i tak rano następnego dnia szedłem do pracy klapiąc, ale jakby mniej.
Jeszcze przed zajęciami Najlepszej Sekretarce w UE kazałem stanąć na jednym końcu korytarza i słuchać. Sam chodziłem dziarskim krokiem tam i z powrotem.
- I co pani słyszy?!
- Nic. - patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
- Jak to nic?!
- No nic!
- Ale jak to nic?! - upierałem się coraz bardziej zdenerwowany.
- Ale co niby miałabym słyszeć?!
- Jak to co?! - No to, że klapię. - Proszę posłuchać jeszcze raz!
I znowu zamaszyście zacząłem chodzić.
- No może trochę coś słychać. - odparła ugodowo.
- Nie słyszy pani, że chodzę, jak taki stary dziad?!
- A żeby tak od razu "stary dziad"! - odparła zdezorientowana. W końcu jestem jej szefem, więc nie wiadomo, co powiedzieć, żeby było dobrze.

Żonie o wszystkim opowiedziałem, jakieś 3-4 dni później, gdy ewidentnie przestałem klapać (Kolega Naczelnik miał rację). I dodałem:
- Upoważniam cię na przyszłość, w każdym momencie, że jak tylko kiedykolwiek zacznę chodzić jak narciarz, wiesz takie szy, szy, szy, szy...bez podnoszenia stóp, to masz mi "dać z liścia", czyli strzelić  w łeb. - Żebym się zmobilizował    i przestał! - Aha! - dorzuciłem - Tak samo masz zrobić, gdy w trakcie mówienia będę robił przerwy i mlaskał!

Ale do dzisiaj, gdy idę, to słyszę, że lewa stopa zachowuje się inaczej, tak bardziej w kierunku klapania. I wcale mi się nie wydaje. A wszystko przez komunę i Niemcy!

We wtorek, 19 czerwca, rozpocząłem II tydzień na poniewierce przy konsekwentnej realizacji Planu Obiadowego.
Tego dnia rozegrany został pierwszy mecz Polski. Z Senegalem.(1:2)
Rano wyczytałem w Internecie, że jest coś takiego jak DAR - biało-czerwony. DUCHOWA ADOPCJA REPREZENTANTA. Okazało się, że jest to modlitwa kibica i że reprezentanta Polski można "dowolnie" zaadoptować. Wystarczy wejść na portal Deon.pl, wcisnąć przycisk zacznij losowanie, a komputer (?!) wskaże(?!) piłkarza lub trenera, za którego można się modlić.
Przegraną  Polaków  można wyjaśnić na trzy sposoby, które mogły się ze sobą w dowolny sposób łączyć i/lub kumulować:
1. Nikt się nie modlił za naszych piłkarzy i/lub trenera.
2. Komputer "się pomylił" i "wklepał", zamiast naszego/-ch,  nazwisko/-a  Senegalczyka/-ów.
3. Pan Bóg nie wysłuchał kretyńskich modlitw.

Mecz oglądałem u Wnuków. Nawet, gdybym oglądał sam, nie byłoby żadnych "kurew", w taką wpadłem apatię. Nie pomógł nawet mój piłkarski, biało-czerwony szalik.
O 22.00 poszedłem spać nie odbierając telefonów i smsów. Bardzo zmartwiło to Żonę. I bała się o mnie.                      Ten zasrany sport!

Reszta wspomnień... nie powiem, że za tydzień.


NIEDZIELA (17.03)
No i jesteśmy w Metropolii.

Rano wcześnie wstałem i uruchomiłem telefon. Natychmiast odezwał się sygnał przychodzącego smsa. Córcia w czasie rzeczywistym informowała, że rzyga i pomstowała na facetów.

A podróż bez historii.
Jedynie na postoju, w lesie, gdy Sunia się zorientowała, że wracamy na parking, do samochodu, zatrzymała się              i patrzyła na nas w swoim stylu - znieruchomiała. Nie cierpi jeździć samochodem.
- To źle trafiłaś, dziewczyno! - czasami w takich sytuacjach mściwie sobie myślę.
Nawoływania jej, wszelkie modulacje głosu (miłe, ciepłe i namawiające mojej Żony i moje - ostre, szorstkie, grubiańskie i zawierające wszelkie groźby) i robienie z siebie głupa, dały tylko taki efekt, że Sunia się położyła w leśnej ściółce i...róbta, co chceta.
Więc oczywiście musieliśmy wrócić i wziąć bydlę na smycz. Wtedy pokornieje. Ale i tak przy wsiadaniu do samochodu dostaje paraliżu łap, zwłaszcza tylnych, no i zobaczcie, nie daję rady. Wtedy bardzo dobrze działa zapęd za pomocą smyczy, który stosuję lekko nią szturchając dupsko Suni. Żona jest wtedy oburzona, ale ja się nie dziwię. Babska solidarność.
O tym, że wreszcie możemy jechać,  nie wspomina.


PONIEDZIAŁEK (18.03)
No i ta aklimatyzacja jest ciężka.

Wczesne wstawanie, kiepski sen. Poniedziałek i żmudne przebijanie się przez stertę papierów, w większości księgowych. Cały dzień nie mogłem dojść do siebie nakazując sobie wytrwać. Zresztą innego wyjścia nie miałem. Mógłbym rzucić wszystko w cholerę, ale przecież następnego dnia odłożone sprawy i problemy wróciłyby ze zdwojoną siłą.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał  jednego smsa.