poniedziałek, 13 maja 2019

13.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 161 dni.

WTOREK (07.05)
No i wybory do Parlamentu Europejskiego zbliżają się wielkimi krokami.

Nie ma takiej opcji, żebyśmy z Żoną nie głosowali. Głosujemy zawsze!
W dniu wyborów (niedziela, 26 maja, godz. 07.00-21.00;  dodatkowo Dzień Matki) będziemy w Metropolii. Wiemy, jako doświadczeni Wyborcy-Nomadzi, że coś z tym trzeba zrobić.
Zadzwoniłem więc wczoraj do naszej gminy, to znaczy tej od Naszej Wsi, gdzie jesteśmy zameldowani, to znaczy do Powiatu.
Miła pani w sekretariacie UMiG (tutaj wszyscy urzędnicy są mili i chętni do pomocy) poinformowała mnie, że to trzeba rozmawiać z Panem Sekretarzem, ale dzisiaj już go nie ma, to proszę zadzwonić jutro.
- A o której godzinie? - wolałem dopytać.
- Nooo... o wpół do dziewiątej powinien być.

Zadzwoniłem dzisiaj o wpół do dziewiątej. Był. Wyłuszczyłem mu problem.
- Więc co mam zrobić, żeby głosować?
- To powinien pan głosować przez pełnomocnika.
Ale za chwilę się z tego wycofał, bo wspólnie ustaliliśmy, że:
a) nie jestem wyborcą,  który najpóźniej w dniu wyborów ukończy 75 lat,
b) nie posiadam orzeczenia o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności (przy czym nie wnikaliśmy, czy owa niepełnosprawność dotyczy strony fizycznej, psychicznej, czy obu jednocześnie, bo jeśli chodzi o psychiczną, to mógłbym takie orzeczenie załatwić z dopiskiem znaczna, ale tego już panu nie mówiłem).
- To musi się pan dopisać do rejestru wyborców tam, gdzie pan będzie mógł głosować.

Natychmiast zadzwoniłem do pani kierownik Rejestru Wyborców Urzędu Miasta naszej Metropolii, a więc żarty się skończyły. Wyłuszczyłem jej problem.
- To co mam  zrobić, żeby głosować?
- Musi pan pojechać do swojego urzędu gminy i pobrać zaświadczenie, które panu umożliwi głosowanie tam, gdzie pan będzie obecny w dniu wyborów. - Oczywiście po wcześniejszym dopisaniu się do rejestru wyborców. - chyba powoli zaczęła wątpić w moją sprawność intelektualną.
- Proszę pani! - Ale ja do czasu wyborów nie będę obecny w swojej gminie.
- To gdzie pan mieszka?
Tu mnie lekko przytkało, bo co miałem odpowiedzieć na tak proste pytanie?
- Nooo..., w Naszej Wsi. - wyjąkałem mając w głowie burzę myśli.
- To proszę wziąć to zaświadczenie ze swojej gminy. - pani powtórzyła wyraźnie mnie nie słuchając.
- Ale proszę pani! - Do czasu wyborów moja stopa nie stanie, moje ciało nie znajdzie się w mojej gminie. - uważałem, że "wezmę ją" dowcipem, w moim przekonaniu lotnym.
Pani kompletnie nie zareagowała.
- No, ale przecież gdzieś pan będzie przebywał w dniu wyborów?
- No właśnie mówiłem, że w Metropolii. - A co to znaczy przebywał?
Wydawało mi się,  że wiem, co to oznacza, ale wolałem się upewnić, co przez nie rozumie urzędnik, zwłaszcza przed wyborami.
- No przecież to jest takie miejsce, gdzie pan śpi, wychodzi do pracy... - czułem wyraźnie, że pani jest już przekonana, że powinienem załatwić sobie orzeczenie o znacznym (nawet nie umiarkowanym - dop. mój) stopniu niepełnosprawności.
- A tak. - Mam takie miejsce! - ucieszyłem się.
- No. - usłyszałem ulgę w jej głosie. - A zameldowanie w dowodzie pan ma?
- Tak! - odparłem stanowczo czując, że zmierzamy do finiszu, do rozwiązania.
- To świetnie! - pani się ucieszyła.
- To mam przyjść do pani do pokoju 224 na II. piętrze?
- A skądże! - gwałtownie zaprotestowała zaskoczona moim precyzyjnym i niespodziewanym namierzeniem jej osoby     i mając na uwadze wcześniejszy etap rozmowy. - Proszę pójść do Centrum Obsługi Mieszkańców na parterze. - Może pan sprawę załatwić jeszcze w dwóch innych urzędach w Metropolii. - Tam, gdzie jest panu wygodniej.
I podała mi adresy i godziny urzędowania.
Na koniec powtórzyła wolno i dużymi literami:
- W CENTRUM OBSŁUGI MIESZKAŃCÓW PROSZĘ MIEĆ ZE SOBĄ DOWÓD OSOBISTY, PODAĆ ADRES PRZEBYWANIA I POWIEDZIEĆ, ŻE CHCE SIĘ PAN DOPISAĆ DO REJESTRU WYBORCÓW.

Więc już wszystko wiem, a nawet więcej. Bo niespodziewanie dla siebie nauczyłem się rozróżniać: Zameldowanie - Zamieszkanie - Przebywanie.  I o głosowanie jestem spokojny.

Wybory wyborami, ale jak w poprzednim wpisie wspomniałem, w środę w tamtym tygodniu do Naszej Wsi zawitało Zagraniczne Grono Szyderców z dwójką swoich ukochanych i energetycznych dzieci. Sprostanie tej wizycie jest znacznie większym wyzwaniem, niż "zorganizowanie sobie" wyborów do Parlamentu Europejskiego. Trzeba było w dwa dni wszystko umiejętnie pogodzić - apartamenty, ping-ponga, koszenie trawy, szczapki, kartony, gry, wódkę, grilla, wycieczkę na lody.

 Najpierw gwałtem musieliśmy z Żoną przygotować dwa apartamenty, bo była zmiana gości. Potem Żona wespół           z rodzicami zajmowała się dziećmi, a ja naciąłem kartony do rozpalania - zapas gdzieś do września, października           i narąbałem górę szczapek - powinno wystarczyć do grudnia. W przerwach grałem w ping-ponga z EmWnukiem, co, biorąc pod uwagę jego umiejętności i jego niczym niezachwianą wiarę w siebie, pod kątem mojego wysiłku można by porównać do narąbania dwóch kopiastych taczek szczap. Wynik meczów był remisowy - 2:2.
Pogoda weekendowo-majowa dopisała idealnie, ale drobna zdrada polegała na tym, że kilka razy króciutko popadało, więc musiałem polować na moment, aby trawa wyschła, żeby ją skosić i żeby w tym czasie nie było gości. Łażenie przy nich z warczącą kosiarką zabiera mi całą przyjemność. Czuję się wtedy jak burak, który zabiera im świętość tego miejsca - ciszę.
Polowanie się udało. Widząc pięknie skoszony trawnik, górę kartonów i szczap i czując, jak jestem zharowany, wreszcie poczułem się, jak u siebie. Jak prawdziwy gospodarz. I wtedy można było grillować.
W czwartek, nie wiadomo skąd i jak, pojawił się pomysł, nie mój(!), że może EmWnuk zostanie z nami do naszego wyjazdu do Metropolii, czyli do soboty. Pomysł ten  szybko ewoluował i eskalował w kierunku pozostania całego Grona Zagranicznych Szyderców, więc zaprotestowałem. Argumentowałem, że umowa była do piątku i że ja chciałbym przez chwilę poczuć Naszą Wieś taką jaką jest, czyli w ciszy, spokoju i nicnierobieniu po satysfakcjonującym zaharowaniu się.
I Grono to zrozumiało.
- No tak. - odparła Pasierbica. - Zwłaszcza, że znieczulenia już nie ma.
Miała na myśli Ogińskiego (Ogińską ?), która, eufemistycznie mówiąc, towarzyszyła nam przy środowym grillu. Muszę powiedzieć, że wódka ta powstająca na skutek cudownego procesu chemiczno-fizycznego, mimo że z ziaren kukurydzy, może stać się poważną konkurencją dla mojej Luksusowej, która powstaje na skutek tych samych procesów, ale z ziemniaka.
A Q-Zięć oświadczył wprost, że on to rozumie, wie, jak to jest i że w piątek wyjadą.
W piątek od rana zaczęły mnie żreć wyrzuty sumienia, więc zrobiłem woltę i zaproponowałem, wprowadzając zamieszanie, żeby zostali. Ale byli konsekwentni.
Gdy wyjechali, zapadła cisza. Ubrałem się adekwatnie do lekkiego chłodu i wietrzyka, wziąłem butelkę Pilsnera Urquella i poszedłem z Sunią na Magic Łąkę.
Blisko godzinę siedziałem na pieńku w równowadze (Ogiński był już dawno za mną), popijałem, patrzyłem, słuchałem, odczuwałem wiatr i słońce i wąchałem. Ile zmysłów? I nie myślałem.
Sunia robiła to samo - leżała przy mnie na trawie i tylko od czasu do czasu bardziej zadzierała łeb z ogromnym nochalem intensywnie łowiącym to, co przynosił wiatr.

W sobotę wracaliśmy do Metropolii.
Tuż przed ostatecznym wsiadaniem do auta i "odtrąbieniem" coś mnie tknęło i ostatni raz zajrzałem do oczyszczalni ścieków. A to jest newralgiczne miejsce Naszej Wsi, jeśli chodzi o tak zwane  odpady płynne.
Nie byłoby takim, gdybyśmy my, właściciele, byli jedynymi użytkownikami, a raczej dawcami odpadów. Ale są  goście. Mili, kulturalni, kumaci, intelektualnie sensownie rozwinięci. Więc w przytkanej oczyszczalni "znajduję" podpaski, waciki, szmatki, gąbki do zmywania naczyń, torebki foliowe, kapsle, zakrętki, prezerwatywy i inne niezidentyfikowane obiekty, na identyfikację których często nie mam ochoty.
Oczywiście mówimy gościom, że proszę wrzucać do sedesów tylko papier toaletowy. Z biegiem lat informację tę zmodyfikowałem mówiąc najpierw proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, by po kolejnych latach przejść do informacji proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików, szmatek, gąbek do zmywania naczyń, torebek foliowych, kapsli, zakrętek, prezerwatyw i innych. Oczywiście przy tym wymienianiu jestem czujny i zestaw modyfikuję w zależności od składu gości, płci i wieku. Jest to jednak dosyć skomplikowane. Więc uważam, żeby nie powiedzieć:
- Proszę wrzucać do sedesów tylko i wyłącznie(!) papier toaletowy, to znaczy(!) nie wrzucać podpasek, wacików,...          - a przede mną stoi mężczyzna, gość, singiel. Bo jeśli stoi dwóch, to waciki i prezerwatywy mogę spokojnie wymienić.
Albo:
- Proszę..., i prezerwatyw... - a przede mną stoi para dziadków, na oko grubo po siedemdziesiątce, z dwójką kilkunastoletnich wnuków, wiadomo że dobrze internetowo, a może i w realu wyedukowanych. Więc może wyjść głupio. Najprościej jak są pary w przedziale wiekowym 20-50 lat. Tylko nie wiem, czy tutaj na pewniaka "łapie się" prezerwatywa, bo tak do końca to się nie znam.
Czasem tylko się zdenerwuję i tłumaczę gościom, że jak tak będą robić, to wszyscy, i oni, i my, bo oczyszczalnia jest jedna, wspólna, BĘDZIEMY MIEĆ PRZESRANE! I ewentualnie macham im przed oczami świeżo (nomen omen) wydobytym "znaleziskiem". Ale tego ostatniego Żona kategorycznie mi zabrania. A szkoda, bo widywałem fajne miny, zwłaszcza u pań.
Sumarycznie do takiego stanu rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić i traktować go jako jeden z elementów naszej pracy - czyszczenie szamba. A efekty wizualne, węchowe i nawet słuchowe (takie chluuup) nigdy, jako chemikowi, mi nie przeszkadzały. Jestem na to kompletnie odporny, więc Żona oczywiście w takich razach wysyła mnie na pierwszą linię frontu.

No więc oczyszczalnia była przytkana. "Odtrąbienie" trzeba było odwołać i zabrać się do roboty.
Tak mam już obcykany proces przetykania, że nawet się do tej pracy nie przebierałem. "Uderzyłem" w dwa newralgiczne miejsca, wydobyłem, co trzeba, porządnie wypłukałem wodą pod ciśnieniem i po dwudziestu minutach mogliśmy jechać. (tekst, jak z Pamiętnika Młodej Lekarki Ewy Szumańskiej z Janem Kaczmarkiem - będąc młodą lekarką na rubieży...; ...przyszedł do mnie pacjent...; ...zaszyłam catgutem...)
Jeszcze tylko ostatni raz rzuciłem okiem na biało-czerwoną flagę, która zostanie zdjęta dopiero 10. maja i wyruszyliśmy w drogę.
Nawet w zamkniętej przestrzeni samochodu nie było czuć ode mnie charakterystycznego w takich przypadkach smrodu, który lubi zagnieździć się zwłaszcza we włosach i w brodzie.  Z punktu widzenia fizyki jest to łatwe do wytłumaczenia. Więc już w Nie Naszym Mieszkaniu szczególnie te miejsca mocno szorowałem, nawet trochę na wyrost, bo o 17.30 czekało nas wielkie wydarzenie.
Hel, pospołu z Helą,  zaprosił nas na imprezę z okazji swoich 50. urodzin. Więc moje nadgorliwe zachowanie było          w pełni na miejscu.

Byli goście z różnych stron Polski. W sumie, łącznie z Helowcami, 20 osób.
Najpierw spotkaliśmy się w knajpce na, jak to określił Hel, małe co nieco. Ja skorzystałem z okazji i z alibi i zjadłem sobie pierogi ruskie, kołduny i ziemniaki, oczywiście z obfitymi dodatkami.
Hela była niezwykle przejęta sytuacją, dbała o nas jak kwoka o pisklęta, wszystkich nas wzajemnie przedstawiała           i zachwalała, opowiadała historyjki, jak się poznaliśmy i ile czasu się już znamy. Jest dla mnie oczywiste, że Hel również się przejmował, ale po nim tego nie było widać (ciągle to samo: żeby to chociaż było wiadomo, panie, czy to na poważnie, czy na jaja). Mowę ciała Heli można czytać, jak otwartą księgę, a z Helem jest bardziej skomplikowanie. Często trzeba mu się uważnie przyjrzeć, skoncentrować, żeby wiedzieć, czy nie robi jaj. Ale "bardzo poważnie" pilnował ruchu gości i zaganiał spóźnialskich na właściwe miejsca.
My z Żoną doskonale wiemy, co oznacza takie przedsięwzięcie. Ogrom pracy organizacyjnej i logistycznej. Nad tym goście się przeważnie nie zastanawiają i nie pochylają, bo przecież o czym tu mówić, skoro widać, że wszystko jest ok? Więc się bawmy.
A tu trzeba było wszystko wymyślić, zaplanować i wielokrotnie przedyskutować. Potem obdzwonić gości i ustalić JEDEN(!) termin spotkania pasujący wszystkim. A potem to, być może, wielokrotnie zmieniać, bo... I znowu telefonować, tłumaczyć i się użerać. Następnie zarezerwować lokale, przemyśleć menu lub sposób nakarmienia gości    i już w trakcie być do dyspozycji każdego tak, żeby czuł się tym jedynym i wybranym. I ta stała towarzysząca myśl żeby się wszyscy dobrze bawili. I fajnie byłoby przy tym samemu się dobrze bawić.
Więc Helowcy stanęli na wysokości zadania.
Po nakarmieniu gości całą grupę przeflancowali do muzycznego klubu, który "preferuje mocne gitarowe brzmienie",  gdzie miały dominować music i luz. I tak było.
Najpierw odbył się koncert(?) (występ(?)) pod hasłem Tribute to Jimi Hendrix. Dwie gitary, perkusja i wokal. Czy trzeba mówić, że było mocne gitarowe brzmienie? I że było super?
Ale widownia, mimo godziny, było nie było 20.00-21.00, nie dopisała. Większość jej stanowiła grupa Helowców,              a średnia wieku wszystkich mogła wynosić ok. 45 lat, przy czym na jednym biegunie byłem ja, a na drugim jakaś para dwudziestolatków. A potem, z biegiem czasu, średnia gwałtownie spadała w miarę przybywania młodych ludzi zgodnie z ofertą klubu "...w piątki i soboty oferowana muzyka przyciągać może osoby mające upodobania w różnych nurtach muzycznych...". Ładnie powiedziane.
Oczywiście disco polo nie było, ale pewnej "sieczki wyższych lotów" można było sobie darować. Rozumiem jednak, że z czegoś trzeba żyć.
W kolejnych wyjściach na parkiet (?) (cholera wie, jak w takim klubie wszystko się teraz nazywa), obserwowałem pewne zjawisko. Byłem w stanie je zdefiniować, mimo iluś wypitych Pilsnerów Urquelli i przemycanych przez Hela zdradzieckich płynów w małych kieliszkach, jako proces odwrotnej proporcjonalności, a temat mógłby brzmieć  Zbliżanie się do północy a wiek obecnych w klubie, w tym tańczących.
W okolicach północy, kiedy parkiet praktycznie został opanowany przez dwudziestolatków i przez Hela, poszedłem do bufetu zamówić herbatę. Oczywiście młody barman wysłuchawszy skrupulatnie zamówienia i kiwając ze zrozumieniem głową, natychmiast o mojej herbacie zapomniał. Musiał przecież podawać piwo młodym spragnionym. W końcu, gdy ją otrzymałem po delikatnym przypomnieniu się, nie przewidziałem jednej rzeczy. Musiałem z nią dotrzeć do naszej salki, którą Helowcy zarezerwowali dla swoich gości na wyłączność. A po drodze był parkiet z młodymi pląsającymi laskami. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, ale to było trudne, jeśli się lawiruje usiłując nie doprowadzić do katastrofy.      I musiałem wytrzymać wzrok kilku pięknych par oczu, które z wyrozumiałością przenosiły wzrok z filiżanki ziółek na moje siwe włosy. A przecież nie mogłem się tłumaczyć, że jestem osobą odpowiedzialną i że więcej już nie mogę pić Pilsnerów Urquelli i zdradzieckich płynów, bo jutro, w niedzielę, w pełnej formie fizycznej i intelektualnej, o 11.00 muszę być w pracy, czyli Szkole.
Z tego też powodu o pierwszej w nocy z Żoną się ulotniliśmy. Jak to się u nas mówi, po angielsku.

Muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach.
W klubie Pilsner Urquell był niedostępny.  Więc dlaczego mogłem go pić?
Otóż ten zdawałoby się drobiazg świadczy o ogromie wysiłku, jaki włożyli Helowcy, w przygotowania. Jak wszystkie szczegóły zostały przemyślane i dopracowane.
Pilsner Urquell był, bo dotransportował go tam Hel.
- Weź odłóż sobie od razu kilka butelek, bo potem nie będziesz miał. - Wypiją! - od razu na początku się mną zaopiekował.
To zczaiłem kilka sztuk gdzieś w rogu, pod stolikiem przy ścianie i mogłem być spokojny.

A druga to fakt, że impreza była dla nas dużą odskocznią od naszej codzienności i psychicznym wypoczynkiem. Poznaliśmy fajnych ludzi, a o niektórych możemy powiedzieć, że "grają na tej samej fali". To może się jeszcze kiedyś      z nimi spotkamy.
Po różnych rozmowach zorientowaliśmy się, że tylko nas, jak na razie, spotkał zaszczyt obejrzenia, przebywania            i podziwiania domu w HeloWsi.
Helowcy przenieśli się tam zainspirowani nami i Naszą Wsią, co zawsze podkreślają.
Dom jest nieduży, idealny dla dwóch, trzech osób, a wnętrze, zielona i zadrzewiona działka oraz aura przypominały nam nasz Biszkopcik, z czasów sprzed Naszej Wsi, kiedy mieszkaliśmy na peryferiach Metropolii. Wokół są tereny, po których można bezkarnie włóczyć się z psami.
Helowcy przemyśleli wszystko, ale wszystkiego przewidzieć się nie da.
Nie wpadli na to, bo jaki normalny człowiek mógłby o tym pomyśleć, że wokół ich terenów rozgrywają się zawody kolarskie. I na takie natknęliśmy się jadąc do nich z pierwszą wizytą.
Umówiliśmy się na niedzielę, 28. kwietnia, na 14.00. Dopisała piękna pogoda, samej jazdy czekało nas jakieś 35-40 minut, więc w świetnych nastrojach wyruszyliśmy spod Nie Naszego Mieszkania.
Gdy mieliśmy jakieś 2,5 km do celu, oczom naszym ukazał się policyjny radiowóz stojący "na szklankach" w poprzek drogi i blokujący możliwość skrętu w prawo lub w lewo. Obok stała grupa lokalsów.
W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakiś wypadek. Wysiadłem i podszedłem do grupki gapiów, żeby zasięgnąć języka.
- Przepraszam panowie. - A co się stało?
- Nic. - popatrzyli na mnie, jakbym się zerwał z choinki.
- To dlaczego droga jest zablokowana?
- Wyścig. - Jakieś mistrzostwa Polski, czy coś. - dalej patrzyli na mnie. Że też gość wybiera się w drogę i nie wie           o takich oczywistościach.
I rzeczywiście. Jak na zawołanie, ze stromej górki zjechał ze świstem cały peleton mocno wirażując, przeleciał przed naszymi nosami i zniknął za zakrętem. I cisza. Dalej nic się nie działo.
Podszedłem do radiowozu.
Za kierownicą siedział młody policjant posilający się kanapką, a obok policjantka.
- Przepraszam, czy zna pan jakiś objazd do HeloWsi?
Policjant szybko i głośno przełknął kęs, żeby mi odpowiedzieć.
- Droga w lewo i w prawo do godziny 18.00 jest zamknięta!
- Ale ja się nie pytam pana, czy droga jest zamknięta, bo to widzę! - lekko się wydarłem nie ukrywając swojego wkurzenia. - Tylko czy zna pan jakiś objazd do  HeloWsi?!
Szybko przełknął kolejny kęs, który zdążył ugryźć uznając, że pierwszą odpowiedzią załatwił sprawę.
- Ja nie jestem stąd. - Jestem z Metropolii.
Wróciłem do lokalsów.
- Panowie, czy znacie jakiś objazd do HeloWsi?
- Eee... - odezwał się jeden. - To musi pan ...eee... zawrócić i potem ...eee. - Zenek weź wytłumacz panu, bo ty to zrobisz lepiej! - machnął ręką do kolegi.
Zenek wytłumaczył, jakby był profesjonalną nawigacją i tylko z tego żył.
Zawróciliśmy.
Jechaliśmy pięknymi drogami po nieznanych nam terenach, by w końcu wjechać w las i na jego końcu zobaczyć kolejny radiowóz stojący w poprzek i blokujący wjazd na "naszą" drogę. Tym razem miejsca pilnował jakiś młody w mundurze szeregowca i jakaś szarża z dwiema gwiazdkami.
- Proszę pana. - zwróciłem się do szarży. - Musimy dojechać do HeloWsi, a to już jest bardzo niedaleko.
Dodając niedaleko wydawało mi się, że go w ten sposób zmiękczę.
- Nigdzie pana puścić nie mogę! - Jest wyścig.
- To wiem! - zacisnąłem zęby. - A gdybym musiał się dostać do konającej matki, to co miałbym zrobić?! - Nie mógłbym pojechać?! - Toż to jest paranoja!
- To nie do mnie. - Proszę się zwrócić do organizatorów.
Ale za chwilę trochę zmiękł.
- Mogę was puścić, ale tylko w jednym kierunku. - I to za chwilę, jak przejedzie peleton. - A tam na dole stoi kolejny patrol, to powiedzcie, żeby was dalej puścili.
Jakiś tubylec obserwujący wyścig zdążył jeszcze wytłumaczyć, jak dalej jechać i za chwilę wolno ruszyliśmy za znikającym peletonem.
Na dole, na rozwidleniu dróg, stał radiowóz i blokował wjazd na naszą upragnioną drogę. Dwóch szeregowych sympatycznych policjantów usłyszawszy co i jak wręczyli nam mapkę z trasą wyścigu, objaśnili, jak jechać i kazali przecisnąć się między ich autem a murem.
- Zmieścicie się.
Cali szczęśliwi, że to już koniec objazdów, zmieściliśmy się.
Główną drogą dojechaliśmy do rozwidlenia w kształcie litery Y chcąc skręcić w lewo. Na czubku rozwidlenia stał radiowóz, a na nim opierała się jakaś jednogwiazdkowa szarża w postawie znudzono-nonszalanckiej z założonymi rekami.
Podjechałem najbliżej jak się dało i ujrzałem bezsłowną arogancję i butę pana policjanta.
- Czy mogę skręcić tutaj w lewo, bo jedziemy do znajomych?
- Nic nie słyszę! - odparł arogancko nie zmieniając postawy i dając mi do zrozumienia, że do pana władzy należy grzecznie wysiąść z samochodu i się pofatygować, bo pan władza nie podejdzie.
Oczywiste było, że wszystko słyszał, żłób jeden.
Wysiadłem i ponownie zapytałem, czy mogę skręcić w lewo.
- Nie, bo droga jest zamknięta.
- Proszę pana, ja wiem, że jest wyścig, ale stąd mamy raptem 300 m, a na dole policjanci z poprzednich patroli powiedzieli nam, że będziemy mogli dojechać. - nerwy miałem napięte jak postronki. - Żona również.
- Nie mogę pana puścić! - Proszę zostawić samochód i pójść na piechotę.
- To ja tutaj mam zostawić auto, żeby potem  mi je ukradli lub zniszczyli?! - A poza tym gdzie niby tutaj miałbym zaparkować? - W rowie! Na zakręcie?!
- To nie moja sprawa! - A gdzie zaparkować, to powinien pan wiedzieć! - Zgodnie z przepisami. - Przecież ma pan prawo jazdy.
- To jest wielka paranoja, żeby się tak nawzajem nie szanować, nie szanować kierowców i mieszkańców i doprowadzać do paraliżu życia! - wydarłem się.
- To nie do mnie, tylko do organizatorów! - A poza tym proszę na mnie nie krzyczeć, bo nie jest pan moim ojcem!
Nie mogłem mu oddać dociekając głośno aha, to rozumiem, że pański ojciec na pana krzyczy(-ał)i dlatego jest pan teraz taki nieżyczliwy i nieużyty (swoją drogą ciekawe wielopłaszczyznowe spostrzeżenie), więc tylko głośno powiedziałem:
- Szkoda, że jest pan taki nieżyczliwy i nieużyty, i że nie ma w sobie woli, żeby pomóc, ot tak po ludzku.
Pojechaliśmy w prawo.
Już byłem gotów dzwonić do Helowców, że nie możemy do nich dojechać i że odwołujemy nasze spotkanie, gdy za jakieś trzysta metrów pojawiła się skromna asfaltowa dróżka, w którą wjechaliśmy w lewo, by za 500 m być w HeloWsi.
Triumf!
Krętymi dróżkami dojechaliśmy do "centrum" do głównej asfaltowej drogi. Już był w ogródku, już witał się z gąską,         a tam radiowóz i szarża dwugwiazdkowa. Tym razem o miłej powierzchowności.
Nie wysiadając z samochodu zapytałem:
- Proszę pana, czy możemy skręcić w lewo i za chwilę w prawo, jakieś sto metrów, bo jedziemy do znajomych?
I podałem nazwę ulicy.
- Niestety nie mogę was puścić pod prąd wyścigu. - odparł z uśmiechem.
- A to przyłapałem pana! - To znaczy, że z prądem pan może?
Chwilę odczekał, bo musiał się wewnętrznie wyśmiać. Na zewnątrz starał się zachować powagę szarży, ale oczy mówiły wszystko.
- No dobrze, puszczę was, ale jak przejedzie wyścig.
- Aha, to znaczy, że jak przejedzie wyścig za pół godziny, to my tutaj będziemy kwitnąć tyle czasu?
Znowu się wewnętrznie wyśmiewał.
- No dobrze, jedźcie. - dodał z uśmiechem.
Kolejny tubylec wytłumaczył, że zaraz za dwieście metrów skręćcie w lewo i polnymi drogami dojedziecie od tyłu.
Dojechaliśmy cali roztrzęsieni. Nawet dobrze się nie przywitaliśmy, bo najpierw musiałem gwałtownie z siebie wyrzucić w niewybrednych słowach moją opinię o tym jednogwiazdkowym żłobie. A potem zapytałem Hela:

- Masz Pilsnera Urquella?
- Nie, nie mam.
- Jak to nie masz?! - oczywiście myślałem, że robi sobie jaja. - To ja specjalnie nie wziąłem ze sobą ani jednej flaszki, bo nie będę przecież woził drzewa do lasu, a ty nie masz?!
Żona widząc moje zachowanie popatrzyła na mnie dziwnie.
- Przecież ty masz w bagażniku dwa kartony Pilsnera Urquella! - Myślałam, że żartujesz?!
Patrzyłem na nią oszołomiony, jak na cudotwórcę (cudotwórczynię?). Zaczęło do mnie docierać. Przecież ja nie wypakowałem bagażnika po słynnej biedronkowej akcji 4 w cenie 3 - każde piwo, o której wtedy natychmiast doniosłem właśnie Helowi i Koledze Inżynierowi, czyli osobom, które piją Pilsnera Urquella z należnym mu szacunkiem.

Rzuciłem się do auta pokazując Heli i Helowi dwa kartony i dokumentując tym mój stan najwyższego wzburzenia.        Bo skoro mogłem zapomnieć o czymś takim...
Hela, przejęta od samego początku naszymi komplikacjami z dotarciem, przejęła się jeszcze bardziej.
- No tak, tutaj niestety wyścigi zdarzają się dość często. - stwierdziła z zafrasowaną miną jakby tłumacząc się                 i pocieszając.
Ale potem gospodarze i atmosfera domu zrobili swoje. Do Nie Naszego Mieszkania wracaliśmy w bardzo dobrym nastroju. A po wyścigu nie było śladu. Tylko wspomnienie.

Wnioski z podróży (a jak wiadomo podróże kształcą):
1) Nie poddawać się i dążyć wytrwale do celu,
2) W każdym przypadku, tu przy wyborze domu, wszystko analizować zdając sobie sprawę, że i tak wszystkiego się nie wymyśli, co cię może zaskoczyć i że to coś zaskoczy cię na pewno,
3) Wszystko zależy od ludzi,
4) Sprawdzać, czy w niedzielę, w której się podróżuje, nie ma po drodze wyścigów, maratonów, festynów, procesji, protestów, itd.
5) Szarża dwugwiazdkowa jest mniej awanturująca się.
Czyli same banały, no może z wyjątkiem pkt 5, do którego treści uzurpuję sobie prawa autorskie.

Można się uczyć i wyciągać wnioski po błędach, ale i tak zawsze spadnie na człowieka w którymś momencie jakaś dziwna niemoc związana z inteligencją. Bo jak wytłumaczyć taki fakt?
W naszych wieloletnich podróżach pomiędzy Metropolią/Naszą Wsią a Naszym Miasteczkiem/Dzikością Serca szerokim łukiem omijaliśmy Inną Metropolię, bo wiadomo - korki. Aż któregoś razu, właśnie w niedzielę, stwierdziliśmy A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było maraton. Postój, blokady, korki, paraliż.
Więc pomni doświadczeń przez kolejny rok omijaliśmy Inną Metropolię szerokim łukiem, by dokładnie za rok,                w niedzielę stwierdzić A pojedźmy przez Inną Metropolię, niedziela, spokój, zobaczymy, co słychać. A słychać i widać było...
Nadal omijamy Inną Metropolię szerokim łukiem, ale już piękną obwodnicą. Bo lata lecą i panta rhei.

SOBOTA (11.05)
No i dzisiaj byłem w Szkole.

Miałem spotkanie z Księgową II.
Nasza współpraca wygląda coraz lepiej. Jak zwykle potrzeba czasu, żeby zafunkcjonowały pewne mechanizmy. Dotyczy to  każdych zawodowych sytuacji, więc księgowych również.
Ponieważ jednak jeszcze się mało znamy, a ona nie czuje do końca specyfiki szkoły, na przełomie marca i kwietnia zaparłem się, że sprawę faktur VAT i jego zapłaty przeprowadzę sam. Czyli, robiąc to po raz pierwszy i nie znając się na tym, wlazłem, jak klasyczny samobójca, między młot a kowadło. Wiedziałem tylko, zresztą jak wszyscy, że z VATem fiskus żartować nie lubi i jego poczucie humoru w skali 0-10 wynosi minus dziesięć. Całkiem, jak moje przy meczach polskiej reprezentacji, więc nawet ten bezduszny twór rozumiem.
Szkoła podmiotowo jest zwolniona z VATu w zakresie swoich podstawowych usług, ale jeśli będzie świadczyć inne, WACIK trzeba odprowadzić (parafrazując dziadka z rodziny Poszepszyńskich: Kosztowało to 50 zł z WATĄ, trzask-prask, panie, i po wszystkim!).

Dwie faktury, jakie wystawiła Szkoła w okresie przejściowym, czyli w okresie zawirowań przy zmianie księgowych, za świadczenie "innych" usług, miały podane tylko jedno konto do zapłaty, ogólne, bez konta VAT na stałe przypisanego do każdej firmy. Więc kontrahenci przelali całą należność na to jedno.
Zbliżało się 25. kwietnia, ostateczny termin odprowadzenia WATY.
Dzień wcześniej, żeby nie na ostatnią chwilę, zabrałem się wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu do roboty.
Stwierdziłem, że skoro Szkoła ma konto VAT, to z niego trzeba odprowadzić należność.  Ale na nim stan środków wynosił 0,00 PLN. Postanowiłem odpowiednio zasilić z ogólnego.
Spróbowałem raz - nic. System banku odmówił. Spróbowałem drugi - to samo. Trzeci - bez zmian.
Za każdym razem na czerwono zapalała się informacja operacja niemożliwa.
To postanowiłem zapłacić WATĘ z ogólnego. W końcu chyba chodzi przede wszystkim o to, żeby fiskusowi odprowadzić to, co należne.
W proponowanych, podsuwanych natrętnie przez bank opcjach nigdzie nie mogłem znaleźć formatu VAT7. Same PITy   i CITy. Próbowałem tędy i owędy, aż w końcu system się zawiesił i nie reagował na moje żadne próby. Musiałem go wyłączyć z buta. Nawet się nie zdenerwowałem, bo przecież miałem jeden dzień w zapasie.
Następnego dnia o 09.00 zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.

- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie,
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Cały czas myślałem, że usłyszę polecenie pasujące do mojej sytuacji, więc uwagę miałem napiętą niczym postronki. Ale nic z tego. Lekko znużony usłyszałem:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem, by po 2. minutach usłyszeć:
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Rzuciłem się gwałtownie i wybrałem.
- Jesteś... 119. - informował ten sam automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś. Po czym następowała muzyczka świadcząca o tym, że jestem na linii i w kontakcie.
Po 15. sekundach:
  - Jesteś 118, i muzyczka,
- Jesteś 117, muzyczka - 116, muzyczka i nagle -114, co znacznie mnie ożywiło.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka,  90, i cisza! Połączenie zostało przerwane.
Złapałem telefon i naprzemiennie zacząłem drzeć się halo!, halo! i tłuc nim o drugą dłoń, żeby może wewnątrz coś styknęło.  Ale bezduszne cyfrowe bydlę nie zareagowało. Jak może zareagować, skoro w swoich bebechach ma same układy scalone, tranzystory i ani jednej porządnej lampy elektrodowej, bo za duża. Miniaturyzacja!, psia mać.
Dawniej w 40. kilogramowym telewizorze lampowym, jak znikał obraz, bo coś nie stykało, człowiek wiedział, w które miejsce w obudowie walnąć z pięści, by za chwilę dalej przez kolejne 0,5 godziny móc spokojnie oglądać program. Teraz nie ma się żadnego wpływu.


Zadzwoniłem do Krajowej Informacji Skarbowej.
- Krajowa Informacja Skarbowa. - usłyszałem. - Informujemy, że wszystkie rozmowy są nagrywane. - Jeśli nie chcesz...
Chciałem.

- e-PIT - wybierz 1 - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie.
Nie czekając, wycwaniony, od razu wybrałem 0 czekając na połączenie z konsultantem.
- korekty... - wybierz 2,
- ... - wybierz 3,
- ... - wybierz 4,
- ... - wybierz 5.
Zrezygnowany czekałem na:
- sprawy RODO - wybierz 6.
Matko jedyna! - jęknąłem znowu.
- połączenie z konsultantem - wybierz 0.
Spokojnie wybrałem.
- Jesteś... 117. - informował automatyczny głos kobiecy wolno i wyraźnie z charakterystyczną pauzą po słowie jesteś.
  - Jesteś 116, i muzyczka,
- Jesteś 115, muzyczka - 112(!), muzyczka.
Zabrałem się za sprawdzanie dzienników.
- Jesteś 92, muzyczka, - 91, muzyczka, - 90, muzyczka, trochę napięcia i - 89, muzyczka.
Spokojnie pracowałem dalej.
Przy - Jesteś 10, muzyczka, zacząłem się denerwować i rzuciłem dzienniki w jasną cholerę, by przy - Jesteś 2, muzyczka  uzyskać ciśnienie 130/90, czyli takie, jakie zdołała mi kiedyś zmierzyć Teściowa w czasie zwycięskiego dla nas tie-breaku w półfinałowym meczu w siatkówce kobiet Polska - Rosja. A muszę powiedzieć, że jestem niskociśnieniowcem - standard 90/60.
 - Jesteś 1 - i zanim z wrażenia pomyślałem o zejściu z tego świata, usłyszałem miły, realny głos kobiety, która przedstawiła się imieniem i nazwiskiem.
- W czym mogę pomóc?
- Proszę pani. - też się z wrażenia przedstawiłem, niedobrze, bo mieli mnie jak na widelcu. Ale trudno.
- Pierwszy raz chcę zapłacić VAT i...
- A to trzeba było łączyć się z VATem...
- Ale tam w zapowiedziach nic nie było o VACIE i...
- Łączę pana.

- Jesteś 27, muzyczka.
Szybko się zorientowałem, że muzyczkowe interwały są w VACIE znacznie dłuższe, bo widocznie sprawy poważniejsze.
Zabrałem się ponownie za dzienniki, by przy - Jesteś 5, muzyczka rzucić je w diabły.
Kolejna sympatyczna pani, przedstawiwszy się, zapytała W czym mogę pomóc?
Przedstawiłem się i ja. Co było robić?
- ... i mój system bankowy mi odrzuca z konta VAT, nie pozwala go zasilić, a na ogólnym w ogóle nie pokazuje symbolu VAT, tylko PIT i CIT.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 5 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuję za cierpliwość. - Proszę pana. - W tej sprawie musi się pan udać do oddziału swojego banku i wyjaśnić problem.
- A proszę pani, czy nie mogę wysłać należnego VATu z poczty?
- Czy pańskie pytanie brzmi Czy może pan wysłać vatowski przelew na poczcie?
- Tak.
- Proszę o chwilę cierpliwości, muszę skonsultować.
Po 3 minutach kompletnej ciszy usłyszałem:
- Dziękuje za cierpliwość. - Proszę pana. - Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- To znaczy mogę na poczcie?
- Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić należny VAT przelewem lub gotówką.
- O, to dziękuję pani. - Bardzo mi pani pomogła.

Zrobiła się  11.00.
Stwierdziłem, że do mojego US nie mam co dzwonić, bo dopiero mieliby mnie na widelcu.
Postanowiłem więc zadzwonić do innego i rżnąć głupa.
Po krótkich to wybierz 2 i że wszystkie rozmowy są nagrywane odezwała się pani.
- A pan jest naszym płatnikiem? - z mety zapytała wysłuchawszy w czym rzecz.
- Nie. - rżnięcie głupa natychmiast się zakończyło, bo nawet ja wiem , że w następnej kolejności zapytałaby o mój NIP.
- To proszę dzwonić do swojego urzędu lub do Krajowej Informacji Podatkowej. - Podaję  numery.
Powtarzałem za nią cyfry udając, że skrupulatnie zapisuję.

Postanowiłem, że po pracy pójdę na pocztę, tą hybrydową drogą gotówka/przelew wyślę VAT i co mi zrobią.
Zabrałem się ponownie do dzienników.
Pod koniec pracy postanowiłem  jednak w komputerze spróbować jeszcze raz. I oczywiście to bydlę, czyli system bankowy, nagle pokazał mi różne symbole dotyczące VATu, więc mój VAT 7 natychmiast zapłaciłem i natychmiast wydrukowałem przelew. Co na papierze, to na papierze.
Ale czy to byłbym w stanie powtórzyć, nie wiem.

Całą historię opowiedziałem potem Księgowej II. Uzupełniła moją rozległą wiedzę uzyskaną tylko jednego dnia. Otóż:
- konto firmowe VAT jest święte, płatnik nic z nim nie może zrobić, w tym dysponować i obracać zawartymi tam środkami, nawet gdyby termin uregulowania należności względem fiskusa mijał za dwadzieścia dni. Zamrożone środki   i dupa blada.
- póki co płatnik przy wystawianiu faktury nie ma obowiązku podawania dwóch kont - ogólnego i vatowskiego.
To się mocno uspokoiłem i nie przeszkadzało mi, że po całej opowieści Księgowa II dziwnie na mnie patrzyła.


Wieczorem namówiłem Żonę i poszliśmy pożegnalnie i relaksacyjnie do kina w Wielkiej Galerii. Film Niedobrani             - komedia romantyczna z Charlize Theron  (pochodzi z Afryki Płd, a cały czas myślałem, że z Australii) i Seth'em Rogen'em.
Ona dla mnie jest jedną z niewielu  ikon, kanonów kobiecego piękna. Druga, a raczej pierwsza, to Catherine Deneuve. Obie blondynki, obie chłodne, o mocnych charakterach i  w życiu, i w filmach. Ciekawe... I dlaczego? Freud miałby chyba ze mną sporo roboty. Trzeciej chyba nie potrafię wymienić, albo dla mnie jej nie ma.
On, Rogen, kompletnie mi nieznany i z żadnym filmem nie potrafię go skojarzyć. Ale po seansie zapałałem do niego dużą sympatią.
Wracaliśmy z Żoną rozbawieni i zrelaksowani. I zaczęliśmy się zastanawiać, komu spokojnie i bez obaw moglibyśmy ten film polecić. I wyszło nam, że tylko Zagranicznemu Gronu Szyderców i ewentualnie Helowcom. Piszę ewentualnie, bo jednak ciągle się nie znamy i beczki soli razem nie zjedliśmy. Ale już dosyć sporo.
Wracając do filmu - swoją drogą taki film chyba nigdy nie powstanie w Polsce. Przy wszechobecnym kościele katolickim, nadętej polityce i politykach niezmiernie sierioznych, bez szczypty dystansu do siebie i przy mentalnej konstrukcji Polaków nie ma szans. A w Ameryce opanowanej przez hipokryzję mógł.
Też chyba coś dla Freuda.
Film skończył się łopatologicznie, po hollywodzku i bardzo dobrze. W każdym z nas tkwi małe dziecko, więc fajnie było, ot tak po prostu, cieszyć się i bawić.

NIEDZIELA (12.05)
No i dzisiaj przyjechaliśmy do Naszego Miasteczka.

Po drodze wyliczyłem, że takich moich lub naszych powrotów do Naszego Miasteczka pozostało pięć, może sześć. Więc jak wszedłem do mieszkania po 19. dniach nieobecności kolejny raz oniemiałem z zachwytu, a potem to już tylko jękoliłem.
- Takie mieszkanie, takie mieszkanie... - wzdychałem. - Nigdy już w czymś takim mieszkać nie będę.
- A ja się cieszę, że dane mi, nam, było w takim mieszkaniu przez dwa lata mieszkać. - I nigdy o tym nie zapomnę.        - bardzo poważnie i dobitnie stwierdziła Żona.
Ja też tak uważam, ale...

Przez dwie trzecie podróży padał deszcz, więc "oczy za kierownicą" zamykały się same.
- Zwłaszcza że na postoju zjadłeś pyzy na parze i sernik, a po glutenie chce się spać. - Żona wsadziła swoją szpilę.
A sama rączo pobiegła na którejś stacji benzynowej (teraz to są już chyba paliwowe), żeby kupić sobie puszkę Red Bulla, a na następnej kolejną, bo przy podróży w taką denną pogodę świetnie jej robią, chociaż jej szkodzą. To ja zamówiłem puszkę zimnej Coca-Coli, a potem drugą. Bo też w podróży w tak dennych warunkach dobrze mi to robi, chociaż według Żony na pewno szkodzi. Ale według mnie nie.
Oboje używamy tych świńskich używek dwa, trzy razy do roku i to tylko w podróży. Taki dziwny mechanizm, który akurat jest skuteczny.
Ja na wszelki wypadek, między dwiema colami, przespałem się w samochodzie jakieś 10 minut, więc potem wyspany    i wypoczęty jechałem z prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że nastała piękna pogoda i na ostatnim odcinku zrobiliśmy sobie taką wakacyjną wycieczkę po pięknych terenach. A może nawet piękniejszych, bo wszędzie dominowała świeżutka, jasna zieleń.

W sumie podróż trwała prawie 7 godzin, ale po niej jeszcze długo nie kładliśmy się spać, żeby pobyć w naszym mieszkaniu.

PONIEDZIAŁEK (13.05)
No i kolejny po podróżowy (po podróżny?) dzień adaptacyjny.

Musiałem w ciągu dnia trochę odespać. Dawniej popołudniowe drzemki były na porządku dziennym, teraz są rzadkością. Ale skoro wstałem dzisiaj o szóstej rano?


W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał dwa smsy. Więc jednak po majówce się ożywił. A już zacząłem się martwić.