poniedziałek, 20 maja 2019

20.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 168 dni.

WTOREK (14.05)
No i wczoraj Żona odebrała w Naszym Miasteczku nowy dowód osobisty.

Czyli przez okres ważności, 10. lat, będzie miała pamiątkę - ORGAN WYDAJĄCY BURMISTRZ MIASTA NASZE MIASTECZKO. Widoczny ślad jej nomadztwa (nomadzenia się(?), nomadowania(?)).
Gdy wychodziliśmy z urzędu, w wejściu mijaliśmy się z Panem Burmistrzem, na którego swego czasu głosowaliśmy. Ukłoniliśmy się sobie.
- Widziałaś! - wydarłem się teatralnym szeptem, jak jakiś wieśniak. - Mijaliśmy się z burmistrzem.
- To trzeba było od niego wziąć autograf. - odpowiedziała złośliwie i dość obojętnie Żona.

Więc zżera mnie zazdrość. Ona ma, a ja nie. Mój dowód jest niestety ważny do 2023 roku, jeszcze 4 lata. A przez ten czas wiele się wydarzy i na dodatek cholera wie co?! To może by tak "sztucznie" wymienić? Że niby zgubiłem, albo że Sunia zrobiła z niego miazgę. Musiałbym go wtedy specyficznie zniszczyć imitując wgnioty i ukłucia jej zębisków. Ale "sztuczne" niszczenie dokumentów jest chyba karalne, a poza tym miałbym opory. Tam jest godło RZECZPOSPOLITEJ, bo jeśli chodzi o moją facjatę, to pal diabli. To chyba jednak zgubię. Tylko nie wiem, czy tego faktu nie trzeba zgłosić na policji. Muszę delikatnie sprawę wybadać.
Nie przeraża mnie fakt, że w nowym dowodzie na zdjęciu wyglądałbym jak Hannibal Lecter. Teraz, jak pisałem wcześniej, obowiązują inne przepisy, unijne, i zdjęcia do dokumentów wykonuje się en face bez wszelkich, upiększających zabiegów fotografowanego, w rygorystycznych rozmiarach i proporcjach narzucanych charakterystyczną siatką współrzędnych. Pozostaje to trochę w konflikcie z moją logiką, bo skoro wszyscy mężczyźni mają wyglądać, jak Hannibal Lecter, to jaki jest sens posiadania indywidualnego dowodu osobistego? I nawet nie chcę myśleć o dowodach osobistych dla pań. Może być strasznie.
Ale Unia to Unia. Wyczytałem, że ok. 60 % obowiązujących w Polsce norm prawnych to przepisy unijne. A dzięki nim mamy jajka, ogórki, pomidory, jabłka, itd., oczywiście w ramach swojego gatunku (ale myślę, że i z tym Unia się upora),  jednakowego kształtu i wielkości, zmierzamy do całkowicie prostych ogórków i tylko patrzeć, jak ta figura geometryczna, prosta linia, dosięgnie banany. Zresztą, jeśli chodzi o nie, to Unia może nie zdążyć.  Za jakiś czas banan, jako roślina, wymrze. Czepił się go jakiś wredny grzyb, któremu człowiek, na skutek stosowania monokultur i przewożenia wszystkiego po świecie, stworzył prawdziwy raj na ziemi.
O absurdach unijnych przepisów można by godzinami. Ostatnio Syn podsunął mi jeden w postaci mema - zdjęcie pokazuje słoiczek z solą himalajską. Na górze napis Powstała 250 mln lat temu, na dole Ważna do 20.11.2020.

Stary,  nieaktualny już dowód z obciętym jednym rogiem, Żona otrzymała z powrotem. Bedzie go mogła kiedyś pokazywać wnukom A tak babcia wyglądała przed Unią Europejską. Ale teraz może się jeszcze przydać w trakcie najbliższych wyborów. Bo w Metropolii w tamtym tygodniu dopisaliśmy się do listy wyborców (Żona oczywiście za pomocą właśnie nieaktualnego dowodu) i to w lokalu koło Nie Naszego Mieszkania. Nic dziwnego, skoro je wskazaliśmy, jako miejsce PRZEBYWANIA.
Sprawa dopisania poszła szybko i gładko. Pani podała nam numer lokalu wyborczego i adres. Wszystko na gębę.
- To nie dostaniemy żadnego świstka potwierdzającego, że...?- zapytałem podejrzliwie i niedowierzająco.
Pani przecząco pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba, ale...
Tego ale... właśnie boję się najbardziej.
 -  ...ale gdyby komisja stwarzała jakieś problemy, to proszę natychmiast rozmawiać z przewodniczącym. - A gdyby        i on je stwarzał - tu zniżyła głos i rozejrzała się na boki, co wydawało mi się niezrozumiałe, bo była osobą młodą, nie     z komuny, to niech natychmiast dzwoni do nas, tutaj, do urzędu. - Dyżurujemy.
Moim zdaniem i komisja i przewodniczący będą stwarzać problemy, gdy zobaczą inny dowód osobisty Żony,                  a zwłaszcza jej zdjęcie. Panie z urzędu Naszego Miasteczka, wydające dowód, nas uspokajały mówiąc, że wszystko będzie w porządku.
A więc czekam niecierpliwie na niedzielę, 26. maja.

W tamtym tygodniu, od wtorku do czwartku, przez trzy noce, rezydował u nas, w Nie Naszym Mieszkaniu, EmWnuk. Jego energetyczna obecność już niczym nas nie zaskakuje i dokładnie wiemy, co mamy robić, żeby i wilk był syty          i owca cała. Wszystko grało, jak w szwajcarskim zegarku.
Ostatniego poranka zerwał się natychmiast bez standardowego rozbudzania się i marudzenia, bo w głowie miał tylko jedno - przedszkolną wycieczkę.
- O, stoi już wasz wycieczkowy autobus. - stwierdziłem przed budynkiem przedszkola.
- To nie jest autobus, tylko autokar.
Oczywiście, pomyślałem.

W czwartek spotkaliśmy się z Pasierbicą i Q-Zięciem w samoobsługowej kawiarni w samym centrum Metropolii. Byliśmy grubo wcześniej, więc trochę łaziliśmy bez składu i ładu po okolicy wybierając miejsce. Nic dziwnego, że od ulicznego hałasu i smrodu oraz padającego deszczu nic mi nie odpowiadało. W pewnym momencie Żona zaprotestowała:
- Nie będę chodziła z takim frustratem! - Idę zająć miejsce w kawiarni, a ty sobie przyjdź, kiedy chcesz.
I zostawiła mnie w takim olbrzymim Centrum Handlowym, w którym chyba znaleźliśmy się po to, aby przeczekać deszcz.
Łaziłem bez sensu nadal sfrustrowany, zwłaszcza że nie cierpię takich przybytków. Ale gdy udało mi się kupić margaretki dla Pasierbicy i różę Żonie, frustracja przeszła. I bardzo dobrze, bo przecież spotkaliśmy się, aby świętować imieniny Pasierbicy.
Gdy się rozstaliśmy, wracaliśmy piechotą, przy pięknej pogodzie, do auta zaparkowanego na tyle daleko, że długo mogliśmy podziwiać piękno Metropolii.

W piątek spotkałem się z Synem w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Drugi  dzień w tej kakofonii dźwięków, zapachów i światła. Ale co było robić. Obok jest przychodnia, do której Wnuk-I i Wnuk-III są wożeni na rehabilitację (wady postawy, których ja nie widzę, Syn, zdaje się, że też nie, ale Synowa tak), więc przez pierwszą godzinę włóczyliśmy się z Wnukiem-II i Wnukiem-IV po całej Galerii. Syn pokazał mi kilka naprawdę fajnych miejsc,       o których nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie można było się schronić przed wielowymiarową kakofonią. Potem Synowa zabrała dzieciaki i zostaliśmy sami. Można było pogadać.
Syn w którymś momencie, nie wiedzieć skąd, skołował Dziennik Gazetę Prawną. Wręczył mi ją wiedząc co będzie,        a sam poszedł do toalety. Na pierwszej stronie tytuł  W co wierzy ateista - artykuł, wywiad z Andrzejem Dominiczakiem. Nie wiem, kto zacz, a krótka notka o nim też niewiele mi powiedziała.
Zatopiłem się w lekturze.
Gdy Syn wrócił, sfotografował mnie nad gazetą i przesłał mi zdjęcie. A ja później puściłem dalej w świat. I czytanie musiałem przerwać.
Ale następnego dnia Żonie udało się kupić to wydanie Gazety Prawnej, więc już w Naszym Miasteczku mogliśmy spokojnie artykuł ten przeanalizować.  Bardzo ciekawy.
Muszę zacytować jeden fragment wywiadu autorstwa Pauliny Nowosielskiej, który wydał mi się szczególnie interesujący:
Pytanie: 
Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego(ISKK) bada stosunek Polaków do wiary. A czy można powiedzieć,      ilu jest w naszym kraju ateistów?
Odpowiedź: 
Według prof. Janusza Czapińskiego, psychologa społecznego, który przez lata współtworzył potężną analizę "Diagnoza społeczna" - ok. 25 proc. Ja myślę, że nawet więcej. Choć to kwestia definicji. Próbę oszacowania utrudnia fakt, że termin "ateista" ma kiepskie notowania. I choć część ludzi jest niewierząca, nie chodzi do kościoła, kwestionuje stanowisko Watykanu w sprawach społecznych, to unika określenia ateizm, obawiając się złej oceny innych. Prowadziłem pilotażowe badania w małym miasteczku niedaleko Warszawy. Widzę kolosalną przemianę. Jeszcze         20 lat temu wszyscy chodzili tam do kościoła, z czasem to grono topniało. Trzy lata temu postanowiłem spytać tych ludzi o stosunek do wiary. Nie potrafili odpowiedzieć krótko: tak lub nie. Jednak na pytanie, czy mają nadzieję na istnienie Boga, większość kiwała głowami twierdząco. Dla mnie to ludzie niewierzący, którzy nie potrafią do końca się     z tym pogodzić.
Pyt.: 
Nie wiedzą, co myśleć?
Odp.: 
Spora grupa ludzi w Polsce nie ma w ogóle sprecyzowanych poglądów.  Pracują, robią karierę, zarabiają pieniądze, romansują, rodzą dzieci i... Odpowiadają jedynie w kontekście sytuacji i zadanego pytania, co nie jest wynikiem ich głębokich przemyśleń. Podobnie odnoszą się do religii. Nazywam ich apateistami.
Pyt.: 
Czyli?
Od apatyczności. Obojętności, dystansu. Myślę więc, idąc za prof. Czapińskim, że mamy w Polsce ok. 25 proc. ateistów, prawie 40 proc. apateistów, 10 proc. osób głęboko religijnych i resztę, która wierzy, choć nie jest to mocna wiara. Potwierdzają to badania ISKK: 38,3 proc. zobowiązanych katolików uczestniczyło w niedzielnej eucharystii          w 2017r., 17 proc. przystępowało do komunii świętej.

Wydaje mi się po przeczytaniu tego artykułu i patrząc na różne środowiska, w których się obracam, że te liczby są zgodne z moim odczuciem. I spodobało mi się określenie apateista.

ŚRODA (15.05)
No i dzisiaj mieliśmy zebranie naszej wspólnoty mieszkaniowej.

Na dziewięciu lokatorów było sześciu.
Okazało się, że nikt nie zalega z czynszem i z opłatą funduszu remontowego. Siedząc w ogródku sąsiada podsumowywaliśmy tamten rok i planowaliśmy bieżący:
- ...to w zasadzie najważniejsze rzeczy zostały zrobione, więc z wydatkami trzeba przyhamować, bo ciągle spłacamy kredyt zaciągnięty przez wspólnotę na wymianę dachu, ocieplenie budynku i wymianę balkonów.
- No tak, ale trzeba odtworzyć całą instalację odgromową, która zniknęła w czasie remontu.
- Ano, tak, tak. 
- A może by tak powiesić wreszcie na budynku dwie tablice z numerami bram i mieszkań. - Wszyscy kurierzy cholery dostają, jak mają dostarczyć jakąkolwiek przesyłkę, listonosz też ma problem i różni inni.
- Ano, tak, tak. - To będzie nieduży koszt. - Te tabliczki były, ale jak robili elewację...
Szybko naszkicowałem, jak taka tabliczka mogłaby wyglądać. Przy okazji sprawdziliśmy i skorygowaliśmy dość skomplikowaną i dziwną numerację naszych mieszkań.
Na koniec udzieliliśmy absolutorium zarządowi na ten rok i w żartach, śmichach i chichach, się rozstaliśmy.
Wszystko takie na wymiar ludzki. Można było poczuć się gospodarzem i członkiem wspólnoty, która ma wspólny cel       i jedzie na tym samym wózku.

CZWARTEK (16.05)
No i życie w Naszym Miasteczku biegnie swoim rytmem.

Właśnie go na dobre poczuliśmy, a tu już "trzeba" będzie wyjeżdżać. Na szczęście do Pucka.
Będziemy w nim od zbliżającej się soboty do piątku, by, po jednej nocy w Inowrocławiu,  wracać do Metropolii.
Żona odkryła, że Inowrocław to miejscowość uzdrowiskowa.
- A my przecież wcale nie znamy tego miejsca!
Od dziecka bardzo lubi klimat tych miejscowości. Tę specyficzną zabudowę, parki zdrojowe i ogólną aurę. I dobrze się w tym czuje.
A w Pucusiu odwiedzi nas i przenocuje Po Morzach Pływający. Finiszuje ze swoim kursem podnoszącym kwalifikacje     i pod koniec maja, w Gdyni, gdzie właśnie się uczy, będzie zdawał egzaminy. Ponoć wieje zgrozą.

Wieczorem Sunia, jak zwykle po jedzeniu i jak zwykle przed spaniem dostała szajby. Ma tak od samego początku,         od szczeniaczka.
Jak zawitała w Naszej Wsi, jako dwumiesięczna Sunia, kilka miesięcy spała razem  z nami, na górze, w sypialni. Próby zostawiania jej na noc, na dole, bardzo szybko się skończyły, chyba po jednym lub dwóch razach. Piszczała rozpaczliwie, a nam, a zwłaszcza Żonie serce się kroiło.
Na górze miała swoje potężne legowisko, którego powierzchnię zajmowała w 20.%, by do 100% z wystawaniem na zewnątrz a to łba, a to którejś z łap, bardzo szybko dorosnąć.
I wieczorem, dzień w dzień, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, albo przedwojennych polskich kolei lub dzisiejszych, japońskich, po zjedzeniu dostawała szajby. Jak dziecko broniła się przed snem, który chciał nią owładnąć, a ona to czując się broniła. Więc najpierw głośno wąchała swoje legowisko robiąc przy tym mocne wydmuchy, wcierała łeb, tłukła ogonem po okolicy, by nagle rzucić się w szaleńczy i opętany bieg. Biegła prawie na oślep odbijając się od ścian, co jeszcze bardziej ją nakręcało, wpadała z impetem pod  nasze łóżko, co było w żelaznym repertuarze wieczoru, wypadała spod niego z dzikim wzrokiem i tak kilka kółek. A nasze niepohamowane wybuchy śmiechu wyraźnie ją tylko podkręcały.
Czasami leżeliśmy już w łóżku, gdy ona rozpoczynała swoje przedstawienie.  Ze zgrozą wsłuchiwaliśmy się, co tam się pod nim dzieje. Efekt się nasilał, bo w miarę upływu czasu Sunia rosła. Ale to jej nie zrażało. Wpadała pod i leżąc płasko czołgała się pomagając sobie oczywiście łapami. Harmider był straszny i całe łóżko "chodziło". Zaczęliśmy się też obawiać, że w którymś momencie tam pod spodem się zaklinuje i zrobi sobie krzywdę.
Jednego wieczoru, gdy naprawdę już przeginała, przez jakąś chwilkę zatrzymała się na legowisku. Wkurzony, z łóżka, huknąłem na nią:
- Śpij, do jasnej cholery!
Gdyby Żona nie była świadkiem, w życiu bym nie uwierzył. Zapadła cisza i po dwóch, trzech sekundach rozległo się głośne chrapanie. Sunia spała "jak zabita".
I tak ma do tej pory. Gdy jest w dużych emocjach, trzeba jej pomóc je rozładować. Oczywiście wieczorami już nie "lata" po mieszkaniu, ale wciera łeb w legowisko, dostaje zezowatego spojrzenia i sterczących uszu, ogonem wali o podłogę niczym twardym drągiem i popiskuje zachęcając nas do jakiejś drobnej rozróby. A gdy pozostajemy bierni, napada mnie paszczą i łapskami i muszę z nią walczyć, albo biegnie świńskim, przyspieszonym truchtem po potężną szarpankę, którą brutalnie mi wciska w ręce, żeby się z nią szarpać. To jest jej najlepsza zabawa. I przede wszystkim z Panem, którego traktuje, jak drugiego psa, bo wszystko dzieje się na poważnie - walka, dudnienie, przeciąganie liny, warczenie   i charkot taki, że po 10 minutach Sunia łapczywie pije miskę wody, a ja zdejmuję warstwy odzieży.
Ale ostatnio Żona każe mi hamować.
- Pamiętaj, że ona ma już swoje lata. - A ta rasa ma problemy z sercem, a po jedzeniu i natychmiastowym wysiłku, Sunia może dostać skrętu jelit! - Więc baw się z nią delikatniej.
Łatwo powiedzieć, gdy Sunia prowokuje mnie do ostrej zabawy, a mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Natura psa.
Ostatnio więc chodzę z nią po całym mieszkaniu w koło Macieju. Ja trzymam szarpankę z jednej strony, ona z drugiej. To trwa 5 minut, dziesięć, piętnaście. Dłużej z nudów już nie mogę. Często przy tym głośno zastanawiam się, ile to bydle tak mogłoby. Gdyby tak ktoś zapłacił mi za przeprowadzenie eksperymentu naukowego, to chodziłbym do upadłego. A Sunia jest tak zaparta, że szarpanki nie puści, no chyba że na moją komendę. Jej wystarczy, żeby z jednej strony była moja ręka, z drugiej jej paszcza.
Żona ochrzciła te nasze wędrówki po mieszkaniu wędrowali szewcy.
- To pamiętaj, zrób z nią tylko szewców! - często powtarza.
Łatwo powiedzieć, kiedy i Sunia, i ja, po krótkiej chwili, pchamy się do bijatyki.

Dzisiaj szewcy odbywali się pod czujnym okiem i nadzorem Żony, i przy stałym i równoczesnym jej monologu. Ustawiwszy się w rogu i na końcu mieszkania  mówiła:
- Pamiętaj, że ta rasa... 
Krążyliśmy z Sunią przez pokoje ułożone w amfiladzie (amfilada - efektowne rozwiązanie ułożenia pomieszczeń względem siebie stosowane w okresie renesansu, baroku, klasycyzmu i w Naszym Miasteczku) schodząc z żoninych oczu i się im pojawiając.
- ...a ona ma już swoje lata i...
Przy kolejnym pojawieniu się:
- ...przecież sama tego nie wymyśli!...
I przy kolejnym:
- ...w tym zestawieniu ktoś musi być mądrzejszy...
I przy kolejnym, gdy przez chwilę, poza oczami Żony, mogliśmy się mocniej poszarpać i gdy wyszliśmy zza drzwi, Sunia uwieszona na szarpaczce, a ja z ledwo skrywanym uśmiechem i zadowoleniem na twarzy, które bystre oko Żony natychmiast wyłapało:
- ...ale nie wyglądasz... - zakończyła zrezygnowana lustrując mnie od góry do dołu i z powrotem.

Oczywiście w tym rytmie Naszego Miasteczka czytam Kopalińskiego. Mam straszne tyły, bo jeszcze nie dobrnąłem do końca litery B. Tak więc moja kalkulacja, że zakończę czytać w dniu moich 70. urodzin jest kompletnie nierealna. Ale nie przejmuję się tym. Starczy na dłużej.
Z tego się robi rytuał. Czytam na głos Żonie co ciekawsze hasła i potem oboje się dziwujemy, że przecież jakiegoś słowa lub powiedzenia używamy nie wiedząc i nie zastanawiając się, skąd się wzięło,  jak powstało. Np. czubek.
Mówi się, np. ale z niego czubek lub odwiozę cię do czubków.
Wzięło się to od bonifratrów, zakonu reguły braci miłosiernych, łac. boni fratres, założonego w Hiszpanii. Był (jest?) to zakon szpitalny opiekujący się chorymi, zwłaszcza umysłowo. W Polsce, gdy się pojawił w 1609 roku, nazywany był czubkami, od noszonych spiczastych kapturów.
Fredro w Zemście pisał:
Niechże o tym już nie słyszę,
Bo do czubków odwieźć każę.

Parę dni temu Zaprzyjaźniona Szkoła przysłała nam piękne zaproszenie na swój ślub. Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki będą się pobierać 22. czerwca tego roku w Bardzo Dużym Mieście II. Czyli w terminie, w którym żadną miarą nie możemy się wyrwać z Metropolii ze względu na zakończenie roku szkolnego. My mamy trochę inny system funkcjonowania niż oni i w weekendy pod koniec roku szkolnego musimy być na miejscu.
Ale spotkamy się w sierpniu, kiedy pojedziemy na urlop w ich rodzinne strony.
Aha, przypomniałem sobie, że 78 lat temu, 22. czerwca rozpoczęła się Operacja Barbarossa. Myślę,  z perspektywy czasu, że chyba dobrze się stało dla nas i dla całego świata, że się rozpoczęła.


PIĄTEK (17.05)
No i dzisiaj podpisaliśmy przedwstępną notarialną umowę sprzedaży Naszego Miasteczka.

Jeśli dojdzie do umowy ostatecznej, końcowej, a wszystko na to wskazuje, to będziemy w Naszym Miasteczku do końca sierpnia tego roku.
Dziwne, bo do sprawy podeszliśmy dość chłodno, bez emocji. Może dlatego, że w ostatnich dniach zaskoczyła nas inna, która może mieć znacznie większy wpływ na nasze życie.
Ale cieszymy się na zasadzie, co zaplanowaliśmy, to zrealizowaliśmy. A więc coś jest popchnięte do przodu.
Zastanawiałem się długo nad stanem mojego ducha i go zdefiniowałem. Tkwi we mnie taka gorzka radość. Ale i to  nie specjalnie oddaje moje nastawienie do całej sprawy.  Z powodu mojego stanu nie przyszło mi do głowy, aby specjalnie uczcić fakt podpisania umowy, ale Żona stwierdziła, że wypada to uczcić toastem.

SOBOTA (18.05)
No i przyjechaliśmy do Pucusia.

Cztery piąte drogi jechaliśmy w deszczu. Na drodze nie było żadnych stresujących ekscesów, ale wieczorem ta niewygoda zaczęła objawiać się zmęczeniem.
W czasie jazdy wyznałem Żonie, co mnie męczy. I Żona precyzyjnie określiła mój stan.
- Masz w sobie poczucie straty. - Ja tak nie mam. - Cieszę się po prostu, że dane mi było mieszkać przez dwa lata        w takim mieszkaniu. - I z tego powodu się cieszę.
Rozszyfrowanie mojego problemu znacznie mi pomogło, bo przestałem go tak w błędnym, męczącym kole roztrząsać    i analizować.

Późnym popołudniem odebraliśmy na puckowym dworcu Po Morzach Pływającego. Idąc po niego zastanawialiśmy się nad fenomenem życiowych scenariuszy. Nigdy w życiu nie wymyślilibyśmy, że w Pucku będziemy go gościć. I skąd się wzięła historia, że do nas, szczurów lądowych, tak blisko podpłynęły sprawy dotyczące morza.
Już W Na Molo, gdzie Po Morzach Pływający zjadł za dwóch (W Gdyni, prowadząc życie studenckie, odżywia się tak sobie) było widać, jak jest zdeterminowany, aby ryć wiedzę i zdać egzaminy. Nawet przy klasycznych absurdach nauczania, tak powszechnych, jak przeładowanie zbędną wiedzą, przewagą teorii nad praktyką i bujaniem wykładowców w obłokach.
- Zbyt dużo w to zaangażowałem pieniędzy i czasu, żeby egzaminy odpuścić. - A już dwóch spośród naszej dwunastoosobowej grupy to zrobiło. - Nie wytrzymali psychicznie. - I nie popełnię błędu sprzed lat, kiedy część poprawek po niektórych egzaminach postanowiłem odłożyć po kolejnym rejsie. - Bo po nim wiedza wyparowała, stopniała. - Teraz nie wypłynę, dopóki nie zdam ostatniej poprawki, jeśli takie będą.
Ostatnie egzaminy Po Morzach Pływający będzie miał 29. i 30 maja.
A jest się o co bić. Teraz ma papiery II oficera, a po egzaminach otrzyma stopień pierwszego oficera pokładowego, jeśli nie gadam bzdur. Więc będzie to chief officer i tak będą się do niego zwracać podwładni, jeśli nie wszyscy, bo Po Morzach Pływający tego nie wymaga i nie oczekuje (taki jest), to na pewno Filipińczycy, dla których szef, to szef.
Więc Po Morzach Pływający stanie się niedługo na statku drugim po Bogu, czego mu serdecznie życzymy, bo pomijając naszą sympatię, wiemy, że jest to człowiek na właściwym miejscu.
Oczywiście nic nie ma za darmo. Spadnie na niego znacznie większa odpowiedzialność, ale też za znacznie większą kasę.
A potem pozostaje tylko zostać pierwszym po Bogu. Czy można więcej?
Już wieczorem w Złotym Lwie, ciągle odreagowując (przyjazd do nas potraktował przede wszystkim jako sensowny element odskoczni od uciążliwego i stresującego życia "studenckiego"), pokazał nam przykłady tego, co wkuwa.
Na przykład zadanie, które zatytułował SIŁOWNIA. Myślę, że raczej nie chodzi o takie miejsce, gdzie faceci pakują,      a babki ujędrniają pośladki. Oto bowiem mamy wykres funkcji wykładniczej, gdzie N (oś rzędnych) zależy od n             (oś odciętych), przy czym pamiętam, że zdaje się że n to obroty śruby, może prawoskrętnej (bo chyba dla każdego jest oczywiste, że statek będzie się inaczej zachowywał przy posiadaniu śruby prawoskrętnej, a inaczej przy lewoskrętnej - dla mnie tak, jak ze wszystkim w życiu), a N, to za cholerę nie wiem. I przechodząc do rzeczy, jeśli N=Axn3, a z drugiej strony N=Mx2πn/60, to gołym okiem widać, że Axn3=Mx2πn/60. Stąd po prostym przekształceniu można otrzymać M=Axn3x60/2πn. Jeśli wykładniki potęgowe przy n w liczniku i mianowniku zredukujemy o 1, a z Ax60/2π zrobimy stały współczynnik B, to ostatecznie mamy M=Bxn2. Też zależność wykładnicza. Proste? 
Nie wiem naprawdę, czym tak Po Morzach Pływający się stresuje.
Albo drugie zadanie nazwane STATA. Wyczytałem, że jest to bardzo mądry program statystyczny.
Znowu na wykresie, w układzie współrzędnych kartezjańskich, zobaczyłem linię, jakąś taką niechlujną, ni to prostą, ni to krzywą, więc nie wiadomo było, czy jest to wykres funkcji liniowej czy trygonometrycznej tangens. Ale nie to było najważniejsze. Należało bowiem obliczyć pola powierzchni ograniczonych tą linią a osią odciętych, przy czym każde dziecko wie, że wynik nad osią odciętych będzie ze znakiem +, a pod nią ze znakiem -. I wiadomo, że nie chcąc wprowadzać działań na całkach, trzeba to obliczyć na piechotę, za pomocą delty Δ, czyli oznaczenia dowolnie małej liczby miedzy wartością początkową i końcową. Czyli po kolei obliczać "drobne" pola powierzchni, a potem je tylko zsumować. 
Nadal nie rozumiem Po Morzach Pływającego... 

Siedząc we czworo Na Molo (mogłyby to być słowa piosenki disco polo, np.
Siedząc we czworo na molo, 
Byłem zajęty konsolą. 
Śpiewu jej nie słyszałem solo,
Gdy do mnie wzdychała: Olo! 
Była ubrana w polo 
I bardzo przejęta swą rolą, 
Ja jednak nad tą konsolą... 
Oj, durny ty, Olo, Olo! )
zostaliśmy "zaczepieni" przez sąsiedni stolik, gdzie siedziały dwie pary. Oczywiście za pomocą Suni, która w takich razach jest katalizatorem zaczepek. No i co się mogło okazać?
Że jedna z par mieszka w Metropolii. Oboje są lekarzami. On ortopeda, ona ma coś wspólnego z genetyką. Mieszkają na osiedlu, które znamy jak własną kieszeń i w którym mieszkaliśmy przez 4 lata w naszym Biszkopciku, zanim się przeprowadziliśmy do Naszej Wsi. Ona jest szefową Rady Osiedla, na które to stanowisko startowałem w wyborach      w ówczesnych latach. On zna mojego kolegę, ortopedę.
A jeśli dodam, że dzisiaj zaparkowałem Inteligentne Auto tam, gdzie zwykle, czyli na prywatnym, zamkniętym terenie,     a na nim stało identyczne Inteligentne Auto, to co mam myśleć? Było identyczne pod każdym względem,                      w najdrobniejszych szczególikach, tylko z rejestracją z Jastrzębia Zdroju.
Jak oba przypadki mają się w kontekście rachunku prawdopodobieństwa?...

NIEDZIELA (19.05)
No i Po Morzach Pływający dzisiaj rano "wypłynął" z powrotem do Gdyni.

Od razu po śniadaniu. Odprowadziłem go na dworzec.
O 10.30 musiał być już na uczelni, gdzie umówił się z pozostałą dziewiątką. Mieli razem rozstrzygać nurtujące ich problemy i niejasności, nawzajem je sobie wyjaśniać, uczyć się i przygotowywać do egzaminów. Żadnego wykładowcy, niedziela, nikt im nie kazał.
Chcielibyśmy, żeby w Szkole nasi słuchacze prezentowali taką postawę. Ale oni są ledwo po skończeniu szkoły średniej, więc...

Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na Dzikim Zachodzie. Centrum i Cywilizowanego Wschodu unikaliśmy, jak, nomen omen, diabeł święconej wody. Nie był to co prawda okres chrztów, ale komunii i owszem. Więc cały Puck był opanowany bez reszty przez wyfiokowane i dumne rodziny. Komunijne latorośle, stosownie ubrane, radośnie wrzeszczały, mamusie i tatusiowie je głośno przywoływali do porządku, szwagrowie się z rechotem nawoływali               i opowiadali śmieszne dowcipy.
Panie w charakterystycznych różowych strojach, jak najbardziej nie dostosowanych do ich owalnych i przelewających się kształtów, charakterystycznie wyperfumowanych, panowie w niebieskich garniturach, z brzuchami wyrywającymi guziki w marynarkach i z włosami na żel. Szpan i uroda.

PONIEDZIAŁEK (20.05)
No i dzisiaj Puck wrócił do swojej puckowości.

Rano na plaży żywej duszy. Później pojedyncze osoby. Znowu byliśmy u siebie.
Ale w tej beczce miodu musiała się znaleźć łyżka dziegciu.
Właśnie otrzymaliśmy wiadomość, która może całkowicie zmienić nasze życie. I nastąpiła huśtawka nastrojów.           Od początkowych mdłości od uderzenia w splot słoneczny, poprzez adrenalinę, myślenie i co teraz, frustrację, apatię, buddyzm, po chęć walki i działania. A teraz dominuje wściekłość.
Kurwa mać!


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy.