27.05.2019 - pn
Mam 68 lat i 175 dni.
ŚRODA (22.05)
No i przez dwa dni byliśmy pogrążeni w apatii.
Dopadło nas odrętwienie i nic nie było w stanie nas cieszyć.
Zostaliśmy kolejny raz wybici z pewnego stanu stabilności. Wcześniej te stany, po poprzednich "wybiciach" "zafundowanych" przez nasze ministerstwo, tworzyliśmy wiele razy okupując to kolejnymi nieprzespanymi nocami, "bezsensowną" pracą, reorganizacją wszystkiego, tłumaczeniem i użeraniem się ze wszystkimi naokoło.
W poniedziałek, na gorąco, zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły.
To było jedyne miejsce, gdzie mogliśmy wylać kubeł goryczy, frustracji i wściekłości niczego przy tym nie tłumacząc. Trudno nawet powiedzieć, że Zaprzyjaźniona Szkoła zrozumiała wszystko w lot. Ona tego nie musiała rozumieć. Ona po prostu w tym była, w samym oku cyklonu wybuchowej mieszaniny uczuć, którą zwerbalizowałem wrzeszcząc, że likwidujemy szkołę i już!!!
Wczoraj wieczorem Żona wymyśliła, żebyśmy może obejrzeli jakiś film w telewizji, bo wpadniemy w depresję.
- A tak choć trochę oderwiemy myśli...
Bardzo niechętnie się zgodziłem.
- To zobacz, jakie mamy programy.
"Jeździłem pilotem po programach" i robiło mi się niedobrze na widok tej papki. I cóż z tego, że znalazłbym być może nawet sensowny film, skoro zostałbym narażony na oglądanie steku bzdur w reklamach i jeszcze większego przemycanego przez stacje telewizyjne, w sumie obojętne, jakiej proweniencji. I na dodatek musielibyśmy się dopasować do narzuconych godzin emisji.
- To może obejrzymy coś na laptopie z Netflixa? - zaproponowała Żona.
I to był strzał w dziesiątkę.
Dzisiaj od rana rozpoczął się etap budowania kolejnej stabilności. Na bazie przesłanek, jakie w poniedziałek otrzymaliśmy od ministerstwa, w postaci ciosu w splot słoneczny. Cios zabić raczej nie zabije, ale odbiera na długo wszelkie możliwości i działać nie ma jak.
Każda akcja budzi jednak reakcję. Wahadło odchylone w jedną stronę musi wrócić w drugą. Prosta fizyka. Zwłaszcza dla nas, którzy po pierwszym szoku podjęliśmy wyzwanie i nie boimy się podnieść rzuconej rękawicy. Bo właśnie tym, tam na górze, chodzi o to, żeby jej nie podejmować.
Rano, po nocy pełnej zapętlonych i męczących myśli, bezsensownych obliczeń, bo odganiających skutecznie sen, wstałem nieprzytomny. A zaraz za mną, co jest sprzeczne z naszym codziennym porannym rytuałem, Żona.
Przy kawie "sypance", bo w tej skomplikowanej logistyce zapomnieliśmy wziąć ze sobą z Metropolii do Naszego Miasteczka ekspres kawowy, który miał objechać pół Polski, by wrócić do Nie Naszego Mieszkania, gdzie jego miejsce, zaczęliśmy robić burzę mózgów.
- Każdy kryzys jest ozdrowieńczy! - zaczęła Żona. - Zmienia perspektywę. - W dobrobycie, w stagnacji, człowiek gnuśnieje, myśli, że wszystko to co ma, dane jest mu na wieki. - Rozleniwia się, wyłącza myślenie, nie widzi najprostszych rozwiązań.
I się zaczęło. Zatopiliśmy się w dyskusji i rozpatrywaniu wariantów i symulacji.
Chyba świdrujący wzrok Suni przywołał nas do życia i do porządku. Zrobiła się dziesiąta, a pies po całej nocy trzymał wszystko w sobie.
Przed wyjściem, jak zwykle, zrobiliśmy remanent - telefon wzięty, woreczki wzięte, smycz wzięta.
- Brać portmonetkę? - zapytałem bardziej siebie, bo przecież nigdy na spacer jej nie biorę.
- Nie. - Żona postanowiła mi pomóc w decyzji. - Niczego przecież teraz kupować nie będziemy. - Tylko będzie wypychać kieszenie.
Gdy wracaliśmy, Żona powiedziała z nadzieją:
- A choć pójdziemy tędy, może będzie już czynna ta Kafeteria Mistral. - Tak bym się napiła z rana porządnej kawy.
Kawiarenka, a jakże była już czynna, ale my nie mieliśmy pieniędzy. A wracać do Złotego Lwa to kawałek drogi nawet jak na puckowe warunki. I romantyzm i nieprzewidywalność chwili diabli by wzięli.
Wytłumaczyłem pani co i jak, że jesteśmy z Metropolii i że kochamy Puck. I że przyjeżdżamy tutaj często i że zatrzymujemy się zawsze w Złotym Lwie. I że właśnie wyszliśmy z Sunią na spacer.
Pani patrzyła na mnie skupionym wzrokiem z wypisanym na twarzy niezrozumieniem, ale z głęboką chęcią zrozumienia.
I że Żona tak bardzo chciałaby się napić dobrej kawy z ekspresu, ale nie wzięliśmy gotówki ani karty, czyli nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić i czy pani da nam na krechę, a my po południu przyjdziemy i uregulujemy dług.
Siedząc w słoneczku na dużym tarasie z widokiem na marinę, zatokę i Hel (półwysep) delektowaliśmy się chwilą. Żona popijała podwójne espresso, ja większą americano zagryzając sernikiem (bo skoro dawali na krechę?), pysznym, co rzadko o nim piszę, bo i tak najlepszy jest Teściowej, ale może ta pyszność wzrosła przez efekt tej krechy. Co z tego, że trzeba będzie później zapłacić.
I chyba od tego spaceru zaczął się powrót energii i wychodzenie z apatii. Zabrałem się do obliczeń i symulacji. Może jednak z tego gówna da się ukręcić jakiś bat?
Po południu, ponownie wyszedłszy na spacer, dostaliśmy smsa od Po Morzach Pływającego: Symulator zaliczon!
A więc do przodu! Teraz Po morzach Pływający wraca do domu na tydzień, do leśnej głuszy, żeby podładować akumulatory i by pod koniec maja zmierzyć się z teorią. W Gdyni oczywiście.
- O, przyszliście? - uśmiechnęła się pani udając, że nie wierzyła, że się już kiedykolwiek zobaczymy.
I w kolejnych gadkach o Pucku, Gdyni i okolicach złapaliśmy sporą nić porozumienia.
Wieczorem, o sporym zmierzchu, wybraliśmy się na Dziki Zachód. Cisza, żywej duszy, ciemna toń wody, krwisto-czerwone niebo i po drugiej stronie zatoki światła z Helu. Sunia pierwsza wypatrzyła trzy jeże, które maszerowały przez ścieżkę rowerową i ścieżkę dla pieszych w kierunku trawnika, żeby tam sobie pożerować. A potem usłyszeliśmy z dwóch różnych stron mocne dźwięki, jakby nawoływania się, by za chwilę zobaczyć dwie czaple majestatycznie poruszające się tuż nad taflą wody, świetnie widoczne na tle różowego już nieba.
Zaczęliśmy dochodzić do siebie.
CZWARTEK (23.05)
No i dzisiaj cały dzień liczyłem i liczyłem angażując "na odległość" Księgową II.
Rano stwierdziliśmy, że powtórzymy wczorajszy numer z poranną dobrą kawą wypijaną przy oglądaniu, jak się budzi Puck. Uzbrojeni w portmonetkę wybraliśmy się na spacer.
Wczoraj było o tej porze pięknie i słonecznie, dzisiaj szarawo, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało.
Wiedzieliśmy, że pani ma na wyposażeniu koce, więc da się wytrzymać. To znaczy dałoby się, gdyby kawiarnia była otwarta. Ale kto otwiera kawiarnię przy takiej pogodzie, kiedy wiadomo, że nie będzie gości. My to świetnie rozumiemy. Pomogły nam w tym lata życia w Naszej Wsi, Powiecie, w Naszym Miasteczku i w ...Pucku. Slow life.
Chociaż jeden raz i Metropolia zaskoczyła mnie w tej kwestii i pokazała "ludzkie" oblicze.
W 2017 roku Pasierbica kończyła 30 lat. Na tę okoliczność pozwoliłem sobie napisać trzynastozgłoskowcem dość spory (20 minut czytania) utwór literacki, coś pomiędzy poematem epickim a eposem (słyszę głos Żony Ale pojechałeś po bandzie!). Piszę "pomiędzy", bo z jednej strony treść utworu oparta była na jednym głównym wątku - życiu Pasierbicy, ale jednocześnie występowała wielowątkowość. Ale jak mogła nie wystąpić, skoro do tamtej pory Żona zdążyła się przeprowadzić w swoim życiu "na poważnie" ze szesnaście razy, oczywiście wszędzie targając ze sobą biedne dziecko, czyli obecną Pasierbicę. Ale trzeba to Żonie zapisać na plus, bo jej córka wyrosła na fajną kobietę. Nie mówię przy tym o cechach fizycznych, bo to rzecz gustu, ale o psychicznych, obiektywnych.
Jasne więc było, że przy pisaniu musiałem korzystać z faktograficznej pomocy Żony. Co prawda wiem lepiej od niej, gdzie mieszkała w latach 1987-1989 lub w 1998, albo czy Duboisa była przed, czy po Poznańskiej i potrafię to na wyrywki wyrecytować zbudzony o drugiej w nocy, ale jednak to życie Żony i wymądrzyć się nie da. Ponadto Żona ciągle mi pomagała przy szukaniu rymu, bo Mickiewiczem nie jestem.
Jako bonus umieściłem w tym opracowaniu (stosuję w miarę neutralną nazwę) bodajże ponad dwadzieścia wierszyków z życia Q-Wnuka, który wówczas był najpierw słodkim niemowlakiem, potem chodzącym już i gadającym męskim tworem o pierwszych cechach dyrektorskich, z czego wówczas zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Ofelia wtedy jeszcze chyba nie była w planach.
Wszystkie wierszyki zilustrowałem adekwatnymi zdjęciami.
Całość do druku opracował i przygotował Kolega-Współpracownik, który prowadząc agencję reklamową, miał ku temu stosowne kwalifikacje.
Wszystko wyszło super. Teraz pozostała już tylko kwestia introligatora. Na tym etapie musiałem wybrać kolorystycznie i fakturowo właściwą oprawę i przypilnować, aby introligator zostawił dwie kartki luzem i, broń boże, nie wszył je na stałe do tomiku (może lepsza nazwa?). Kilka wierszyków nie nadawało się bowiem do czytania dziecku, które i tak niewiele by z tego zrozumiało, ale mogłoby zacytować lub zapytać panią w przedszkolu a co to jest " z wielkim brzuchem?", ani tym bardziej przyszłemu młodzieńcowi, który by rozumiał już wszystko.
Wymyśliłem po prostu, że gdyby Matka-Pasierbica chciała coś z tego tomiku przeczytać swojemu Synkowi, to owe, niezszyte kartki mogłaby na wiele lat gdzieś schować i ewentualnie je pokazać Synowi. I to najlepiej dopiero po różnych przejściach z kobietami.
Stosownego introligatora, ze względu na dojazd tramwajem, "znalazłem" w Internecie. Czynne od 10.00 do 18.00, obwieszczał.
Chodziłem po ulicy szukając podanego numeru, potem zapuściłem się na podwórze. Żadnego stosownego szyldu. Wreszcie drogą ich eliminacji, czyli tych przeczących introligatorstwu (warsztat samochodowy, wulkanizator, biblioteka, pomoc społeczna) znalazłem barak wskazany przez tubylców, a na jego wielkich metalowych drzwiach ujrzałem mocno zużytą kartkę z odręcznym napisem Jestem w domu na obiedzie i dopisanym numerem telefonu.
Zadzwoniłem.
- Teraz jest przerwa obiadowa. - usłyszałem spokojny głos.
- A od kiedy do kiedy?! -zapytałem zirytowany.
- Od czternastej do piętnastej.- nadal słyszałem niewzruszony głos.
Spojrzałem na zegarek - 14.07. Niech to jasny szlag!
- A nie mógł pan napisać w Internecie Przerwa od...do...?!
- Kiedyś muszę zjeść obiad. - usłyszałem po dłuższej ciszy.
Z taką filozofią nawet ja nie mogłem dyskutować, zwłaszcza że do spraw posiłków podchodzę bardzo poważnie. W mojej hierarchii są chyba na drugim miejscu po meczach polskiej reprezentacji w piłce nożnej.
- A jutro będzie tak samo?
- Tak.
- To znaczy, że jak przyjadę o 15.00, to pan będzie?
- Tak.
Ta moja dociekliwość była o tyle uzasadniona, że postanowiłem się wybrać powtórnie, ale z Żoną.
Wnętrze zastaliśmy obiecująco. Totalny introligatorski bałagan świadczył o dużym profesjonalizmie, nie przykładaniu znaczenia do spraw błahych, jakim jest porządek, tylko w pełni poświęcaniu się introligatorstwu i sprawom z nim związanych. Ponadto był on gwarantem niskiej ceny.
Obie rzeczy się sprawdziły. Otrzymaliśmy dwa egzemplarze bardzo ładnie oprawionych tomików za bardzo przystępną cenę.
I sprawdziło się kolejny raz powiedzenie Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Kawiarnia była nieczynna ze względu na gorszą pogodę, ale za to w Rynku kawiarnia PuckGlas i owszem. Nigdy jej nie odwiedzaliśmy wierni Na Molo, Strandowi, Złotemu Lwu, maszoperii U Budzisza i barce Gdynia 20. A tu szok. Czynne od 10.00, co można przełożyć na godzinę 07.00 w Metropolii, śniadania, kawa, desery i bardzo sympatyczny Ukrainiec ze Lwowa obsługujący gości.
Od razu można było porozmawiać o nowo wybranym prezydencie Zełenskim, który właśnie dopiero co rozwiązał parlament. Żeby tak u nas...
Siedzieliśmy i podziwialiśmy wnętrze.
- Jest fajnie, ale ja bym tutaj każdy stolik odgrodziła od sąsiedniego zielonym przepierzeniem. - stwierdziła Żona lustrując wnętrze. - Wiesz, jakby wtedy zrobiło się kameralnie?! - No tak, ale właściciele mają inną ideę związaną z motywem przewodnim, jakim jest szkło. - Ale przynajmniej na tę ławę dałabym poduszki. - Dla wygody i ocieplenia wnętrza.
Wyraźnie ją nosiło.
- Co ja bym zrobiła z takim miejscem? - kontynuowała. - A co by było, gdybyśmy prowadzili knajpkę? - Jaki styl, dla kogo i gdzie? - dalej ją nosiło. - Może w Darłowie, bo to pustynia gastronomiczna. - Ale lekko zapyziała, a poza tym poza sezonem byłoby całkiem niszowo. - To może jakieś inne miejsce w Polsce, gdzie jest zwyczaj chodzenia do knajp?
- Znam takie jedno - Wielkopolska, ale mi się tam jakoś nie pali. - odpowiedziałem. - A poza tym w takiej knajpce prowadzonej tylko przez nas musiałbym być kelnerem, czyli np. mogłoby się zdarzyć, że obsługiwałbym buraków, czyli 70% naszych klientów. - Widzisz mnie w takich momentach?
Żona nie musiała patrzeć na mnie mówiąc, że nie.
To zaczęliśmy wymyślać, jak należałoby takie buractwo odsiewać, żeby nie przychodziło do naszej ukochanej i wypieszczonej knajpki. I żeby nie było słodkich dzieci. I żeby ono, to buractwo, nie musiało oglądać przy stoliku mojej wrednej miny z wypisaną na twarzy niechęcią.
Ceną nie, bo właśnie ono pieniądze posiada w nadmiarze. To może regałami z wyłożonymi książkami i sączącą się cicho muzyką poważną? A może brakiem piwa. Nie to bez sensu. Stanęło na niczym. Ale fajnie jest wybrać sobie light motive dla paddierżania razgawora.
Po śniadaniu kupiłem, jak nie ja, dwa szklane gadżety. Najpierw Żonie wybrałem żółtego ptaszka, którego ciągle bezwiednie trzymała w ręce i było widać, że jej się w dziwny sposób podoba.
Potem Żona "znalazła" mi dwie świnki w kolorze naszej Szkoły, czyli turkusowym. Wybrałem tę większą, na pamiątkę naszego pobytu w Pucku i podłożenia "jej" nam przez ministerstwo.
W południe zadzwoniła Zaprzyjaźniona Szkoła, żeby nas dopingować, żebyśmy wytrwali, bo oni nie chcą zostać sami. A potem przyszedł list-protest napisany przez inną szkołę, pod którym się podpisaliśmy. Będzie on oficjalnie wysyłany do ministerstwa.
A wieczorem liczenie, liczenie, liczenie. I kolejne symulacje.
Będzie musiało być brutalnie.
PIĄTEK (24.05)
No i znowu rano zawitaliśmy do PuckGlasu. Naszej nowej miłości.
Tym razem na śniadanie.
Żona preferuje tzw. gospodarczy system, czyli wyżeranie resztek w danym miejscu przed wyjazdem w kolejne, żeby się nic nie zmarnowało. Stąd rano nie było nic do jedzenia. Z czystym sumieniem mogliśmy odwiedzić PuckGlas.
W południe wyruszyliśmy do Inowrocławia. Do uzdrowiska. Do wód.
PONIEDZIAŁEK (27.05)
No i jestem po czterech ciężkich rozmowach.
Każda inna, o innej specyfice, ale kalibrze armaty. Razem utworzyła się kolubryna, taka, jaką Szwedzi dotargali pod klasztor jasnogórski.
Jestem wyżęty.
Ale od jutra wstąpią we mnie nowe siły. Wiem, bo siebie znam.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał trzy smsy.