Mam 68 lat i 182 dni.
WTOREK (28.05)
No i Żona się rozchorowała.
Przez stres i zwielokrotnione i wielokierunkowe emocje musiała mieć tak osłabiony organizm, że z łatwością w Metropolii dopadło ją jakieś bydle i sobie używało.
Jeszcze wczoraj rano zjawiła się w Szkole, żeby wspólnie ze mną porozmawiać z Kolegą Współpracownikiem o nowej sytuacji i zmianach jakie nas czekają w świetle zmniejszonej dotacji i aby uczestniczyć w dalszych trudnych rozmowach.
Ale zaraz po pierwszej z nich musiałem zawieźć ją do Nie Naszego Mieszkania, aby łóżko i toaleta były w każdej chwili pod ręką.
Wygląd Żony i znękanego jej ciała leżącego w łóżku od razu odtworzył we mnie pierwsze objawy zespołu stresu pourazowego, który miał swoje źródło ileś miesięcy temu, kiedy to Żona przez dwanaście dni leżała chora w łóżku właśnie w Nie Naszym Mieszkaniu. Zacząłem mieć swoiste deja vu i przed oczyma natychmiast pojawiły się obrazy z tamtego okresu - rano wstaję, w łóżku znękana Żona. Taka bidula. Wychodzę z Sunią, idę do pracy. W południe wracam, w łóżku znękana Żona, wychodzę z Sunią, wracam do pracy. Po południu wracam z pracy, w łóżku znękana Żona,wychodzę z Sunią. Wieczorem wychodzę z Sunią, w łóżku znękana Żona, kładę się spać. Rano wstaję...
I tak przez 12 dni.
Oczywiście "po drodze" musiałem zrobić jakieś zakupy, coś upichcić, itd.
Żona w tym czasie jadła tylko pomarańcze, więc mocno schudła. Pisałem bodajże, że po tej chorobie efekt był taki, że miałem mniej Żony w Żonie.
Ale już dzisiaj, po raptem dwóch dniach, było inaczej.
Znowu zadziałały emocje, ale tym razem w pozytywną stronę. Po południu miała się rozpocząć trzynocna wizyta EmWnuka, zaplanowana znacznie wcześniej, więc w Żonę wstąpiła mobilizacja. Na tyle duża, że, gdy EmWnuk się pojawił, mogłem ją zostawić samą z tą Energetyczną Osobowością i pojechać na teatralne występy Wnuków.
Miało to być zwieńczenie Warsztatów teatralnych dla dzieci z Rodzin Plus - POKAZ FINAŁOWY.
Trudno się dziwić nazwie, skoro w grupie starszej 1/4 aktorów stanowili Wnuk-I, II i III. Może nawet specjalnie, ze względu na nich, stworzyli taką nazwę? Nie dopytywałem.
Wnuk-IV, jeszcze za młody, chłonął występy braci z miejsc dla publiczności, razem ze mną, Synową i jej matką, czyli babcią.
Chłopaki spokojnie wymiatali i dawali radę. Nawet Wnuk-III, który z racji wieku powinien być w grupie młodszej. Ale wśród tylu braci, ci młodsi "łykają" wszystko znacznie szybciej. Tak jak, np. Ofelia wzorując się na swoim starszym bracie i tak, jak we wszystkich tego typu bratersko-siostrzanych układach. Więc Wnuk-II i III swoje kwestie wypowiadali głośno, wyraźnie i dobrze aktorsko nie pokazując po sobie żadnej tremy. Wnuk-I nie odzywał się wcale. W pewnym momencie wkroczył na scenę jako czarny, demoniczny zły duch i olbrzymimi czarnymi skrzydłami omiatał głowy członków plemienia indiańskiego sącząc w nie jad. I z plemiennej sielanki zrobiła się chryja.
Na tyle, że musiał w to wszystko wkroczyć Wielki Wódz Manitou i zrobić z tym porządek, co mu się oczywiście skutecznie udało i całe plemię wróciło do, trochę mdłej, szczęśliwości. Takie uniwersalne przesłanie, czyli pitu, pitu, ale dzieci wychowywać trzeba.
Pisząc to jestem spokojny. Bo wiem, że tylko te fragmenty nadające się do czytania Syn pokazuje Wnukowi-I, który chętnie, być może, poczytałby i więcej, ale to więcej raczej, póki co, się nie nadaje.
W ramach procesu wychowawczego, bo wychowywać można na różnych polach, po spektaklu dziadek, czyli ja, zaprosił wszystkich na lody. Ale na "poważne". Żadne tam wafelki i gałki w prostym i powszednim procesie zamawiania. A więc kawiarnia i umiejętność zachowania się. Korzystanie z wieszaków, toalety i menu. Problem wyboru i sztuka negocjacji z kelnerem. Element szkoły życia.
Wnuki miały okazję podziwiać, dosłownie, dłuższą rozmowę dziadka z kelnerem i zbliżanie się do konsensusu przy zastosowaniu z obu stron kilku kompromisów To poproszę dwie gałki lodów waniliowych zamiast trzech, jak jest w zestawie. - I posypkę z bakalii, z przewagą orzechów i na to tylko lekkie "pyknięcie" bitej śmietany, całość obficie polaną adwokatem. - I kawę typu americano bez cukru, śmietanki, ciasteczka i łyżeczki, a ja mogłem dyskretnie, dusząc się ze śmiechu, obserwować ich zachowania przy zamawianiu, odbieraniu i młóceniu lodów i gdy ja byłem w połowie deseru, oni go właśnie skończyli przechodząc do standardowego etapu nudzenia się w kawiarni, po czym, w tym szczególnym przypadku, do kolejnego, czyli kłócenia się i przekrzykiwania przy stałych, wychowawczych uwagach matki i babci na przemian lub do kolejnego, czyli żebrania o kawałek gryza od któregokolwiek z braci, który jeszcze akurat nie skończył i który, bez względu na wiek, potrafił dać skuteczny odpór pozostałym, by na samym końcu wspólnie patrzeć na dziadka ponaglającym i niecierpliwym wzrokiem, by zmusić go do natychmiastowego wypicia ostatniego łyka kawy, który to proces dziadek, nie wiedzieć czemu, opóźniał ponad Wnuków miarę.
Więc we wczorajszych kolejnych rozmowach byłem sam.
Wcześniej z Żoną ustaliliśmy, że mniej bólu i cierpienia będzie, jeśli tylko ja porozmawiam z Najlepszą Sekretarką w UE. A musiałem jej powiedzieć, że zostałem zmuszony sytuacją do wypowiedzenia jej umowy o pracę, czyli Zwalniam Panią!
Żebym mógł się chociaż czegoś czepić - jakichś powtarzalnych spóźnień, niewywiązywania się z terminów, nierzetelności, oznak braku lojalności. A tu nic. Pełne zaangażowanie i utożsamianie się ze szkołą. Nie mówię, że jest (była) pracownikiem idealnym, bo takiego nie ma, ale różniste jej wady były (są) takie "normalne", ludzkie. A musiałem ją zwolnić, bo ktoś trzeci, jakiś urzędnik, gdzieś wyżej, o tym "zadecydował". Więc czułem się jak łotr widząc, jak w trakcie naszej długiej rozmowy stara się zapanować nad łzami i jak ją od czasu do czasu "przytyka".
W tej całej sytuacji wszyscy współczuli tylko Najlepszej Sekretarce w UE i nie mam im tego za złe. Wiadomo, że dyrektor to świnia, szuja i kawał żłoba i że przez 25 lat prowadzenia Szkoły z taką rolą się pogodziłem. Ale nieliczni, Żona, Syn i Q-Zięć, wiedzieli i rozumieli, co się ze mną dzieje. Nie wspominam o Zaprzyjaźnionej Szkole, bo z Żoną Dyrektora i Mężem Dyrektorki rozumiemy się oczywiście bez słów.
Potem przebrnąłem przez rozmowę z przedstawicielką właściciela budynku, chemicą, z którą mi się zawsze fajnie rozmawia. Musiałem się zrzec, żeby ciąć koszty, dwóch pomieszczeń i połowy miejsc parkingowych, a tego, takiego "zawracania głowy", jej zwierzchnictwo nie lubi, więc i ona zachwycona nie była.
A na późne popołudnie zwołałem nadzwyczajną Radę Pedagogiczną.
I przedstawiłem kogo i czego w przyszłym roku nie będzie i wyjaśniłem, co to oznacza dla nauczycieli.
- Proszę państwa! - Albo likwidujemy Szkołę, albo przy brutalnych ograniczeniach dalej działamy!
Zostałem zaskoczony reakcją. Bo nie spodziewałem się, że 100%, a właśnie te 100% było dla mnie niezwykle istotną niespodzianką, podejdzie do sprawy niezwykle konstruktywnie i że Byłoby wielką szkodą i stratą likwidować taką Szkołę i to po 25. latach jej działalności.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem wyżęty (Wyżęty powstań ludu ziemi, Powstańcie, których dręczy PIS, Myśl nowa blaski promiennymi, Dziś wiedzie nas na bój, precz z PIS! - jakoś tak mi się skojarzyło).
Przedwczoraj, w niedzielę, dzień po przyjeździe do Metropolii z Inowrocławia pojechaliśmy do Naszej Wsi. Na 15.00 byliśmy umówieni ze "Szwedami" zainteresowanymi jej kupnem. On rodowity Polak, 20 lat mieszkający w Szwecji, ona rodowita Szwedka. On rudowłosy, z dłuższą rudą brodą, 120 kg żywej wagi, taki bardziej Islandczyk, wiking, ona drobna, bladolica. Z nimi dwójka nastolatków - dziewczynka lat 11 i brat lat 9. Oboje bladolici, jak matka, piegowaci, z wypłowiałymi, jasnymi włosami. Po prostu Szwedzi.
Wiedzieli o nas prawie wszystko - ze szczegółami o samej Naszej Wsi, o Dzikości Serca i o Naszym Miasteczku. Do spotkania przygotowali się bardzo dobrze - chociażby na poniedziałek, czyli dzień później, umówili się z dyrektorką "naszej" szkoły, żeby się wzajemnie poznać, bo dzieci przecież będą chodziły do szkoły.
Dzieciom się podobało wszystko i było widać, że w nowym miejscu czują się świetnie. Ich mama, która wszystko znała ze zdjęć, oglądała milcząc i co jakiś czas mówiła z uśmiechem, stonowanym po szwedzku, nice. Z Wikingiem, nie wiedzieć kiedy, przegadaliśmy ponad trzy godziny.
Przyjechali zdecydowani, wiedząc czego chcą. A chcą kupić Naszą Wieś!
I co my teraz zrobimy?!
To było jedno z pytań, jakie sobie zadawaliśmy w drodze powrotnej do Metropolii. W puszce Inteligentnego Auta, z którym chyba będziemy musieli się pożegnać, aż wrzało od pytań, sugestii, domysłów i myśli.
Musieliśmy ochłonąć, aby spokojnie pójść na wybory.
Przy wejściu do sali od razu skierowałem się do ławki (lokal wyborczy był oczywiście w szkole na Naszym Osiedlu w Metropolii) z napisem przewodniczący komisji, za którą siedziała młoda, oczywiście, kobieta, blondynka, lat może 27, elegancko i stosownie ubrana w białą bluzkę i czarną spódnicę. Jedynym zgrzytem w jej wyglądzie były długie, czarne, mocno natuszowane, sztuczne rzęsy, co powodowało, że mogłem zostać zbity z tropu. Ale się nie dałem.
- Proszę pani. - wyciągnąłem dowód osobisty. - My jesteśmy dopisani tutaj do listy wyborców.
Pani, bardzo przejęta, zerwała się zza ławki.
- A przy jakiej ulicy państwo mieszkacie?
Gdy podaliśmy, zaprowadziła nas do odpowiedniego stolika i wspólnie z jeszcze młodszą kobietą, według mnie dziewczyną, taką licealistką, zaczęły nas szukać. Bezskutecznie.
W duchu triumfowałem.
Wiedziałem, że tak będzie. Że to dopisywanie do list to taki pic, żeby tylko odebrać głosy głosującym nie na PiS. Bo wiadomo, że porządny, tzw. twardy zwolennik PiS, nigdzie nie będzie się dopisywał, tylko pójdzie na pewniaka do swojego stałego lokalu wyborczego, tam gdzie zawsze głosuje, i zagłosuje po mszy, jak mu wskaże Bóg, Ksiądz i Prezes ( czyżby specyficzna święta trójca?)
A głośno i lekko zjadliwie, i z drobną satysfakcją powiedziałem do pani przewodniczącej:
- Powiedzieli nam w urzędzie, że w razie czego przewodniczący komisji musi zadzwonić, bo oni dyżurują.
- Tak, tak. - odparła nadal przejęta, ale nie zdeprymowana. - A jaki to był urząd?
Zacząłem wyjaśniać, gdy nagle licealistka nas znalazła. Na "zwykłych" listach.
- A to musieliście państwo sprawę załatwić dosyć dawno, bo jesteście wpisani na standardowe listy. - uprzejmie wyjaśniła pani przewodnicząca.
Pozostało mi tylko potwierdzić i zostać potraktowanym, jak zwykły, tuzinkowy wyborca.
Gdy wychodziliśmy z lokalu wyborczego, Żona spojrzała na mnie znacząco.
- Ty to jesteś jednak mistrzem zamieszania. - Ja bym od razu podeszła do właściwego stolika i już! - Ale nie! - Ty musisz od razu do PRZEWOOODNICZĄĄĄCEJ!
A zagłosowaliśmy robiąc w ostatniej chwili woltę. Bo w dyskusji z Gospodarzem, Tym Który Dba o Auto, gdy po południu byliśmy w Naszej Wsi, zostaliśmy przez niego przekonani, żeby głosować tak, jak ostatecznie zrobiliśmy, co nie było dla nas żadnym zgrzytem.
W tym czasie, gdzieś na obrzeżach Rzeczpospolitej i na peryferiach naszych stanów psychicznych do egzaminów przygotowywał się Po Morzach Pływający. Przysłał nam jeden zestaw tematów-problemów-pytań służących, jak napisał, ogłupianiu zdającego. Oto on:
Pływy syzygijne są pływami, które:
a) mają wody niskie niższe niż średnie wody niskie i wody wysokie wyższe niż średnie wody wysokie,
b) mają wody niskie wyższe niż średnie wody niskie i wody wysokie niższe niż średnie wody wysokie.
a) mają wody niskie niższe niż średnie wody niskie i wody wysokie wyższe niż średnie wody wysokie,
b) mają wody niskie wyższe niż średnie wody niskie i wody wysokie niższe niż średnie wody wysokie.
A sprawa jest prosta.
Pływ syzygijny (maksymalny) występuje wtedy, kiedy Słońce, Ziemia i Księżyc są względem siebie w linii prostej. I już każde dziecko wie, że może się to odbyć na dwa sposoby: Słońce-Ziemia-Księżyc lub Słońce-Księżyc-Ziemia. Taki stan istnieje dwa razy w miesiącu, ale uwaga, w miesiącu synodycznym (lunacja), czyli w okresie między dwoma kolejnymi nowiami Księżyca (średnio 29 dni ziemskich, 12 godz., 44 min. i 3 sek.). Trzeba tu bowiem wyraźnie odróżnić miesiąc synodyczny od syderycznego (gwiazdowego), gdzie Księżyc potrzebuje "tylko" 27. dni, 7. godz., 43 min. i 11,5 sek (te 0,5 sek. szczególnie mnie ujęły), aby, średnio rzecz ujmując, obiec wokół Ziemię.
Żeby na 100% odpowiedzieć na ogłupiający zestaw pytań, trzeba wiedzieć, w kontrze, co to jest pływ kwadraturowy (minimalny). Otóż on też występuje dwa razy w miesiącu synodycznym wtedy, gdy linie łączące Ziemię i Księżyc, i Ziemię i Słońce tworzą kąt prosty.
Biorąc na chłopski rozum różnica (amplituda) między pływami jest największa w przypadku a), czyli tam, gdzie działają największe siły. A to się dzieje, według mnie, przy pływach syzygijnych, a nie kwadraturowych. Stawiałbym na odpowiedź a) i... niech Bóg ma w opiece mnie, I Oficera oraz kapitana, statek i jego załogę, o pasażerach nie wspominając.
A swoją drogą, to już chyba nigdy na żaden statek nie wsiądę. Po co mi było w to wszystko się zagłębiać?...
CZWARTEK (30.05)
No i jestem po kolejnych środowych i dzisiejszych wyczerpujących rozmowach.
Indywidualnych, z poszczególnymi nauczycielami.
Nadal zachowali się konstruktywnie i z dużym zrozumieniem, ale do każdej rozmowy musiałem i chciałem włożyć serce. Na tyle, że dzisiaj o 20.00 już nic mi nie przeszkadzało. Ani obecność EmWnuka, ani czytanie mu przez Żonę, już w łóżku, bajek, ani ich głośne rozmowy, ani co wieczorne napuszczanie wody do wanny, na pewno do pełna, przez sąsiadkę-idiotkę z góry i jej co wieczorne radosne pluskania i ablucje. NIC! Zasnąłem kamiennym snem.
PIĄTEK (31.05)
No i wstałem o 06.00 w pełni zregenerowany.
Na tyle, że byłem w stanie znosić w Szkole panującą od poniedziałku atmosferę goryczy, która przepełniała wszystko i gęsto wisiała w powietrzu. Nastąpiło przesilenie.
Mogłem nawet, ale i musiałem, bo to ostatni dzień, dać Najlepszej Sekretarce w UE rozwiązanie umowy o pracę z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia ze skutkiem na 31. sierpnia tego roku.
Tak więc nowy rok szkolny rozpoczniemy, o ile w ogóle, tfu, tfu, tfu, bez niej.
Stwierdziłem, że tę żabę muszę połknąć sam i do końca, i wypowiedzenie, z jego treściami i kwestiami merytorycznymi, przygotowałem osobiście nie angażując przy tym Najlepszej Sekretarki w UE, co w podobnych przypadkach byłoby normą przy moich umiejętnościach obsługi komputera i klawiatury, ani nawet Żony, która tylko pomogła mi znaleźć głupi symbol paragrafu.
Wręczając wypowiedzenie czułem się jak kat, który właśnie dokonał ostatecznego.
W Nie Naszym Mieszkaniu zastałem już drugi, kolejny dzień całą kuchnię zawaloną, mięsiwami, warzywami, sosami, przyprawami i ryżami. Żona szykowała mi w pojemnikach obiady na 25 dni mojego samotnego pobytu w Metropolii, w której będę od 08. czerwca do pierwszych dni lipca. Tym razem będzie to BIG PONIEWIERKA, rozmiarami znacznie przewyższająca tę z ubiegłego roku.
- Matko! - Przecież ja nie gotuję tyle nawet na święta! - usłyszałem Żonę, bardziej zdumioną tym faktem niż zirytowaną.
Po południu spotkaliśmy się z Zagranicznym Gronem Szyderców na zaległym urodzinowym obiedzie Q-Zięcia. Spotkanie zostało zdominowane przez ich relację z wizyty trójki znajomych, Niemców, z którymi byli dość blisko w "niemieckich" czasach i którzy w Metropolii postanowili się do nich przykleić nie licząc się z tym, że Pasierbica i Q-Zięć pracowali i mieli różne obowiązki. Najgorsza była Ona, taka "ciężka" Niemka z wiecznym niezadowoleniem na twarzy. Po sugestywnej opowieści Q-Zięcia utworzył mi się kolejny obraz piekła - oto ja skazany na wieczność na przebywanie z taką osobą i osobowością. I znikąd ratunku.
No i dzisiaj dowiedzieliśmy się, że Pływający Po Morzach zdał egzaminy! Wysłał smsa, więc od razu rzuciliśmy się do telefonu. Ale nie odbierał. Zadzwonił po godzinie, chyba.
- Nie mogłem z nikim rozmawiać! - Nie byłem w stanie. - Do tej pory jestem roztrzęsiony.
A potem napisał długiego maila, jak to było. Skalę i rangę jego przeżyć mogę sobie tylko wyobrazić porównując do naszych w momencie, gdy ostatecznie będziemy sprzedawać Naszą Wieś.
SOBOTA (01.06)
No i maj, najpiękniejszy miesiąc w roku, minął.
Jak zwykle niepostrzeżenie pozostawiając we mnie żal, bo nie zdążyłem się nim nacieszyć i nasycić. To znaczy zdążyłem, ale inaczej. Bo wszystko się w nim skumulowało. I Nasze Miasteczko, i Szkoła, i Nasza Wieś. Musiało naraz i to akurat w nim? Nie mogło tak chociaż rozłożyć się na kilka innych miesięcy, a jego zostawić w spokoju?
Nie mogło.
Rano byłem sam w Szkole i z powrotem psychicznie było kiepsko.
Jako tako trzymała mnie w formie perspektywa spotkania się z Helowcami. Tym razem umówiliśmy się w Metropolii.
Ja to ja, ale Żona strasznie się z nimi chciała spotkać.
- Bo ile mogę z tobą rozmawiać? - Poza tym ty nie słuchasz, bo wałkowanie tematu cię męczy (fakt, nie jestem długodystansowcem w rozmowach na jeden temat - dop. mój), wyłączasz się i to jest bez sensu. - A ja potrzebuję porozmawiać z kimś, kto potrafi spojrzeć na sprawę z kilku stron, podsunąć różne rozwiązania, zainspirować mnie. - A przy nich czuję, że nie udają i że się naprawdę angażują.
Ja z tym spontanicznym wywodem się zgodziłem i w pełni Żonę rozumiałem.
Tuż po 13.00 przyszedł mms od Hela. Na zdjęciu w oczy natychmiast rzucił się widok dwóch ratowników ubranych charakterystycznie, na czerwono, potem w tle okna salonu domu Helowców, a dopiero na końcu kobieca postać. Kobieta leżała na kanapie, rękę miała podniesioną i podpiętą, jakby do kroplówki. I była to, ni mniej, ni więcej, Hela. No fajnie, natychmiast się zdenerwowaliśmy! I wcale nas nie uspokoił dopisek Hela zaraz zadzwonię.
Ale jak zadzwonił, to nas uspokoił - ciężki atak rwy kulszowej. Znaczy się, będzie żyła. Sam to miałem, więc wiem, co to za cholera. I że wyjść się z tego da. Na razie Hela ma przez tydzień siedzieć w domu na zwolnieniu lekarskim.
No dobra, ale co ze spotkaniem? Więc zaprosili nas do siebie, przy czym Hel najpierw sprawdził, czy wokół ich domu nie ma zaplanowanych jakichś wyścigów. I udało się. Spowolniona, lekko otumaniona mocnymi lekami i krzywiąca się Hela wytrzymała trzygodzinne spotkanie, które prawie w pełni zadowoliło Żonę i dało jej dużo satysfakcji i pozwoliło jej uporządkować myśli i spojrzeć świeżym wzrokiem na pewne sprawy. Piszę prawie, bo lepiej gdyby trwało ono sześć godzin lub całą noc, tylko nie wiem, co na to biedna Hela.
Ja uważam, że było w sam raz, bo w tej całej trudnej Heli sytuacji, nie dało się odczuć, że goście się zaśmierdli. Poza tym spieszyłem się na finał Ligi Mistrzów, a pogodzić kilka spraw jest dużą sztuką.
W trakcie spotkania okazało się, że w poniedziałek Hel idzie na konsultacje do szpitala z powodu jednego niedrożnego kanału trzustki. Diagnoza - kamienie, które trzeba będzie usunąć laparoskopowo.
A więc kolejne prawo serii.
PONIEDZIAŁEK (03.06)
No i dzisiaj są drugie urodziny Ofelii.
Nic z tego specjalnie nie wynikło, bo zadzwonić z życzeniami się nie da. Ale prezent od nas dostała, który zresztą natychmiast zawłaszczył jej starszy brat.
Wczoraj mieliśmy dwie fazy podróży i powrotu do Naszego Miasteczka.
Najpierw wpadłem w głębokie milczenie na zasadzie, że nic mi się nie chce, nawet gadać, emanujące na otoczenie, czyli na Żonę, której się to mocno udzieliło, więc atmosfera była przygnębiająca i do dupy. Potem zaczęło mi przechodzić, ale najpierw musiałem z tego kiepskiego stanu, w który wpędziłem Żonę, ją wyciągnąć, co ostatecznie się udało i humory zaczęły się poprawiać. A wróciły do wysokich poziomów, gdy Żona przypomniała pewną myśl i ideę, którą kiedyś wielokrotnie obrabialiśmy, a która została zapomniana.
Gdzieś w połowie podróży Hel przysłał kolejnego mmsa. Na zdjęciu ujrzeliśmy jego charakterystyczną czaszkę z wielkim krwawiącym sznytem na środku. Okazało się, że w drewutni przez nieuwagę rozwalił sobie łeb o jakiś występ. Widać, że chłop niedawno na wsi i niezwyczajny.
Już później, w Naszym Miasteczku, żartowaliśmy, że skoro jutro idzie do szpitala, to załatwi dwie sprawy.
To mi przypomniało pewną moją historię sprzed lat.
Otóż miałem umówioną wizytę u okulisty - badanie kąta widzenia. Wtedy taką wizytę było dość ciężko załatwić, więc trudno się dziwić, że gdy przyjechałem na miejsce na ostatnią chwilę i nie miałem gdzie zaparkować samochodu (Metropolia!), zacząłem się spieszyć i denerwować. W końcu desperacko wjechałem między domy na jakieś osiedlowe krawężniki i trawniki, i dosyć nieelegancko zaparkowałem, w połowie na chodniku, w połowie na osiedlowej drodze. Gwałtownie wysiadłem, z impetem zamknąłem drzwi i obróciwszy się ruszyłem pędem natychmiast uderzając centralnie głową w metalowy, osiedlowy słupek, na którym był zamocowany jakiś znak, być może zakaz postoju i parkowania. Otumaniony odbiłem się, ale natychmiast ruszyłem dalej cały zalany krwią z rozwalonego czoła.
I w takim stanie, mocno zdyszany, wpadłem do poczekalni i oznajmiłem dwóm zszokowanym pielęgniarkom:
- Dzień dobry. - Ja mam umówioną na 16.00 wizytę u okulisty.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa.