10.06.2019 - pn
Mam 68 lat i 189 dni.
WTOREK (04.06)
No i 30 lat temu mieliśmy pierwsze wolne wybory.
Co prawda w pełni wolne tylko do Senatu, ale co to były za chwile.
Pogoda, o ile dobrze pamiętam, była tak piękna, jak dzisiaj. Słonecznie i ciepło. Przy głosowaniu wielka koncentracja, żeby się nie pomylić i pewna nabożność przy zakreślaniu właściwych pól. I pamiętam babcię, która płakała przed lokalem wyborczym, bo właśnie się pomyliła. Może przez nieuwagę, może zapomniała wziąć okularów. Tak ją dobrze rozumiałem. Czekała tyle lat, być może w beznadziei, pogodzona z historią i swoim wiekiem, gdy tu nagle los dał jej taką szansę, a ona... I prawie na pewno miała świadomość, że do następnych takich wolnych wyborów może nie doczekać.
Ale one przyszły szybko. Bo to był czas szybkich i niezwykłych zmian.
Czytałem więc o tamtych czasach, np. ciekawy wywiad z Maleńczukiem, i wszystko wróciło.
A gdy dzisiaj jechaliśmy do Sąsiedniego Miasteczka na spotkanie z Gronem z Głuszy Leśnej, czyli z Czarną Palącą, Po Morzach Pływającym i W Swoim Świecie Żyjącą, posłuchaliśmy w TRÓJCE Za a nawet przeciw. 67 % słuchaczy uważało, że 4 czerwca 1989 roku jest ważną i pozytywną datą w historii Polski. Też tak uważam i też, jak dla Maleńczuka, dla mnie symbolem wolności jest Lech Wałęsa.
Czarna Paląca się nic nie zmieniła i, tak jak zawsze, co chwilę wychodziła na zewnątrz kawiarni na papierosa. Ale wokół niej widać było aurę radości i dumy z męża.
W Swoim Świecie Żyjąca też się nic nie zmieniła, ale stała się taka bardziej wygadana. W końcu ma 23 lata. Może się zdarzyć, że w październiku zawita w Metropolii, gdzie będzie studiować. To ci dopiero!
Za to Po Morzach Pływający przez te egzaminy schudł 5 kg. Poza tym nic się nie zmienił, tylko że teraz trzeba do niego mówić Sir lub, jak sugeruje Czarna Paląca Jego Wysokość lub Jego Wielmożność. Etymologicznie rzecz biorąc słowo sir z łaciny oznacza senior. Z kolei do żony mężczyzny, który nosi taki tytuł, w tym przypadku Czarnej Palącej, trzeba się zwracać Lady. Tak to się porobiło przez te egzaminy. Całe szczęście, że do W Swoim Świecie Żyjącej można się zwracać normalnie, czyli po staremu, ale tego pewny nie jestem. Muszę się upewnić, żeby nie popełnić
jakiejś gafy.
W tym naszym nomadztwie nie mogę pominąć krótkiego incydentu z Inowrocławiem.
Spędziliśmy tam raptem jedną noc z przyległościami zatrzymując się w drodze z Pucka do Metropolii.
Inowrocław jest piątym pod względem liczby ludności miastem województwa Kujawsko-Pomorskiego (Bydgoszcz, Toruń, Włocławek, Grudziądz). Nigdy tam wcześniej nie byłem, chociaż przez trzy lata mieszkałem w niedalekiej Bydgoszczy.
Sięgając do głębokich wspomnień znalazłem się w niej od razu po studiach, gdyż musiałem odpracować prze trzy lata stypendium fundowane. Fundowane przez mój, za chwilę, zakład pracy. Taki bardziej cywilizowany nakaz pracy (Gierek, który nastał po siermiężnym Gomułce, nadał Polsce troszeczkę zachodniego sznytu).
Stypendium przez dwa ostatnie lata studiów, kiedy człowiek zdążył już w życiu studenckim dojrzeć i okrzepnąć, i wiedział, jak je wydawać na niecne towary i czyny (piwo i inne), wydawało się fajne, ale potem trzeba było pójść w kamasze i wyemigrować z ukochanej Metropolii, która była wówczas czym innym niż obecnie, ale jednak Metropolią.
Zlądowanie w wieku niecałych 23. lat w takim zakładzie pracy miało swoje oczywiste plusy. Każdy stypendysta otrzymał, np. mieszkanie, co wówczas było dobrem, którego skala jest trudna do oddania w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko jest dostępne. Wtedy nawet posiadanie pieniędzy niczego nie gwarantowało.
Ja i kolega, jako ówcześni kawalerowie, każdy, dostaliśmy jednopokojowe, z oddzielną kuchnią, łazienką i przedpokojem. Pełen wypas. Za to koleżanka i inny kolega, stając się sprytnie małżeństwem pod koniec studiów, otrzymali już, jako tzw. rozwojowe małżeństwo, mieszkanie trzypokojowe, w którym żyją do tej pory.
To się nazywał program socjalno-prorodzinny! A nie jakieś, mydlące oczy, populistyczne 500+, które idzie w większości w rodzinach wielodzietnych na wódę, czyli wraca do Państwa. Nie licząc na żadne 500+, dorobili się oni samodzielnie, nie wiedząc nawet kiedy, trójki dzieci, a teraz są już dziadkami licznej gromadki wnuków.
Drugi plus pojawił się przypadkowo, na zasadzie, że znalazłem się akurat we właściwym miejscu i czasie.
Mój zakład kupił właśnie od Ilforda licencję, więc własnych pracowników trzeba było przeszkolić. Kontrakt przewidywał wysłanie do Anglii na szkolenie iluś tam grup, i to kilkakrotnie, celem utrwalenia zdobywanej wiedzy. Znalazłem się w męskiej grupie (siedmiu chłopa), która była wysłana dwukrotnie. Wtedy pierwszy raz w życiu, zafascynowany, leciałem samolotem, kiedy teraz traktowałbym ten środek lokomocji jako wysublimowany rodzaj kary i, równie zafascynowany, jadłem ciepły posiłek serwowany przez LOT, wszystko elegancko popakowane w plastiki, zakomponowane na plastikowej tacce i owinięte przezroczystą, plastikową folią z plastikowymi sztućcami. Po prostu Europa i Zachód!
W naszej grupie angielski znałem najlepiej, co miało, jak zwykle, swoje plusy i minusy.
Na szkoleniach i wykładach przydzielona nam tłumaczka nie wyrabiała przy technicznym i technologicznym słownictwie, więc musiałem tłumaczyć. W takich razach Anglik-wykładowca znienacka zwracał się do mnie ją ignorując, toteż cały czas musiałem być czujny, gdy w tym czasie koledzy mogli stosunkowo łatwo się nudzić i czekać najpierw na lunch, a potem na święte tea-time.
Te dwa posiłki plus hotelowe śniadanie były dla nas niezwykle istotne, bowiem każdy na dziesięć dni wyjazdu otrzymał niebotyczną wówczas sumę, czyli 50 funtów, która w Anglii, jak się okazało mogła wystarczyć na 3-4 obiady, i to mocno przemyślane. I trzeba było tak zrobić, żeby tę straszną kasę z powrotem przywieźć do ojczyzny, do domu.
Stąd trzy firmowe posiłki ratowały nam życie, ale skoro lunch był o 13.00, a tea-time ze swoją herbatką i ciasteczkami o 17.00 (oczywiście), to wracając do hotelu o 19.00 byliśmy głodni, tak zwyczajnie, po polsku. Spotykaliśmy się więc zawsze w jednym i tym samym pokoju, jednego z nas, wyciągaliśmy przywiezione, a raczej przylatane, bo wtedy (1975 rok), do samolotu bez problemu było można wnieść różne, wtedy normalne, a dzisiaj dziwne, podejrzane lub kategorycznie zabronione rzeczy, jak puszki z Paprykarzem Szczecińskim, mielonką, pasztetem, słoiki z domowymi mięsiwami i gołąbkami, i rarytasy w postaci suchej kiełbasy. Do kolacji odbijaliśmy góra dwie butelki Żytniej z kłosem i tak spędzaliśmy wieczory. Bo ile można było lizać przez szybę towary umieszczone obficie w witrynach londyńskich lub manchesterowych sklepów.
Po czym udawaliśmy się na spoczynek, każdy do swojego(!) pokoju, co nas mocno dziwiło. Ale tak naprawdę wprawiała nas w osłupienie codzienna wymiana pościeli. Co za bezsens i koszty! O ekologii wtedy nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Toteż każdego wieczoru w tym jednym pokoju paliliśmy swobodnie papierosy. A palili wszyscy - jedni Klubowe (popularesy, killersy, gwoździe), a inni Extra-Mocne (emersony lub schabowe - z kością <filtr> i bez kości <bez filtru>).
Trzeciego wieczoru zorientowaliśmy się po przyjściu z pracy, że w pokoju naszych wieczornych zbiórek strasznie cuchnie, czego wcześniej zupełnie nie czuliśmy i że, matko boska, co też myślą sobie o nas pokojowe, że zachodzą w głowę, co też my tutaj musimy palić, i że może z tego powodu codziennie zmieniają nam pościel.
Nasz szef, kierownik Wydziału I (jeden z lepszych szefów, jakich miałem) natychmiast zarządził:
- Panowie! - Od dzisiaj zabraniam palić sztynkatory! - Palimy tylko Carmeny!
Były to, jak na owe czasy, eleganckie, białe papierosy z białym filtrem, dłuższe od pozostałych.
Szkopuł był z nimi taki, oprócz wyższej ceny, że trzeba było uważać, zwłaszcza po pijaku, żeby nie rozpocząć palenia od filtra.
Jak zrobił to pewien stary Mongoł. Inny kolega, geolog, opowiadał, jak swego czasu był, w ramach wymiany, w Mongolii z misją naukową. W jurcie kulturalnie poczęstował carmenem gospodarza, starego Mongoła. A w jurcie, jak to w jurcie, było trochę ciemnawo, więc zanim kolega się zorientował, Mongoł był mocno zaawansowany w paleniu filtra. Łzy ciekły mu po pobrużdżonej twarzy, a zwrócić uwagę było już dawno za późno. Ale potem Mongoł chwalił, że takie dobre i takie mocne.
Smród w pokoju zelżał, ale był do końca, tylko że trochę mdławy, bo carmeny były perfumowane jakimś świństwem, niby dla quasi-zachodniego szpanu, co powodowało, że, np. nasza klasa robotnicza nimi gardziła.
Ostatniego wieczoru, wszyscy jak jeden mąż, postanowiliśmy nie dziadować. No bo co oni sobie o nas pomyślą? I z duszą na ramieniu zeszliśmy do hotelowej restauracji.
Kierując się ceną, jako głównym kryterium, każdy coś zamówił. Pod koniec posiłku kelner przyholował do naszego stolika olbrzymi, czteropiętrowy wózek. A na każdym różne, cieszące oko i niewątpliwie pyszne desery.
Kelner jednoznacznie zasugerował, żeby każdy z nas sobie coś wybrał, a my jednoznacznie podziękowaliśmy, że nie. Zdziwił się, ale ponowił zaproszenie. A my ponownie podziękowaliśmy. Niezrażony, ale już trochę zdumiony ponownie nas namawiał, a my, tym razem kategorycznie, odmówiliśmy, więc odjechał wózkiem w lekkim szoku.
Pod koniec podeszła do nas młoda sympatyczna kelnerka, aby uregulować rachunek i zapytała:
- Where are you from?
- From Poland. -odpowiedziałem.
- Ah, from Poland...
I tak rodzą się stereotypy. Tutaj, np. taki że Polacy nie jedzą deserów.
Dopiero później dowiedzieliśmy się od innej szkolonej grupy, która była właśnie wróciła z Anglii, że owe pyszne desery były wliczone w cenę obiadu.
Ta lepsza, niż u kolegów, znajomość angielskiego miała też dobre strony.
Kierownictwo Ilforda starało się nam zapewnić różne atrakcje, więc któregoś razu, przed zbliżającym się weekendem padło pytanie: Co byśmy chcieli wybrać w weekend? - Teatr, operę, muzeum czy może wykwintną restaurację? - A może mecz piłki nożnej?
- Mecz! - pospiesznie odpowiedziałem, trochę zbyt głośno.
Później koledzy, gdy dotarło do nich, jaki mieliśmy wybór, dziękowali mi wylewnie.
W sobotę bus zawiózł nas z Manchesteru do Liverpoolu na mecz z lokalnym rywalem Evertonem. Klasyczne derby.
I wtedy po raz pierwszy na żywo zobaczyłem "prawdziwy", angielski stadion piłkarski. Fasada z cegły, wokół tłumy kibiców i bobbies na olbrzymich koniach. W środku płyta boiska tuż pod nosem, każdy kibic miał swoje ponumerowane, rozkładane krzesełko, no i przede wszystkim atmosfera.
Sam mecz zakończył się wynikiem 0:0, ale miałem niepowtarzalną okazję zobaczyć samego Kevina Keegana, reprezentanta Anglii i jej gwiazdę, dwukrotnego zdobywcę Złotej Piłki.
Z Anglikami miałem jeszcze przygodę innego rodzaju.
Gdy byłem już kierownikiem Wydziału II, zakład kupił kolejną licencję - maszynę do automatycznego dozowania chemikaliów i ich pakowania. Maszynę uruchamiał Anglik wespół z trzema mechanikami z Wydziału Mechanicznego. Nadzorując ich pracę i postępy któregoś dnia wpadłem przed południem na halę montażu. Wśród ogólnego bajzlu najpierw zobaczyłem Anglika przewieszonego bezwładnie przez maszynę (tak chyba padł przy "pracy"), potem na środku drewnianą skrzynkę odwróconą dnem do góry, przykrytą gazetami, a na nich resztki kaszanki i zwyczajnej, i w pełni opróżnione dwie półlitrówki, a na końcu trzech snujących się mechaników, symulujących pracę.
Wściekłem się, ale do Anglika i tak by nic nie dotarło, mechanicy w gruncie rzeczy mi nie podlegali, a wywlekać sprawy na zewnątrz nie chciałem, bo mój szef, dyrektor d/s produkcji, był znany z tego, że był psychiczny. Kazałem więc sprzątnąć skrzynię, Anglika schować w jakiejś pakamerze, a po "pracy" odtransportować do hotelu.
Nazajutrz sprawa się jednak w jakiś sposób wydała (może portier doniósł widząc transport Anglika z zakładu pracy), bo z rana zostałem wezwany do dyrektora, gdzie w jego gabinecie stał już skruszony i mocno chory Anglik. Szef chciał zrobić aferę międzynarodową i go wyrzucić, ale zaręczyłem, że taka sytuacja się nie powtórzy i że go będę pilnował.
Tego dnia dałem Anglikowi wolne. Do dzisiaj widzę tę bezsłowną wdzięczność w jego oczach.
Na tym moje przygody z Anglikami się skończyły. Nie mogę bowiem do nich zaliczyć drobnego incydentu sprzed chyba dziewięciu lat, kiedy z Żoną polecieliśmy do Anglii, gdzie w Leicester studiował Q-Zięć i gdzie razem z nim przez bodajże pół roku mieszkała Pasierbica.
Wylądowaliśmy w East Midlands i stamtąd autobusem dojechaliśmy do Leicester. Kierowca, ryży i z wredotą wypisaną na twarzy, zobaczywszy moje 50 funtów, którymi chciałem zapłacić za bilety, strasznie się oburzył i wręcz wydarł. Nawet za komuny czegoś takiego nie doświadczyłem. Z tego co zrozumiałem, powinienem był mieć drobne, gdy wsiadałem do autobusu. Zapytałem skąd miałem wziąć drobne, skoro przed chwilą wysiadłem z samolotu. To go tylko rozwścieczyło, bo zrozumiałem coś o obcokrajowcach, białasach, którzy przyjeżdżają i zabierają pracę porządnym Anglikom, itp. W końcu pomogła nam jakaś Polka, która za nas zapłaciła, a pieniądze oddał jej w Leicester Q-Zięć, który z Pasierbicą na nas czekał.
I nie mogę do przygód zaliczyć incydentu z hotelu w tymżesz Leicester, gdzie na śniadaniu, eufemistycznie określając skromnym, nie było mleka do kawy.
- Ja zaraz doniosę, tylko niech otworzą sklep. - poinformowała pani nas obsługująca, Polka, jak się później okazało. Żenada!
Więc czy nie miał racji stary amisz w filmie Świadek mówiąc do Harrisona Forda:
- Uważaj na Anglików! lub - Strzeż się Anglików!, czy jakoś tak (nawiasem mówiąc bardzo dobry film).
Mając niecałe 26 lat wróciłem do Metropolii. I przez te trzy lata nigdy nie zahaczyłem o Inowrocław.
Oboje z Żoną się zdziwiliśmy, że miasto to ma status uzdrowiska, które specjalizuje się w leczeniu chorób dróg oddechowych. A później, że ma bardzo fajny i zhumanizowany park zdrojowy, taki na wymiar ludzki, bez nadęcia. Nie wiedzieliśmy też, że WHO zbadało 140 polskich miast i że Inowrocław wśród nich ma najczystsze powietrze.
Zakotwiczyliśmy się na jedną noc w pięknej willi Willa Victoria, obok której komuna postawiła, dla klasy robotniczo-chłopskiej, w odległości 40 m, potężny, betonowy, ponury i przytłaczający, wysoki na 7 pięter, z odłażącym tynkiem bunkier uzdrowiskowy.
- Tam były kiedyś piękne ogrody. - Jeszcze za poprzedniej właścicielki, na której Niemcy w czasie okupacji prowadzili brutalne eksperymenty medyczne. - napadła na nas obecna właścicielka, gdy wróciliśmy ze spaceru po parku zdrojowym. - Dzisiaj wokół państwa będą rozlokowani studenci, 16 osób, w ramach współpracy z Poznaniem. - uprzedziła. - Ale powinni być cicho. - starała się nas uspokoić.
Okazało się, że nasza gospodyni jest właścicielką restauracji Salt House w parku zdrojowym, która jest jej chlubą i w której właśnie przed chwilą byliśmy.
- Kobieta czołg! - stwierdziła Żona, gdy się pożegnaliśmy. - Jeden wieczór i uciekać!
Rozlokowawszy się i zadomowiwszy ruszyliśmy w park zdrojowy.
- Ale przygotuj się na to, że nigdzie nie będzie Pilsnera Urquella! - Bo inaczej zwariuję! - uprzedziła Żona.
- Ok! - odparłem krótko wcale jej nie zbywając, tylko naprawdę poczułem, że z tą potencjalną stratą mogę się pogodzić. A później strata potencjalna przerodziła się w rzeczywistą.
Park zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Było w nim wszystko, czego można by oczekiwać po takim miejscu.
Idąc w głąb, za mostem nad stawem skręciliśmy w lewo do Salt House, jeszcze wtedy nie wiedząc, że jest to duma naszej gospodyni.
Wnętrze klasyczne, ale uzdrowiskowe. Na ścianach czarne, wielkie, klimatyczne powiększenia Liz Taylor, Marilyn Monroe, Elvisa Presleya, Audrey Hepburn, Humphreya Bogarta, Lauren Bacall i Jamesa Deana. Chciało się zatrzymywać i oglądać.
Akurat trafiliśmy na tłumy, taki uzdrowiskowy obiadowy szczyt.
Zamówić trzeba było przy barze i od razu zapłacić. Z punktu widzenia właściciela jest to niewątpliwie najpewniejsza forma prowadzenia takiego biznesu.
Obsługiwały dwie panie. Blondyna ubrana na czarno, włosy długie tlenione, falowane falownicą. Bez zgrzytu z mojej strony.
Druga czarna ubrana na biało. Obie w sumie w tym samym stylu. I obie lat trzydzieści, wyraźne kelnerskie obejście. Widać było, że z nie jednego kuracjuszowego pieca chleb jadły i w kaszę dmuchać sobie nie dadzą.
Dostaliśmy numerek, sporą literę wyciętą w sklejce i pomalowaną.
- Och, to akurat pierwsza litera mojego imienia.- zagadałem patrząc wyczekująco na panie.
Bez reakcji.
Usiedliśmy na zewnątrz i karnie, według instrukcji, żeby kuchnia mogła państwu wydać, umieściliśmy literę w widocznym miejscu. Ale za chwilę stolik nam nie pasował, więc przesiedliśmy się do innego ciągle pilnując właściwego ustawienia literki. Ja piłem lokalne Inowrocławskie i wcale się przy nim nie męczyłem, a Żona jakieś pszeniczne, jedyne, które się jako tako w proponowanym zestawie nadawało.
- Czy mogę zabrać butelki? - znienacka napadła mnie ta Czarna.
- Nie, bo mam jeszcze piwo. - popatrzyłem na nią dążąc do konfrontacji.
- A państwo czekacie na kuchnię? - zapytała, totalnie ignorując moją wzrokową zaczepkę.
Kiwnąłem głową.
W końcu zrobiło się za chłodno, więc z tą literką przenieśliśmy się do środka. Ale okazało się, że siedzimy w przeciągu, więc znowu się przenieśliśmy. Oczywiście przy tej naszej ruchliwości raz literka o mało mi nie wypadła i już widziałem oczyma wyobraźni drobną aferę z tym związaną.
Poszedłem po drugie Inowrocławskie.
- A czy kuchnię już dostaliście? - zapytała czarna.
- Nie, ale nie ma pośpiechu. - odparłem.
Pani się po raz pierwszy naturalnie uśmiechnęła.
Nagle wymiotło wszystkich gości. W dużej sali byliśmy sami. Na jej obrzeżach miotał się starszy gej, a potrawy podawał młodszy.
- A czekadełka nie było. - westchnęła Żona, gdy sobie poszedł. Jest wyraźnie rozpuszczona Puckiem - Strandem, Na Molo i Złotym Lwem.
W pewnym momencie do sali weszli dwaj "narodowcy". Klasyczni - łyse pały, karki, napakowani, w ciemnoczerwo-czarnych T-shirtach rozsadzanych przez nadmiar mięśni. Niższy w dżinsach, również rozsadzanych. Siedział z rozwalonymi nogami naprzeciw mnie, więc bałem się widząc to napięcie tkaniny, że zaraz mu coś wyskoczy. Wyższy ubrany był w krótkie spodenki, nogi też miał rozwalone, ale na całe szczęście siedział tyłem do mnie. Te krótkie spodenki tworzyły we mnie pewien dysonans poznawczy w moim ich, "narodowców", postrzeganiu.
Żona niczego nie widziała siedząc do nich tyłem.
- Czy jest może Lech? - zaskoczyli mnie ładnie się wysławiając.
- Nie, tylko Tyskie i Warka. - odparły zgodnie obie kelnerki wprawione w bojach. Gołym okiem było widać, że jest jeszcze z 10 innych gatunków piwa, ale same wynalazki, jak pszeniczne lub moje Inowrocławskie, lub wymysły pod kuracjuszy, jak z orzechami, miodem, itp., więc po co mają tracić energię?
- To poprosimy dwa razy Tyskie.
No w mordę, pomyślałem. Więc, jak ten wyższy znowu mnie zaskoczył mówiąc do pań Przepraszam, gdzie jest toaleta?, nie wytrzymałem i poleciałem za nim, żeby go z bliska zobaczyć. Mijaliśmy się w drzwiach, nawet je przytrzymał i się delikatnie usunął. Podziękowałem i spojrzałem na twarz. Inteligentna!
Oprócz piwa niczego więcej nie zamawiali. A szkoda. Chciałem zobaczyć, jak obsługuje ich któryś z gejów.
W końcu przyszła pora na desery. Znowu poszedłem do bufetu.
- Czy jest może sernik?
- Tak. - odparła Blondyna.
- A z jakiego sera?
Obie spojrzały na siebie z wypisanym na twarzach Ale o co chodzi temu staremu dupkowi?!
- No, czy z homogenizowanego, czy z grudkowego. - dodałem zauważywszy ich reakcję.
Znowu spojrzały na siebie.
- Z homogenizowanego. - odparła Blondyna.
- Eee, to nieee. - nie ukrywałem lekkiego obrzydzenia.
- Ale mamy pyszną szarlotkę. - Z bardzo dobrych jabłek. - Czarna zachowała się profesjonalnie.
- Nie, nie, dziękuję.
Za oszklona ladą były wystawione ciasta.
- A mogą mi panie pokazać, który to jest sernik?
Pytanie miało sens, bo szklana lada była tak specyficznie zaokrąglona, że za cholerę niczego nie można było odróżnić.
Czarna wskazała z drugiej strony.
Starałem się przez szybę dojrzeć stopień zhomogenizowania, ale bezskutecznie.
- A mogłyby panie wyjąć jeden talerzyk, żebym mógł zobaczyć z bliska?
Znowu spojrzały na siebie.
Blondyna wyciągnęła talerzyk i ostrożnie zaczęła mi go podsuwać. Na nosie miałem okulary do dali, więc niczego nie widziałem. Ściągnąłem je, złapałem talerzyk z drugiej strony i zacząłem go sobie podsuwać pod oczy, żeby przy tym moim ślepowronieniu cokolwiek dostrzec. Przy frykcyjnych i niebezpiecznych ruchach talerzyka (Blondyna ciągnęła go z obrzydzeniem i lekką paniką w swoją stronę widząc moją twarz zbyt blisko ciasta, a ja w swoją, żeby zobaczyć jakąś grudkę) udało mi się dostrzec tak wysoki stopień homogenizacji, że sernik został ostatecznie zdyskwalifikowany.
Blondyna z ulgą talerzyk mi wyrwała i odłożyła na miejsce.
Obie znowu spojrzały na siebie.
Stwierdziliśmy z Żoną, że na deser pójdziemy sobie gdzie indziej.
Zwiedziliśmy drugą część parku, tę z tężnią, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia. Już wjeżdżając do Inowrocławia i stojąc na jakichś światłach w mieście czuliśmy zapach solanki, ale wtedy nie wiedzieliśmy skąd się bierze.
Tężnia nie taka olbrzymia, jak w Ciechocinku. ale też nie mała. Wyraźnie dawała radę. Konstrukcja stanowiła pewną formę okręgu. Można było wejść na jakby wewnętrzny, zapraszający dziedziniec, taki kameralny i się delektować zapachem i atmosferą. Bardzo przyjemnie.
Wracaliśmy obok ryczącego z jakiegoś gastronomicznego przybytku disco polo.
- Twoje ambitniejsze. - Żona wspomniała to z Pucka. - Wtedy nawet nie podejrzewałam, że to twojego autorstwa.
Na desery zatrzymaliśmy się w Kawiarni Solanki. Na tarasie.
Desery idealne. Dla mnie lody waniliowe, posypka z bakalii, ajerkoniak i lekkie pyknięcie bitej śmietany. Dla Żony pyszne galaretki. Wzięła aż dwie. Do tego dobra kawa.
Wokół siedziały lub defilowały pary, specjalnie weekendowo wyfiokowane. Atmosfera uzdrowiska.
- Wiesz, mógłbym tu przyjeżdżać z dwóch powodów! - zagadałem do Żony nieźle rozochocony. - Po pierwsze, "wapno" jest mocno rozcieńczone, bo przychodzą "normalni" ludzie z miasta, a po drugie jest życie, różnorodność. Mógłbym - podkreśliłem - nawet mimo disco polo.
Jak na zawołanie z wewnątrz dobiegł nas głośny i ambitny tekst:
- Ty jesteś mym przeznaczeeeeniem!
- Ty jesteś miiiiłością mąąąą!
Zajrzałem przez szybę. Człowiek-orkiestra, facet mniej więcej w moim wieku ubrany w tyrolski kapelusik, śpiewał i grał, a na parkiecie pląsały już pierwsze pary. Bomba!
Gdy wracaliśmy do willi, na okrągło wyśpiewywałem tę frazę. Żonę jeszcze wtedy to bawiło.
- Ty jesteś... - śpiewałem dalej w wilii.
- Ale cię wzięło! - rzuciła Żona z uśmiechem.
- Ty jesteś... - po dwudziestu minutach.
- O matko! - Nie wytrzymam! - Żona zaprotestowała.
- Zobaczysz - wyjaśniłem jej - że w ten sposób studenci będą ciężko żałować, że tu przyjechali.
- Ty jesteś mym przeznaczeeeeniem! ... - zacząłem znowu, a mój mocny głos wydobywał się na okolicę przez uchylone okna.
I faktycznie, noc minęła spokojnie. Żadnych ekscesów ani z jednej strony, ani z drugiej. Klasyczny klincz.
Gdy kładliśmy się spać, zadzwoniła z życzeniami Trzy Siostry Mająca przepraszając za jednodniowe spóźnienie. Spojrzeliśmy na siebie nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- Moi drodzy! - Z okazji waszej XI rocznicy ślubu...
W jakim stanie byliśmy w Pucku, że na śmierć...?!
Rano, przed wyjazdem do Metropolii, poszliśmy z Sunią na pożegnalny spacer do uzdrowiskowego parku. Przy jednym z domów zdrojowych wyrzucałem do napotkanego kubła psie kupy.
Był z tym drobny problem, bo wysypywał się z niego nadmiar szkła, m.in. Chopin, Żołądkowa Biała, Żubrówka Biała, Jim Beam. Nie zaglądałem dalej w głąb, ale i tak miałem satysfakcję, że duch w narodzie nie ginie. Leczenie leczeniem, ale kurować się i zadbać o siebie też trzeba po swojemu.
W Willi Victoria pożegnały nas dwie przesympatyczne panie, które rano dbały o śniadanie. Jedna z nich, Białorusinka, jest w Polsce trzy lata. Nie dość że w Polsce, to trzy lata w Inowrocławiu, a nie dość że w Inowrocławiu, to trzy lata w Willi Victoria. I zrozumiałe, że ma dosyć. 24 godziny w pracy. Stwierdziła, że będzie wracać do Gródka, do swojej rodzinnej miejscowości.
Wyjeżdżając wpadliśmy na chwilę do miasta, do centrum.
Oboje zgodnie stwierdziliśmy - Inowrocław Uzdrowisko jak najbardziej tak, Inowrocław Miasto jak najbardziej nie.
ŚRODA (07.06)
No i dzisiaj odwiedził nas mój kolega ze studiów.
Właśnie byłem w ogniu robienia porządków i strzyżenia trawy wokół domu i w naszym, zapuszczonym ogródku, gdy zadzwonił.
- Jesteście w Naszym Miasteczku? - Bo akurat jestem w Mieście Przesiadkowym. - To ile się do Was jedzie?
Kolega jest z mojego roku studiów, tej Ważności, jednej z pięciu palców ręki.
Parę lat temu byliśmy z Żoną na Roztoczu i zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę wzdłuż Tanwi. W jakimś miejscu, na dużej polanie, już mieliśmy skręcać na jej prawe obrzeża, gdy gdzieś z daleka, z lewej strony usłyszałem swoje imię. W głosie wydzierającego się słychać było przede wszystkim niedowierzanie. My też byliśmy w szoku. "Leciał" do nas Kolega, który właśnie z rodziną przebywał na Roztoczu.
Na kanwie tego przyjazdu, takiego na "ostatnią chwilę", podsumowałem, kto był u nas, w Naszym Miasteczku, tak na poważnie, czyli przynajmniej z jednym noclegiem. Takie sentymentalne resume budzące wspomnienia. Więc odwiedzili je Gospodarze (raz), Grono z Głuszy Leśnej (wielokrotnie), Kolega Inżynier z rodziną (raz), Kolega ze Studiów (raz), Problemów Nierobiąca (raz), Teściowa (raz) i Wnuk-I (raz).
Namawialiśmy różnych do przyjazdu, ale ta odległość zrobiła swoje. Nie przyjechali i nigdy nie dowiedzą się, co stracili. Ale, jak wiemy, niewiedza jest jedną z głównych dróg do pozyskiwania w życiu szczęścia.
CZWARTEK (06.06)
No i Kolega odjechał.
Jeździ po całej Polsce od ponad 20. lat i rozprowadza wśród kamieniarzy katalog-album, który dawno temu sam opracował i ciągle go uaktualnia i uzupełnia. I z tego żyje.
Nie wiedzieliśmy, bo skąd, że w Polsce jest 6 tysięcy firm kamieniarskich.
Kolega odjechał, a ja rzuciłem się z powrotem w wir prac. Jak ten niemiecki dróżnik, który malował na, nomen omen, biało-czerwono szlabany, bo przyszedł na to czas i tego odświeżenia wymagały. A to że dzień w dzień i noc w noc słychać było narastające dudnienie zbliżającego się frontu i że ziemia drżała, nie miało znaczenia. Jak i to, że za chwilę jego świat i świat w ogóle wywróci się do góry nogami, a może bezpowrotnie zniknie. A on razem z nim. Takie poczucie obowiązku i głębokie utożsamianie się z MOIM.
Więc co z tego, że sprzedajemy Nasze Miasteczko i zadatek został już przekazany.
Jednocześnie postępują negocjacje ze "Szwedami".
Wystartowaliśmy z wysokiego pułapu, oni oczywiście poniżej naszych oczekiwań. Widać jednak że powoli zbliżamy się do końca negocjacyjnej drogi.
Rzutem na taśmę chciałem Żonie kupić, na te dni rozłąki, dwa kartony (40 szt.) jej ulubionego ciemnego Kozela. Żeby nie dźwigała. Nigdzie go nie było w przeciwieństwie do wszechobecnego piwnego chłamu. Ale w Inter Marche, gdzie w poniedziałek kupiłem nędzne, ostatnie cztery butelki, pani kierownik zapewniła mnie, że natychmiast zamówi i Proszę przyjechać w czwartek, ale po południu.
To przyjechałem. Piwa nie było i pani kierownik też nie. Taka swoista formuła handlu rodem z Naszego Miasteczka. Postanowiłem załogę na nogi. Przetrzepali magazyny i komputery. Tak rzeczywiście, zamówienie poszło, ale towar nie "przyszedł", nie wiadomo dlaczego.
To dostałem numer telefonu: Proszę jutro zadzwonić, ok. 10.00, może się coś wyjaśni.
Owszem wyjaśniło się. Tak nam przykro, piwa nie ma, hurtownia zrezygnowała ze sprowadzania tego asortymentu.
Dziady cholerne! Czyżby w kapitalizmie posiadanie pieniędzy oznaczało to samo, co w komunie?!
PONIEDZIAŁEK (10.06)
No i rozpocząłem WIELKĄ PASTWĘ LOSU.
Dosyć intensywnie! A raczej to LOS rozpoczął.
W piątek, w podróży, w WARSie wylałem piwo na klawiaturę mojego laptopa. Całe szczęście nie był to Pilsner Urquell, bo straty tej mógłbym nie przeboleć.
Tego samego dnia, wieczorem, Żona poinformowała mnie, że ze "Szwedami" się dogadaliśmy. A więc stało się.
W sobotę we trzech, ja i moich dwóch kolegów, w tym gospodarz zachowujący się godnie, musieliśmy wypić cały zapas wódki, który on przygotował na nasz XIX klasowy zjazd (tej Ważności - jednej z pięciu palców ręki) dla 14. osób. Reszta piła wodę, herbatę lub jakieś udziwnienia.
W niedzielę o 11.00 zameldowałem się w pełni sił w kościele na komunii Wnuka-II. Potem, już na przyjęciu, prawie do zmierzchu ( a mamy zaraz letnie przesilenie), już całkowicie wysuszony, nie mogłem się napić Pilsnera Urquella. Zapytałem o zgodę Syna i Synową dobre kilka godzin wcześniej, kiedy nastąpiło już ogólne rozprężenie po wszystkich oficjalnych częściach. Ale Synowej zależało.
Gdy wszyscy goście wyjechali, zapytałem ją:
- To teraz mogę się napić?
- Tak. - odparła z powagą. Ale widziałem, że była mi wdzięczna, że wykazałem taką ponadludzką wstrzemięźliwość.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy (absolutny rekord) i wysłał trzy smsy.