17.06.2019 - pn
Mam 68 lat i 196 dni.
WTOREK (11.06)
No i dopadła mnie w Metropolii fala upałów.
A upałów nie cierpię.
Dopadły mnie już w niedzielę, ale wtedy nie było jeszcze najgorzej. Co prawda na komunii Wnuka-II stawiłem się w koszuli i marynarce, ale o 11.00 było jeszcze przyjemnie, w kościele chłodno, a potem droga do komunijnego domu w klimatyzowanym samochodzie. A w domu można już było zdjąć marynarkę. Trochę temperaturowo w drodze do kościoła (tramwaj i spory kawałek na dojście) przeszkadzał mi dość ciężki plecak skutecznie przyklejający się do pleców, wypakowany ciuchami i dwiema butelkami Pilsnera Urquella, sprytnie owiniętymi, żeby się nie stłukły i nie brzęczały, zwłaszcza w kościele.
A w poniedziałek rano, o 06.00, we względnym chłodzie, wracałem do Nie Naszego Mieszkania rejsowym autobusem, więc nie było źle, mimo że nadal byłem ogacony w marynarkę. Ale już nie miałem bagażu.
Po prysznicu piechotą poszedłem do Szkoły. Sandały, krótkie spodnie, lniana koszula, to wszystko przezornie teraz zabrane z Naszego Miasteczka (prognozy mówiły o upałach), załatwiły sprawę.
Jednak w drodze powrotnej do Wnuków w popołudniowym żarze ten niedyrektorski strój niewiele pomagał.
Okazało się, że autobus mam za 1,5 godziny, więc z Synem ustaliliśmy, że przyjadę szynkobusem, a on mnie odbierze na gminnej stacji. Podróż miała trwać raptem 20 minut.
Stację wcześniej utknęliśmy na 10 minut bez żadnego widocznego powodu. Całe szczęście, że wewnątrz działała klimatyzacja. Gdy przyszła konduktorka (młoda!) i zaczęła sprawdzać bilety, zapytałem, oczywiście czepialsko, co pani odczytała właściwie nie dając się zwieść mojej fałszywej grzeczności, bowiem zdradzał mnie ton, co słyszałem, i chyba wyraz twarzy, czego nie widziałem:
- Przepraszam, ale czy pani może wie, jaki jest powód, że stoimy tutaj 10 minut?
Spojrzała na mnie jak na przygłupa.
- Czekamy na pociąg. - Jak przyjedzie, to wtedy my pojedziemy. - Jest jeden tor.
No oczywiste! Że też nie wpadłem na to. Tylko że, pomyślałem, kolejowi raczej wiedzą, że na tym odcinku jest jeden tor, to po co piszą w nowym (od 9. czerwca!) rozkładzie jazdy, że podróż na tym odcinku trwa 20 minut? Głośno jednak nie odważyłem się podnieść tego argumentu, zwłaszcza że pani miała już w rękach mój bilet i zripostowała natychmiast:
- Proszę okazać dokument uprawniający pana do zniżki.
Taka kolejowa formuła.
Moim zdaniem zrobiła to z zemsty. Nigdy, ku mojemu ubolewaniu, z czymś takim, z takimi "szykanami" się nie spotkałem. Przecież to gołym, nawet niewprawnym, bo młodym okiem widać, że siwy, z bruzdami i przygarbiony, to stary aż nadto i zniżka mu się należy. To po co sprawdzać dokument?
Zawsze przy różnych okazjach marzyłem o takich "szykanach", ale na próżno. A tu była taka okazja, żeby się przekonać, czy może pani jednak oceniła mnie na młodszego. Mógł ją oczywiście zmylić mój "upalny" ubiór - krótkie dżinsowe spodnie, lniana turkusowa koszula z krótkimi rękawami na nie wyłożona, sandały-klapki i ładne nogi, jak swego czasu powiedziała Teściowa, odkryte od kolan w dół, czyli w zasadzie same łydki. Mogła ją również zmylić moja niezgoda na absurdy i buntowniczy ton. Tego, przez moje czepialstwo, nie dowiem się nigdy. A wystarczyło tylko podać bilet i czekać.
Zrobiłem też drugi błąd. Podałem pani dowód osobisty, a powinienem był, dla większego efektu, okazać zusowską legitymację emeryta-rencisty. Ale o niej nigdy nie pamiętam. Nie mogę się przyzwyczaić.
Uważny i dociekliwy Blogujący (ten, co czyta bloga) natychmiast zauważył, że słowa Teściowa użyłem po raz pierwszy, po kilku miesiącach pisania. Przyczyna ignorowania tego słowa, ale nie tej osoby, jest prozaiczna. Otóż w kręgach rodzinnych znana jest Ona (!), ta osoba, ze specyficznego interpretowania wypowiedzi innych członków rodziny i różnych sytuacji i wydarzeń ich dotyczących. Zawsze, w sposób godny podziwu, doszukuje się drugiego dna z ukierunkowaniem na fatalizm. Długo nie czułem potrzeby interpretowania tego zachowania i nie miałem w sobie chęci jego zrozumienia. Ale widocznie przyszedł czas.
Fatalizm, jak mówi jedna z definicji to nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza niepomyślnych lub jak inna zły i nieunikniony los. Więc według tej definicji, jeśli w sytuacji konfliktowej między nami zaiskrzyło, to według Teściowej ja się obraziłem i dlatego się nie odzywam. A nie odzywam się, bo dostałem smsa, jednego z wielu z bogatej wówczas, spontanicznej i mocno emocjonalnej korespondencji, o zabarwieniu teatralno-komicznym, napisanym w marcu tego roku piękną polszczyzną Zatem zegnam Ciebie zieciu. (pisownia oryg.). Żegnam, to żegnam. Ale się nie obrażam, chociaż Żona uważa inaczej. Ale ona z tymi ocenami mojej osoby została lekko w tyle, jakieś 10-15 lat, wiedząc jednocześnie, że przez te lata mocno się zmieniłem. Ja też tak uważam.
I nigdy się nie obrażałem. Najwyżej wkurzałem.
A poszło o syna Teściowej, a mojego szwagra. Ona patrzy na niego, jako matka, a ja jako dorosły chłop na dorosłego chłopa. Więc różnica zdań, eufemistycznie mówiąc, była nieunikniona. Zwłaszcza przy naszych, trudnych charakterach. To znaczy, ja uważam, że i ja i i ona mamy trudne charaktery, a ona, że ja. To wszystko to jednak pikuś, ale fakt faktem, od tamtego czasu się nie kontaktujemy ze sobą. Ale ostatnio Teściowa stwierdziła w rozmowie z Żoną, a swoją córką, że chyba na powrót zacznę czytać bloga, bo z niego dowiaduję się, co u was słychać, a ponadto dowiedziawszy się, że będę sam w Metropolii przez ponad cztery tygodnie, wysyła poprzez Żonę zakamuflowane sygnały dymne, że może bym przyjechał na obiadek. Ja bardzo chętnie licząc na pewną grudkowość. Może Teściowa w tym swoim "odnowionym" czytaniu dotrze do Inowrocławia i do grudkowości sernika?
Ja ten fatalizm, znając ciężkie przeżycia Teściowej w dzieciństwie i w młodości, rozumiem, ale jest on jednak w kontaktach ciężki do strawienia.
Cały ten wywód o Teściowej wziął się od moich nóg. Kiedyś powiedziała, widząc mnie w krótkich spodniach, że mam ładne nogi. Miała na myśli, że bez śladu żylaków. Ale mnie dźgnęło! Bo mężczyzna może mieć nogi zdrowe, wysportowane, żylaste, umięśnione, owłosione, krzywe, ale ładne! A może jeszcze zgrabne?!!!
Swoją drogą, tak sobie na koniec pomyślałem - niejeden chciałby kontaktować się z teściową za pomocą bloga. A ja się pcham.
Syn podrzucił mnie do kościoła, gdzie na mszy św. był Wnuk-II w ramach Białego tygodnia. Stamtąd wypadła Synowa umówiona na kijki z koleżanką (silnia!), przejęła samochód, Syn poszedł na piłkarski trening Wnuka-IV( nadal silnia!), a ja, spokojnie, bez silni(!), poszedłem do sklepu, bo wieczorem mieliśmy w sześciu chłopa z dochodzącą Synową oglądać mecz Polska-Izrael.
Pilsner Urquell był po 7 zł z groszami. Skandal! Kupiłem cztery sztuki, bo Syn w czasie meczu potrafi mnie zaskoczyć i wypić 1/5 butelki.
Wygraliśmy 4:0. Pogrom! I co się okazało? Że słowo Pogrom jest skandaliczne, niepoprawne politycznie i nie na miejscu. To jak mamy mówić w czasie meczu z Izraelem, gdy jest spalony? A czeka nas rewanż (też chyba niewłaściwe słowo?) na ich terenie. Przy czym nie wiem, czy na ich terenie też jest właściwe?!
Dochodzi do niezłej paranoi!
Dzisiaj postanowiłem przyspieszyć rozmowy w sprawie zatrudnienia kogoś na miejsce Najlepszej Sekretarki w UE. Tym bardziej, że w porannej, bardzo sympatycznej i konstruktywnej rozmowie wyszło, że ona wszystko już wiedziała o moich niecnych planach, np. o naszym (z Żoną) spotkaniu z pierwszą kandydatką. Zrobiliśmy to w dniu wolnym od pracy, żeby Najlepszej Sekretarce w UE nie robić przykrości ocierającej się o nietakt. Ale skoro się dowiedziała (podejrzewam całodobowę ochronę budynku), nie było co się czaić. I tak kiedyś musiało do tego dojść. Poza tym Najlepsza Sekretarka w UE będzie musiała mieć trochę czasu, aby nowej osobie przekazać swoje obowiązki.
Z Żoną omówiliśmy, w świetle nowej sytuacji Szkoły, jaka ta osoba mogłaby lub powinna być.
Najlepiej gdyby to była kobieta, emerytka, swoista kompilacja nauczycielki, kadrowej i księgowej, której odpowiadałoby przychodzenie do pracy sześć razy w miesiącu w różnych wariantach do omówienia.
Nikt taki się nie zgłosił, a Żona znając moje nastawienie do wybierania czegokolwiek lub kogokolwiek, sama wybrała jedną kandydatkę spośród wielu aplikacji, tę, z którą się spotkaliśmy. Pani nam odpowiadała, ale poprosiliśmy jeszcze o trochę czasu do namysłu. I wróciliśmy do Naszego Miasteczka.
A za parę dni przyszła idealna (tak wynikało z papierów) wprost aplikacja - pani, emerytka, była nauczycielka matematyki, były pracownik urzędu skarbowego, kadrowa i księgowa aktualnie.
Zadzwoniłem i dopadłem ją na jakimś skrzyżowaniu w Metropolii, bo słabo było słychać. Ale się umówiliśmy na spotkanie w Szkole.
Wtedy, jedyne co mi doskwierało i zaniepokoiło to tembr jej głosu, taki lekko piszczący, i sposób wysławiania się, taki rozwlekły.
- Jak ty potrafisz uwypuklać rzeczy nieistotne, które nie mają znaczenia. - Żona natychmiast zareagowała.
- A co?! - Mam pracować z taką osobą, jak ta pani!
Przed nami, na początku kolejki, bo akurat byliśmy w Lidlu, stała sobie właśnie taka pani z naszych wyobrażeń, oczywiście bogu ducha winna. Wolno wkładała każdy towar z powrotem do koszyka oglądając go ponownie, czasami wielokrotnie nie wiedząc czemu, obracała się bezproduktywnie w miejscu i coś marudziła kasjerce tym właśnie podejrzanym tembrem głosu.
Dostałem dreszczy na myśl, że z kimś takim będę musiał pracować.
- No tak! - Coś sobie ubzdurasz i się uprzedzasz. - Szkoda, że mnie nie będzie przy tej rozmowie. - zmartwiła się Żona.
W pierwszy dzień pracy natychmiast zadzwoniłem do pani emerytki. Przedstawiłem się i zapytałem, czy możemy przyspieszyć nasze spotkanie z piątku na jutro, czyli na wtorek.
- Nooo, właaaśnie... - zaczęła.
Czekałem.
- Bo rozumie pan...
- Niczego nie rozumiem! - natychmiast zareagowałem może zbyt ostro, ale adekwatnie. Bo co mam rozumieć?! A w duchu pomyślałem, że Żona ma rację z tym uprzedzaniem. Bo się natychmiast, nie dość że zirytowałem, to uprzedziłem.
- No właśnie... - kontynuowała.
- Proszę pani, spotykamy się, czy nie?
- Bo widzi pan, jakby to powiedzieć?... - w życiu nie chciałem już z nią pracować - ...bo ja dzisiaj mam spotkanie w sprawie pracy, a nie chciałabym...
- To może ja jutro zadzwonię i pani mi powie, czy się spotykamy, czy nie. - Przejąłem inicjatywę starając się skrócić moje męki.
- Bo ja bym nie chciała panu zawracać głowy...
- Do widzenia! - Jutro zadzwonię. - Z ulgą skończyłem.
A nazajutrz usłyszałem rozwlekle, że ona właśnie już jest w tej pracy i...
I Żona, i Najlepsza Sekretarka w UE, po mojej relacji doskonale mnie zrozumiały. Żona nawet już nic nie wspominała o moim uprzedzaniu się.
Pani, z którą oboje rozmawialiśmy, przyszła już pierwszy raz do Szkoły. Na szkolenie. I chyba się nieźle dogadywała, co przyniosło mi dużą ulgę.
Trudne to wszystko.
Zakupy, podstawowe i uzupełniające żoniny Plan Obiadowy, robiłem w upale.
ŚRODA (12.06)
No i wczoraj padłem. O 19.00.
Usypiałem i fajnie było słyszeć odgłosy życia, które dobiegały mnie spod okien (Nie Nasze Mieszkanie jest na parterze). Bo przecież był to jeszcze środek dnia.
Trzy dziewczynki bawiły się skakanką, co obecnie jest rzadkością. Może mają mądrych rodziców? Dwie nią kręciły rytmicznie licząc, a trzecia skakała radośnie piszcząc. Potem się zmieniały, ale pisk był ten sam.
A obok dwóch wyrostków, może przygotowując i doskonaląc elementy gry w kosza, tłukło rytmicznie piłką o chodnik. Może też mają mądrych rodziców. A może to ci sami?
Za to przy sąsiedniej bramie dwaj, na oko, licealiści (podpatrzyłem), siedzieli na rowerach i głośno rozmawiali. Przy czym od czasu do czasu stosowali odpowiednie i adekwatne przerywniki wzbogacając swoje wypowiedzi. Dodatkowo jeden z nich miał tik nerwowy i od czasu do czasu sprawdzał, czy dzwonek przy rowerze działa. I za każdym razem działał.
A gdy już okolica zaczęła układać się do snu, przyszedł sms od Konfliktów Unikającego. O 22.51. Że Córki Na Komunię Posyłająca "się martwi o Ciebie - brakuje dwóch wpisów na blogu!"
Normalnie, jak jesteśmy razem z Żoną, w takich okolicznościach oboje mamy włączony tryb samolotowy (ciekawe, jak taką informację interpretowaliby ludzie 40 lat temu? - czy szukaliby stosownego wyjaśnienia lub podpowiedzi w Sztuce kochania Michaliny Wisłockiej? - pierwsze wydanie 1976 r.), ale gdy jesteśmy daleko od siebie, telefony mamy włączone, tylko trochę wyciszone.
Oczywiście nie mogłem spokojnie przejść nad taką prowokacją Konfliktów Unikającego i mu odpowiedziałem.
To wszystko się działo, kiedy od 19.00 "spałem". A dzisiaj rano, ponieważ Nasze Osiedle w Metropolii jest pięknie zadrzewione i zazielenione, ptaszki od świtu pięknie śpiewały, więc wstałem przed piątą. Ale i tak mam dobrze.
Ugotowałem sobie składniki do sałatki - ziemniaki, jajka, to wszystko pokroiłem, uzupełniłem jabłkiem, kiszonym ogórkiem i cebulą, dodałem dużo świeżo zmielonego pieprzu i obficie polałem oliwą z oliwek. I jedzenie do pracy miałem.
Zrobiłbym to i bez wskazówek Żony, bo lubię. Ale się jej przyznałem, że dwa razy, dzień po dniu, bo w poniedziałek i wczoraj, zjadłem w bistro w pobliżu Szkoły pyszną jajecznicę na boczku, z dodaną pastą z awokado, sałatką z rukoli polaną oliwą z oliwek i obsypaną prażonymi pestkami z dyni i z trzema pysznymi skrawkami opieczonej bułeczki. I ta bułeczka wystarczyła.
- O matko! - Nie jedz pieczywa! - Zamulasz sobie żołądek! - To ja się tak staram i dbam o twoje zdrowie, a ty... - zabrzmiało z odległości 400. km.
A ile ja mogę takim incydentalnym przypadkiem i takimi skrawkami bułeczki zamulić sobie ten mój cholerny żołądek? A głodny być nie mogę, bo dostanę mroczków i nie będę funkcjonował. Poza tym Pilsner Urquell za chwilę wszystko ładnie wyrówna, pewne procesy skatalizuje i zamulenie, a nawet inne diabelstwo szlag trafi.
Ponadto nie mogłem jeszcze uruchomić mojego Planu Obiadowego, bo nie miałem jak i kiedy. W sobotę, po piątkowym wieczornym przyjeździe do Metropolii, jechałem na klasowe spotkanie, w niedzielę była komunia Wnuka-II, w poniedziałek rano (06.00) od Wnuków jechałem do Szkoły, via Nie Nasze Mieszkanie, żeby się trochę ogarnąć i przeszeregować, to samo wczoraj rano, więc dopiero wczoraj po południu mogłem zrobić stosowne zakupy i wejść w Plan Obiadowy przygotowany przez Żonę.
Na pierwszy ogień, na obiad, poszedł hinduizm podgrzany na patelni na gęsim smalcu, ale ponieważ cuchnęło malizną, to wsparłem się kozim serem. I od razu z zamrażarki wyciągnąłem karkówkę w warzywach. Będę jadł, oczywiście bez ziemniaków, przez dwa dni.
Więc pieczywa nie tknę, no chyba, że los rzuci mnie gdzieś na kolejną PASTWĘ.
Dzisiaj dotarło do mnie, jak ekstremalne sytuacje porządkują życie. Na przykład upały. Stanowią o rytmie dnia i potrzebach.
Rano wstałem wcześnie, żeby rowerem pojechać do Szkoły we względnej temperaturze. Przynajmniej raz dziennie. Ale najpierw, po nocy, po której kleiłem się sam do siebie, czego nienawidzę, wziąłem prysznic. Potem wypiłem końcówkę Nocnego Płynu, następnie wodę z solą himalajską, a potem kawę, żeby zniwelować wczesne wstawanie. Tak rozruszany przygotowałem sobie śniadanie według wytycznych Żony, czyli niezawierającego cząstki pieczywa. I pojechałem. Tam przy klimatyzacji spędziłem fajny i intensywny okres, i wróciłem robiąc po drodze zakupy. Dzisiaj, np. Pilsnery Urquelle. W moim nowym plecaczku, o prostej, prostopadłościennej konstrukcji, który kupiliśmy dla mnie w Naszym Miasteczku przed wyjazdem do Metropolii, dało się upchać, i to z pewnym luzem, 8 flaszek. W tamtym starym, który wymyślił i skonstruował ktoś, kto na pewno nie pije Pilsnera Urquella mieściły się zaledwie cztery. Z takim słodkim ciężarem przyjechałem do domu.
Wcześniej w Szkole dopytałem Najlepszą Sekretarkę w UE, gdzie na trasie jest najbliższa Biedronka.
Była zszokowana.
- Ale panie dyrektorze! - Musi pan jechać? - W taki upał?!
Żona zareagowała podobnie.
- Proszę cię! - Pojedź jutro. - Jutro już upały mają być mniejsze.
A ja po prostu w lodówce miałem ostatnie dwie butelki. Myśl, że stan magazynowy w tym asortymencie mógłby wynosić 0, nie robiła mi dobrze.
Zrzuciłem ostrożnie słodki ciężar, a potem zrzuciłem z siebie wszystko pozostałe. Potem wyjąłem z lodówki, do chwili przybycia przedostatnią butelkę, nalałem z mocną pianką i spocono-klejący wziąłem prysznic. Pianka w międzyczasie delikatnie opadła, więc przy rozpakowywaniu się mogłem się delektować. A dopiero grubo później mogłem przygotowywać obiad przy telefonicznej pomocy Żony. Więc mam fajnie.
Taki jest drugi dzień i takie będą następne. Niczym u Barei (Co mi zrobisz jak mnie złapiesz).
Wieczorem wyjaśniłem z Córki Na Komunię Posyłającą i z Konfliktów Unikającym, co się stało z moim ostatnim wpisem. Przez cały dzień na pewniaka odpierałem informację-zarzut, że ostatniego wpisu nie ma. Ale gdy Konfliktów Unikający przesłał mi smsem zrzut z ekranu z tekstem Jak widać chyba się nie opublikował. Sprawdzone na dwóch kompach i dwóch telefonach (pisownia oryg.), to się naprawdę zdenerwowałem. Wpisu z 10 czerwca nie było. Nie zacytuję, co mu odpowiedziałem. A pamiętałem, że rano w poniedziałek opublikowałem, bo później u Wnuków nie miałbym jak, i że Żona tego dnia wieczorem wpis czytała.
To się rzuciłem do szkolnego komputera, a tam wpisu nie było. To znaczy nie było go wcale na całym świecie i we wszystkich kompach! Zgroza i trwoga! A jak trwoga, to do ... Żony.
Żona wszystko sprawdziła i mnie uspokoiła. Otóż, nie wiedzieć jak, wpis, już opublikowany, znalazł się z powrotem w roboczych. Musiałem we wtorek, sprawdzając błędy i literówki i go aktualizując, na co nie miałem czasu od razu w poniedziałek, "coś zrobić". Nienawidzę kompów!
Po rozmowie przyszedł uspokajający sms od Konfliktów Unikającego Jest!
Przy okazji dowiedziałem się od Córki Na Komunię Posyłającą, że młodsza z nich "zostanie posłana" za dwa lata. A ponieważ córek już więcej nie ma, to chyba trzeba będzie wówczas uaktualnić imię, na, np. Ta Która Córki Na Komunię Posyłała. Zobaczymy.
CZWARTEK (13.06)
No i już wiem, co może się stać z Pilsnerem Urquellem.
Wczoraj jedną butelkę włożyłem do zamrażarki. Na chwilę.
Dzisiaj rano, gdy sprawdzałem imponujący zestaw Planu Obiadowego przygotowany przez Żonę, szpetnie zakląłem. Nie na Żonę i na Plan Obiadowy, oczywiście.
Pilsner zamarzł! Koło kapsla utworzyła się taka mała kupka piwnego, ciemnobrązowego grysu lodowego.
Oszronioną butelkę wstawiłem do zlewu, grys wybrałem, komorę wyczyściłem i pojechałem do Szkoły.
Gdy wróciłem, w butelce brakowało może 2-3 cm płynu. Pomyślałem, że nie jest tak źle. Tylko barwa wydawała się trochę podejrzana i gdy otworzyłem butelkę, nie było charakterystycznego syku zwiastującego przyjemne doznania. Spróbowałem i cieczy tej, która pozostała w butelce, nie dało się pić. Cała pilsnerowość uciekła. Okazało się, że jest jej "tylko" 2-3 cm i aż 2-3 cm.
Gdy byłem w Szkole, zadzwoniła Córcia. Będzie miała dziewczynkę. Zięć właśnie tak chciał, ja skrycie też. Zresztą "nowy" wnuk z różnicą wieku 6. lat względem obecnego, najmłodszego Wnuka-IV byłby ciągle przez starszych braci marginalizowany i by się plątał gdzieś na peryferiach ich spraw. A z dziewczynką, siostrą cioteczną, będzie inaczej. Ponoć baba strasznie rośnie, a Córcia czuje się świetnie. Każdy by się tak czuł, gdyby miał poza sobą długi etap rzygania.
Dotarło do mnie, że o moim LXX-leciu w Naszej Wsi to mogę sobie pomarzyć lub nagwizdać.
Przecież już wtedy Naszej Wsi "nie będzie".
PIĄTEK (14.06)
No i coraz bardziej doceniam nowy plecak.
Rano zapakowałem do niego marynarkę i stałe codzienne akcesoria - pojemnik z sałatką, kalendarz, etui z okularami i drobiazgi - kalkulator, portmonetkę, klucze.
W drodze powrotnej zahaczyłem o Wielką Galerię, gdzie marynarkę oddałem do czyszczenia (jakieś plamy z jedzenia sprytnie kamuflowane przez jej szarą fakturę) i zaszedłem do TESCO. A tam przy Pilsnerze Urquellu karteczka KUP DWA BĘDZIE TANIEJ. To kupiłem osiem. Wyszło 50 groszy oszczędności na butelce, czyli dokładnie jeden Pilsner Urquell.
A w ekosklepie dołożyłem do tego butelkę oliwy z oliwek, butelkę octu jabłkowego, paczkę jajek i opakowanie pomidorków koktajlowych. I jeszcze było miejsce mimo obecności stałych codziennych akcesoriów, które podróżują tam i z powrotem.
Takiego klocka zarzuciłem na plecy i spokojnie dojechałem do Nie Naszego Mieszkania.
Dzisiaj rozpocząłem drugi tydzień WIELKIEJ PASTWY.
A jak było tydzień temu, na początku pierwszego?
W piątek jechałem pociągiem do Metropolii. Żona mnie odprowadziła na dworzec.
- A czy ty wiesz, że to może być już taka twoja przedostatnia podróż? - przytomnie mi uświadomiła, było nie było, istotną dla mnie rzecz.
I przy moim ciężkim wzdychaniu się pożegnaliśmy.
Wiedząc, co może być w piątek, przezornie na całą drogę kupiłem bilet I klasy.
I było. Tłumy ludzi, ale w WARSie udało mi się znaleźć jedno miejsce przy stoliku czteroosobowym.
Zamówiłem "kuchnię" na całą podróż i zapłaciłem z góry. Atmosfery nie było - nie to co w zwykły dzień, kiedy potrafiłem być nawet sam w WARSie. Więc nawet nie zapytałem pań - drużyny warsowej, skąd są.
Postanowiłem desperacko pisać bloga, ale długo to nie trwało. W którymś momencie zahaczyłem plastikowym pokalem pełnym piwa o krawędź monitora i je wylałem na klawiaturę, podłogę i stolik.
Panie z baru i dwie konduktorki, które akurat zaczęły sprawdzać bilety, rzuciły się do mnie z naręczem serwetek. Na szczęście nie oblałem współpasażerów. W trakcie panicznego sprzątania rozwaliły się oprawki okularów do czytania (co jakiś czas sklejam je, ale jak widać nawet Kropelka nie daje rady), więc było śmiesznie.
Współpasażerowie, doświadczeni w bojach, poradzili mi, abym natychmiast wyłączył zasilanie laptopa i się modlił.
Nie było co robić, więc poszedłem do swojej jedynki. Pasażerowie dziwnie na mnie patrzyli, gdy na mniejszej bagażowej półce pieczołowicie układałem laptopa klawiaturą w dół, tak że ekran swobodnie dyndał, ale nie zadawali żadnych pytań, gdy poczuli charakterystyczny smród piwa.
Nudziłem się szpetnie, bo nie miałem ze sobą żadnej książki. Po co ją miałem dźwigać, skoro przez niecały tydzień w Naszym Miasteczku wystarczył mi Kopaliński (mój szacunek, że dobrnę do końca na moją siedemdziesiątkę mogę sobie w buty włożyć - jestem dopiero przy literze C i to na jej początku), a w Nie Naszym Mieszkaniu czekała na mój powrót do Metropolii Wolność Jonathana Franzena.
Więc z nudów obserwowałem współpasażerów. Ten vis a vis kogoś mi przypominał.
- A pan mi przypomina z wyglądu tego założyciela specjalnej wojskowej jednostki GROM ( sformowana 13 lipca 1990 roku - założyciel i pierwszy dowódca płk Sławomir Petelicki, później generał - dop. mój) - zagadałem.
Facet się nieźle obśmiał.
- A mógłby pan rzucić okiem na tego "wiszącego" laptopa, bo ja bym jednak wrócił do WARSu i coś zjadł.
Facet, jak przystało na "prawdziwego" wojskowego nie był rozmowny. Z uśmiechem skinął tylko potakująco głową. Budził zaufanie, co prawda quasi-wojskowy, tak namaszczony przeze mnie, ale jednak.
W WARSie było tylko jedno miejsce przy stoliku, obok młodego, oczywiście, mężczyzny.
- A jak laptop? - usłyszałem, gdy ledwo siadłem.
I tak zleciała druga część podróży, nawet nie wiedziałem kiedy.
Rozmawiało się niezwykle sympatycznie, bo facet miał takąż twarz i ujmującą powierzchowność, ale przede wszystkim, przy swoich 36 latach, zdrowe i mądre poglądy i sposób patrzenia na świat. Miło było słuchać. Na koniec, gdy nie chciałem już zamawiać kolejnej butelki piwa, podzielił się swoim.
A laptop działa, tylko klawiaturę trzeba będzie wymienić. Przy "pisaniu" klawisze wkurzająco trzeszczą i nie odbijają z powodu wewnętrznego sklejania się.
W sobotę mieliśmy XIX zjazd, spotkanie, naszej klasy z ogólniaka.
Tym razem u naszego kolegi, Kanadyjczyka II, na wsi. Z żoną, jego pierwszą miłością, do której wrócił po latach i po dwóch małżeństwach z innymi kobietami, pół roku - zimę, spędzają w Kanadzie, a drugie pół właśnie na tej wsi.
Życie Kanadyjczyka II to gotowy scenariusz do filmu. Teraz będąc w moim, czyli naszym, klasowym wieku, sam wybudował we wsi potężny basen, gdzie hoduje ryby, ot tak sobie, żeby pływały. Chce spełnić marzenie swego życia i wybudować trójmasztowy statek-hotel, z żaglami, który by stał ot tak, ni z gruszki, ni z pietruszki w tym basenie, pośrodku Polski i z dala od wszelakich poważnych akwenów. A gdyby gościom-świrom się znudziło, to obok, ale już "na lądzie" planuje wybudować potężny dom.
Jego żona już dawno na te pomysły machnęła ręką, bo wie że od tego nie jest w stanie go odwieść, więc niech sobie buduje. Ale fizycznie mu w tych pracach pomaga dbając jednocześnie o dom, posesję i uprawiając ogród. To tacy ludzie, dla których ciężka fizyczna praca jest podstawą i bez niej się nudzą, np. w Kanadzie, i nie widzą sensu życia. I tacy, którzy potrafią zrobić wszystko.
Kanadyjczyk II postawił się po staropolsku. Kuchnia serwowała karkówkę z grilla, z grilla kiełbasę i kaszankę, obie własnego wyrobu, krewetki królewskie, kotlety z karpia, jajka od kur wiejskich, faszerowane, flaki, ciasta, kawę, herbatę i alkohole. Nie do przejedzenia i nie do przepicia, zwłaszcza że zamiast 18. zapowiadanych osób przyjechało 14.
Biesiadowaliśmy na górze w dwupoziomowej kuchni letniej specjalnie wybudowanej przez kolegę na rogu basenu. I nic nas nie obchodziło, zwłaszcza że obsługiwała nas kelnersko cioteczna wnuczka kolegi.
Kanadyjczyk II może z raz usiadł przy stole, a tak przez cały czas chodził i nadzorował. Ale wódkę, a potem bimber (polska wieś) pił razem ze mną i z Kanadyjczykiem I, który przyjechał do Polski kilka miesięcy temu, aby w naszym Rodzinnym Mieście pozałatwiać swoje... rodzinne sprawy.
Obaj potężne chłopy, jak tury i gdzie mi tam do nich. Ale dawałem radę. Na tyle, że Kanadyjczyk I wstając w którymś momencie od stołu wziął się zatoczył i obalił na podłogę, ku przerażeniu koleżanek. Więc wziąłem go pod ramiona i dodatkowo wyrzucałem z siebie mocne żołnierskie słowa pomagając w ten sposób koledze się zmobilizować, aby przyjął pozycję pionową. Pomogło.
Obaj zeszliśmy po dość stromych schodach na dół, przy stałym i lekko panicznym doradztwie wszystkich koleżanek, które, jedna przez drugą, wykrzykiwały, a to w liczbie pojedynczej, a to w mnogiej Trzymaj go! Trzymajcie się poręczy! Uważajcie, zakręt! (schody zabiegowe - dop. mój), O Matko! O Jezu!. lub głośno wstrzymywały oddech, gdy któryś z nas się potykał.
Na dole położyłem kolegę, a raczej rzuciłem jego bezwładnym ciałem na wersalkę, nierozłożoną, zdjąłem mu buty, podłożyłem poduszeczkę, ułożyłem na wszelki wypadek na boku, przykryłem kocem i wróciłem na górę.
Za jakiś czas dwie koleżanki przyszły do mnie z pretensją, że Kanadyjczyk I leży obok wersalki, na podłodze z kafli.
- Wąska, to spadł. - odpowiedziałem spokojnie i racjonalnie. Można by powiedzieć ze znawstwem.
Były oburzone takim moim nieludzkim komentarzem.
- Ale weź coś zrób! - zażądały kategorycznie.
To zszedłem na dół. Kanadyjczyk I leżał bezwładnie na kaflach, jak opisały dziewczyny, i spał, z głową pod stolikiem, a z nogami blisko wersalki.
Najpierw rozłożyłem wersalkę, a potem używając tych samych słów, co poprzednio, ułożyłem go wygodnie i profesjonalnie na boku. Podłożyłem poduszeczkę, przykryłem kocem i wróciłem na górę.
O 17.00, jak przystało na emerytów, impreza się skończyła.
Do Metropolii odwiózł mnie Profesor Belwederski, jeden z trzech kolegów z tamtych czasów, którzy być może uratowali mi życie. Dosłownie i w przenośni. Każdy na swój sposób. Drugim był właśnie Kanadyjczyk I, a trzecim Ten Trzeci, który na to spotkanie nie mógł z powodów rodzinnych dotrzeć. Gdyby nie oni, już bym chyba dawno nie żył, albo siedział w kiciu. Jak to się ładnie i poprawnie politycznie mówi, jako młodziak wpadłem w złe towarzystwo. Wszyscy z niego tak skończyli. Uchowałem się tylko ja, dzięki tej trójce i sile mojej woli i błyskowi otrzeźwienia. A o to naprawdę trudno, gdy się ma 15-16 lat.
W niedzielę była komunia Wnuka-II. Taka indywidualna, w ramach "zwykłej mszy". Ta wersja, bez spędów, bardzo mi się spodobała. W jej trakcie odbywał się również chrzest oseska, słodkiego bobaska, bogu (nomen omen) winnego chłopczyka z jakiejś zachwyconej młodej rodziny.
Los bywa przewrotny. Nie dość, że swoją obecnością podbijałem statystykę wiernych kościoła katolickiego uczęszczających na mszę św., która to statystyka w ostatnich latach wykazuje tendencję spadkową, co mnie wcale nie buduje, bo tzw. wierni przestają uczęszczać na msze ze zwykłego lenistwa, czyli są to ludzie nijacy, to jeszcze ksiądz wywołał mnie do tablicy.
Siedziałem w ostatniej ławce, z brzegu, tuż przy kościelnej kruchcie. Miałem to przemyślane ze względów światopoglądowych, klaustrofobicznych i po pospotkaniowych klasowych z poprzedniego dnia.
- Bardzo prosimy tego pana siedzącego w ostatniej ławce - ksiądz odezwał się niespodziewanie wyraźnie wskazując księżym (ksiądznym?) gestem na mnie - aby zaprosił tych wiernych stojących w kruchcie, aby weszli do środka i nam towarzyszyli w tej uroczystej chwili. - Tu są jeszcze miejsca w ostatnich ławkach.
To ruchem głowy zaprosiłem.
A później ksiądz, w tak zwanym międzyczasie (może to były ogłoszenia parafialne), stwierdził w formie żartu, że jeszcze tylu osób w tym kościele to nigdy nie było.
A w następnych dniach wpadłem już w rytm Barei. Ale i tak miałem dobrze.
SOBOTA (15.06)
No i dzisiaj postanowiłem sobie zrobić sobotę.
Takiej, jakiej w Metropolii nie miałem od dawna. A może i nigdy.
Przede wszystkim nie poszedłem do Szkoły. Była Najlepsza Sekretarka w UE, więc mogłem być spokojny.
Delektowałem się spokojem, długim rankiem, kawą i odgłosami budzącego się życia.
Potem miałem, co prawda, chwilę słabości i pojechałem rowerem w straszny już upał do Biedry, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma promocji na Pilsnera Urquella, ale szybko wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Promocji nie było.
Na popołudnie umówiłem się na lody z Pasierbicą i z Q-Wnukami. Wylądowaliśmy z racji zakupów w Empiku, w starej, odrestaurowanej galerii. Chciałem kupić Em-Wnukowi Super Zingsa w nagrodę za to, że ostatnio, dzień po dniu zrobił kupę, z czym ma problem. I to poważny ku zmartwieniu rodziców, babć i dziadków. A ponieważ ja to doskonale rozumiem...
Według Pasierbicy standardowy Super Zings kosztuje 4 zł, a bardziej wypasiony 12. Ja, o dziwo, zapłaciłem 24, bo Em-Wnuk się uparł, że chce mieć "Więzień". Faktycznie było to plastikowe, badziewne więzienie w kształcie wieży, gdzie wewnątrz siedziały aż dwa Super Zingsy. Dlatego tak drogo. Do tego "więźnia" od razu przykolegowała się Ofelia i nie pomagały żadne tłumaczenia, że ona ma książeczkę, a "więzień" jest Em-Wnuka.
- Niuniiii! - darła się o sobie, natychmiast określając precyzyjnie właściciela. A w apogeum "Niuniiii!" waliła piąstką w stolik zastawiony deserami i kawą, i próbowała bić matkę, czyli Pasierbicę. W końcu wypuszczona z wózka na wolność uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo, a potem walczyła z bratem o "więźnia" próbując piąstką zdzielić go w łeb. A brat wyraźnie dorośleje, bo nic sobie z tego nie robił, gdy nawet obrywał od siostry. Jeszcze niedawno oddawał jej z nawiązką.
Moja Żona, ze zdjęć czarno-białych, z jej ofeliowego okresu, bardzo mi Ofelię przypomina. Ciekawe, czy w tym okresie życia miała podobny charakter. Bo matkę miała i brata też.
W tej fajnej atmosferze, przez dwie godziny, dowiedziałem się tylko tyle od Pasierbicy, że pod koniec czerwca dostają klucze do mieszkania, potem wkraczają fachowcy od wykończenia mieszkania i ich właścicieli i że oni chyba wprowadzą się w połowie sierpnia. I że wtedy przestaną chyba już tęsknić za Niemcami. I że babcia Q-Zięcia się martwi, że oni się wyprowadzają, bo będzie tak cicho i głucho, podczas gdy, jak się wprowadzali tymczasowo, ale jednak, narzekała na hałas i codzienne problemy wynikające ze wspólnego mieszkania. I że Q-Zięć jest bardzo zadowolony z pracy i że są perspektywy.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem wieczorem i nawet mi nie przeszkadzało codzienne pluskanie sąsiadki-idiotki i jej ablucje. Mechanizm, jak z babcią Q-Zięcia.
NIEDZIELA (16.06)
No i dzisiaj był kolejny egzamin z Krav Magi.
Zajrzałem tam tylko na chwilę dostarczając płyny. Dostałem smsa od Synowej Jakbyś dał radę gdzieś kupić butelkę wody to będę wdzięczna, bo zostawili w samochodzie a samochód daleko (pisownia oryg.). I dałem radę, mimo że Żabka, dzisiaj poczta, była otwarta od 11.00, czyli grubo po czasie moich poszukiwań.
Na sali gimnastycznej miałem być symbolicznie, tylko 15 minut. Bo później czekało mnie umówione spotkanie z ojcem Gospodyni-Szamanki, a potem w Szkole pierwsze przeglądy i zaliczenia semestru.
Wytrzymałem minutę. Zaduch, przy małej sali gimnastycznej, bez klimatyzacji, przy ponad setce ludzi, był taki, że Wnuk-IV w okamgnieniu wypił należny mu sok, chociaż jeszcze nie zdawał egzaminu, tylko siedział na miejscach dla publiczności, a koszula do mojego ciała zaczęła się przyklejać natychmiast, czego nienawidzę, zwłaszcza jak idę w niej do Szkoły.
Więc uciekłem.
Zadzwonił Kanadyjczyk I. Nawet w sensownym momencie, kiedy mogłem pomiędzy przeglądami rozmawiać. A słynie z kompletnego braku wyczucia i nie przejmowania się tym, czy ktoś ma czas i czy może rozmawiać, czy nie. I z tego, że bez żadnych wstępów przechodzi od razu do meritum, nawet wtedy, gdy się nie widzieliśmy 5, 10 lub 15 lat. Stąd rozmówca ma zawsze wrażenie, jakby widział go i rozmawiał z nim wczoraj.
- Dziewczyny mi powiedziały, że bardzo, panie, ładnie się, panie, tego, nooo... zachowałeś. - zawiesił głos, jakby czekał na potwierdzenie.
- Nooo. - A co? - zapytałem ostrożnie czekając, co dalej powie.
- No, że się mną zająłeś, panie, i że mnie położyłeś spać. To ja tobie, panie, bardzo chciałem, tego..., podziękować.
- Nie ma za co. - A do której spałeś?
- A do rana! - Kanadyjczyk II dał mi kiełbasy, kaszanki, karkówkę. - Kurwa, pełna torba, człowieku! - zaśmiał się z podziwu wchodząc na właściwe tory.
- To jak dotarłeś do Rodzinnego Miasta?
- A zawiózł mnie swoim Chryslerem vanem.
Tu muszę dodać, że na czas pobytu w Polsce Kanadyjczyk II wszystko, dwa miesiące przed swoim przylotem, pakuje na statek, który płynie do Europy, w tym do Polski. I gdy jest już na miejscu, w swojej wsi, czekają na niego Chrysler, quad (jeździliśmy - gdy ja umierając ze strachu rozpędziłem go do trzydziestki, usłyszałem za sobą, do ucha Co tak wolno?! On może jechać 110!), Harley Davidson i różne inne sprowadzane corocznie do Polski, np. potężny grill. Oprócz tego kontener żywności, w tym roku większy ze względu na klasową okoliczność. I tymi wszystkimi kanadyjskimi specyfikami nas częstował. Na przykład każda z koleżanek dostała zestaw kanadyjskich renomowanych kosmetyków, a panowie również, plus cygaro, z którym nie wiem, co robić ( na razie leży na stole).
A jak byliśmy u Kanadyjczyka II z Żoną w tamtym roku, to serwował steki z kanadyjskiej wołowiny, bo polska to szajs.
- Ponoć, kurwa, strasznie kląłem, człowieku?! - kontynuował Kanadyjczyk I. - Nie wiem, co mi się, kurwa, stało?! - Ponoć dziewczyny się strasznie obraziły?!
- E, tam strasznie! - odpowiedziałem. - Jak zwykle. - A bo to pierwszy raz?
- To może, kurwa, powinienem je przeprosić? - Jak myślisz?
- Nie zaszkodziłoby. - podsunąłem.
- No tak, ale ja, kurwa, nie mam do żadnej numeru telefonu!
- To zadzwoń do Profesora Belwederskiego. - On ma do wszystkich.
- Ale co mi się, kurwa, człowieku, stało?!
- Zostałeś sprowokowany. - odparłem spokojnie. - Politycznie.
- Ale przez kogo?! - Niczego, kurwa, nie pamiętam!
- No, np. przeze mnie i jeszcze paru, którzy znają twoje słabe punkty.
Kanadyjczyk I jest głęboko oczytany i ma dużą wiedzę. Przez to wie lepiej i nie ma szans go przekonać, ba nawet wypowiedzieć zdanie niezgodne z jego osądem, czego by ono nie dotyczyło. Więc zaperza się natychmiast, w oka mgnieniu, niczym mieszanka wybuchowa wodoru z tlenem (chociaż i na ten temat ma zapewne inne, swoje zdanie). Jest idealny do prowokacji.
Ale nigdy na nikogo się nie obraża. Nawet gdy ten ktoś, według niego, jest chujem, esbekiem, komuchem lub pedałem. Co najwyżej go zwyzywa. Może też dojść do bijatyki, co niejednokrotnie miało miejsce.
- No, ale człowieku, ja zrobiłem coś wbrew mojemu wykształceniu! (jest lekarzem weterynarii - dop. mój). - Przed naszym spotkaniem wziąłem tabletki uspokajające, a potem piłem wódę! - Mogłem się, kurwa, wykończyć!
- Mogłeś. - A przylecisz w przyszłym roku na naszą siedemdziesiątkę?
- Na jaką, kurwa, siedemdziesiątkę?!
- No na naszą, kurwa! - udzieliło mi się. - W przyszłym roku kończymy siedemdziesiąt lat!
- Aaaa..., to postaram się.
Dzisiaj znowu graliśmy z Izraelem. Na szczęście w ręczną, więc spalonych nie było. Rewanżu też nie będzie, bo był to ostatni mecz, który przy naszej wygranej bez pogromu (wygraliśmy w trudzie i znoju), zakwalifikował nas na mistrzostwa Europy.
Swoją drogą muszę przyznać rację Synowi, który zadaje mi retoryczne pytanie Czy Izrael leży w Europie?, i twierdzi, że on tego nie rozumie. To ja też tu czegoś nie rozumiem. Choć uważam, że hobbistycznie jestem całkiem niezły z geografii, to na wszelki wypadek, przy moim wieku, sprawdziłem: - Izrael - Bliski Wschód - Azja(!) Zachodnia. Ale potem doczytałem i sam doskonale o tym wiem, że w mistrzostwach Europy biorą również udział Azerbejdżan i Kazachstan, a więc Azja.
Więc jest to polityka - decydują o tym względy nie tylko geograficzne, ale historyczne, kulturowe i nie tylko...
Ok. Mogę to przyjąć, ale raczej surrealistycznie będzie brzmiało Izrael - Mistrzem Europy albo że konkurs Eurowizji wygrał przedstawiciel Izraela.
Za to w piłkę nożną zagraliśmy dzisiaj z Belgią w ramach mistrzostw Europy U-21 odbywających się we Włoszech. Pogromu nie było (3:2 dla nas), ale za to "normalnych" spalonych mnóstwo, jak to na meczu piłki nożnej.
Dowiedziałem się równocześnie od Żony i od Hela, że mailowo analizują różne sfery naszego życia wynikające ze sprzedaży Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, chociaż ani jedno, ani drugie się jeszcze nie sprzedało. Ale dewizą Żony jest mieć plan B, a nawet C, żeby się nie dać zaskoczyć i być przygotowanym. Ja w tym nie mogę uczestniczyć z wiadomych względów, ale też nie podołałbym charakterologicznie takiemu dzieleniu włosa na czworo, a znając ich, pewnie i na ośmioro, nawet gdybym miał mnóstwo czasu, więc spokojnie czekam, bo na pewno Żona przedstawi mi kompendium przemyśleń i możliwości.
Jak kiedyś, w jakimś sensie w adekwatnej sytuacji, gdy Pasierbica postanowiła kupić sobie sukienkę.
Z kolei jednym z jej głównych rysów charakterologicznych jest fakt ciężkiej przypadłości polegającej na braku umiejętności podjęcia decyzji. Więc przy moich cechach - nienawiści do zakupów i wybieraniu towaru pierwszego z brzegu, który mi musi jednak odpowiadać, ustaliliśmy, że ja siądę sobie na dole przy kawce i gazecie w galerii handlowej, a one będą, nieskrępowane moją obwisłą i słaniającą się postawą i jękoleniem, buszować po piętrach. Po czym, gdy dokonają ostatecznego(!) wyboru dwóch sukienek, co do których są głęboko przekonane, ale nie mogą się zdecydować na żadną z nich, mają do mnie zadzwonić.
I tak się stało.
- Gdzie jesteście? - odebrałem telefon.
Za minutę byłem koło nich. Jedna trzymała jedną sukienkę na wieszaku, druga drugą.
- Ta! - stwierdziłem w sekundę. I za chwilę wszyscy zadowoleni wychodziliśmy z galerii.
Sporo lat jednak upłynęło i ta decyzyjność u Pasierbicy mocno się poprawiła.
Takich przypadków idealnego zgrania, o dziwo, między Żona a mną, było i jest wiele.
Chociażby pierwsza rocznica ślubu.
Akurat postanowiliśmy ją spędzić w Metropolii. Mnie zależało, żeby pójść na mecz ekstraklasy, więc Żona nie robiła problemu i w tym czasie poszła sobie do kina.
Na mecze na żywo nie chodziłem już wtedy od wielu lat ze względu na stadionową hołotę. Ale skoro przyjechała Legia?
Jakoś tak zaszedłem pod stadion "od dupy strony" i nie za bardzo wiedziałem, jak wejść. Podszedłem do policyjnej suki. W środku siedziało sześciu rozwalonych i znudzonych bykoli, każdy w czarnym moro, ciężkich butach i z pałami do tłuczenia hołoty. Patrzyli na mnie z pewnym zaciekawieniem.
- Przepraszam panowie. - Którędy wejść na stadion?
- A komu pan kibicuje? - zapytał zaczepnie jeden z nich, widocznie dowódca, też nudzący się, patrząc na mnie badawczo.
- Jak to komu?! - zawołałem szczerze oburzony. - Naszym, metropolialnym! - No chyba nie Legii!
- A to, proszę pana, proszę iść w prawo wzdłuż płotu, aż dojdzie pan do kas i do wejścia.
Wieczorem spotkałem się z Żoną w restauracji na wykwintnym rocznicowym obiedzie.
Pamiętam, jak Kolega Inżynier strasznie się dziwował i podziwiał.
- To tak można?!
Pod moją nieobecność dzisiaj Żonę odwiedzili Sir & Lady.
Żona, jak przystało na nowy stan Grona z Leśnej Głuszy, chciała ich podjąć godnie. Więc na tę okoliczność zarezerwowała stolik w restauracji, w której oboje przy okazji drobnych, naszych uroczystości, byliśmy parę razy i która, jako jedyna w mieście, przy specyficznym splocie wydarzeń, czasami wymaga rezerwacji. Teraz akurat takiego splotu nie było, ale Żona chciała godnie.
Jednak dzień wcześniej, i tej nocy przed spotkaniem, nad Naszym Miasteczkiem przeszła potężna burza ze ścianą wody, gradem i piorunami tworząc mały Armagedon z brakiem prądu i zalanymi piwnicami.
Więc dzisiaj restauracja zadzwoniła przepraszając i odwołując rezerwację, bo jesteśmy zalani (nomen omen).
W tej sytuacji Żona podjęła Szlachectwo kapustką.
PONIEDZIAŁEK (17.06)
No i w Szkole rozpoczęły się przeglądy.
Dla mnie szczególnie ciężki okres, kiedy teraz muszę dodatkowo, sztucznie wykrzesać z siebie energię i entuzjazm. Ale taki job, taki life i taka mać.
W środę o 18.00 odbędzie się wspólny wernisaż wystawy prac dyplomowych absolwentów, młodszych i starszych, dwóch szkół. Jedno z naszych szkolnych świąt.
A po nim jadę do Wnuków na jedną noc. Tak więc czwartek, Boże Ciało, spędzę tam. "Umówiłem" się z Synem, że na procesję nie pójdę i że kwiatków sypać też nie będę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy, wysłał dwa smsy i jeden papierowy list.