24.06.2019 - pn
Mam 68 lat i 203 dni.
ŚRODA (19.06)
No i przeglądy grup tygodniowych są zaliczone.
Odbyły się w poniedziałek i wtorek.
Zawsze w takich razach mam ambiwalentne odczucia. Nie dotyczą one towarzyszącego mi wtedy zmęczenia, które znacznie osłabia moją percepcję i wrażliwość, ale tych młodych ludzi, którym zdarzyło się być słuchaczami naszej Szkoły. Bo z jednej strony młode to i głupawe, a z drugiej dojrzewające w oczach, to znaczy na przestrzeni dwóch lat, w których się u nas uczą. Właśnie na takich przeglądach rośnie mój podziw, zwłaszcza dla, za chwilę, absolwentów. Patrzyłem na prace i podziwiałem stronę techniczną, wiedzę, a z drugiej strony słuchałem otoczki, idei, wizji młodego człowieka, która była dokumentowana właśnie skończonym i prezentowanym dziełem.
Budujące.
A co się działo rok temu, 20. czerwca, w środę?
Było podobnie i inaczej.
Muszę ten wspomnieniowy czas mieć za sobą, bo już wiele moich ówczesnych stanów, tych sprzed roku, jakby nie było ciężkich, nie nadaje się, widzę to, do opisania. Są zbyt trudne. Ale nie muszę bać się, że zapomnę. Bo w końcu to cząstka mego życia z dawnych lat, istotna, i będzie mi towarzyszyć i nigdy nie da o sobie zapomnieć. Więc, jak "mnie najdzie" współcześnie, to zdążę o tym napisać. Na razie nie.
Więc tylko coś lekkiego. Teraz, po roku, czuję, że jest to ostatnia chwila, aby do nich wrócić.
Ostatnie wspomnienia sprzed roku opisałem w publikacji (18. marca br.) wtorkiem, 19. czerwca 2018 roku, i meczem Polska-Senegal (1:2), bo, jak może ktoś pamięta, były to fatalne dla nas Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Rosji. Przed drugim meczem z Kolumbią nadzieja się tliła, ale wówczas nie wiedziałem, że będzie jeszcze gorzej.
W środę, 20 czerwca 2018 roku, odbył się wernisaż prac dyplomowych. W tym samym miejscu i prawie w tym samym czasie, co dzisiaj.
Był udany, tak merytorycznie, jak i towarzysko. Wśród gości byli między innymi istotni dla mnie wykładowcy, obecni i ci sprzed lat, Helowcy oraz koledzy ze studiów - ten jeden z palców dłoni. Gdy się żegnaliśmy, nasz wódz - Naczelnik stwierdził, że ich obecność na "moich" wernisażach jest dla nich prawdziwym zaszczytem, a ja mu odpowiedziałem, że ich obecność na "moich" wernisażach jest dla mnie prawdziwym zaszczytem. Towarzystwo wzajemnej adoracji? - Nie! Tak po prostu czujemy i o tym mówimy. Stara szkoła.
W czwartek i piątek, 21.-22. czerwca, byłem uwikłany w korektę rozliczeń dotacji za 2017 rok. Roboty był huk, ale nie to było najgorsze. Najgorszy był telefoniczny kontakt z urzędnikiem, takim typem bierno-agresywnym, niekompetentnym, którego wiedzę dotyczącą działania szkoły, jako instytucji i firmy, oraz wiedzę finansową trudno byłoby nazwać ignorancją. Przez kolejne dni zdążył mi napsuć sporo krwi, a potem przez lipiec i sierpień, mimo że się umawialiśmy, że jest to okres urlopowy i robimy sobie przerwę "w wyjaśnianiu", telefonował niezmordowanie i wielokroć w danej sprawie, dokumentnie spieprzając nam urlop.
W sobotę, 23 czerwca, byłem u fryzjera i za 300 zł kupiłem rower. Nie u fryzjera, wiadomo.
Wydarzenia te, same w sobie oczywiście nieistotne, dla mnie były ważne.
Nigdy nie przepadałem za wizytami u fryzjera, lekarza i fotografa, bo ingerowali w moją cielesność i naruszali moją prywatność. Dlatego zdecydowanie wolę, jak strzyże mnie Żona. A Moją Świętą Brodę strzygę sam, bo wiadomo, że każdy to spartoli, jak mówił Nikodem Dyzma (twój idol - jedno z szeregu ulubionych określeń Żony, gdy chce mnie scharakteryzować, nawet nie dokuczyć, bo wie że mnie się to podoba; wzdycha przy tym ciężko).
Pewną osłodą mógłby być wiek młodej(!) fryzjerki, ale nie do końca. Czasami zdarza się, że strzygę się w Naszym Miasteczku u pani w wieku mniej więcej moim. Dzieje się to wtedy, gdy w naszym nomadowaniu się (nomadztwie?) nie ogarniamy naszego miotania się i, np. maszynkę zostawiamy w Metropolii.
Z panią się rozmawia, wspomina, żartuje, obcuje i celebruje chwilę. Młodej nie mogę odmówić profesjonalizmu, ale ogólnie Trzask-prask, panie, i po wszystkim. Już słyszę, jak Kolega Inżynier, nie przepuściwszy okazji, mówi, że co ona ma celebrować i z kim i dopowiada jej myśli Zrobione, spieprzaj dziadu. Żałuję, że to mu podpowiedziałem, ale wiem, że coś sensownego a propos nie omieszka przy najbliższej okazji dorzucić.
Dzisiaj się strzygłem u tej samej, co rok temu fryzjerki, ciągle młodej, ale jednak o rok starszej. I zauważyłem, że ta ingerencja w moją cielesność już mi tak nie przeszkadza, jak dawniej. Traktuję to trochę jak zło konieczne.
Siedząc tak sobie na fotelu ten fryzjerski proceder porównywałem do swojej branży - fotografii.
Ta poprzednia, z tamtej epoki, celebrowana, z duszą i głębią, fotografia srebrowa (niewłaściwie nazywana analogową; ciągle istniejąca w Szkole i hołubiona), przy której trzeba było się zastanowić nad każdą kompozycją, kadrem i spustem migawki, i która działała magią ciemni, i ta obecna, cyfrowa, gdzie można dużo, szybko i natychmiast, bo nadmiar najwyżej się wyrzuci...
Z rowerem się natychmiast zaprzyjaźniłem. Jeżdżę nim do tej pory do Szkoły, co znacznie skraca czas dotarcia tam i z powrotem, i bardzo ułatwia robienie zakupów. Ponadto fajnie jest patrzeć, jak kierowcy stoją w kilkudziesięciominutowych korkach, kiedy ja już dawno w Nie Naszym Mieszkaniu otwieram Pilsnera Urquella.
Poza tym 10 dni po zakupie się na nim wywaliłem, a nic tak nie łączy, jak nieszczęście. W sumie żadnemu z nas nic specjalnego się nie stało. U niego została tylko rozcięta na długości zaledwie 10 cm piankowa osłona na kierownicy, a ja miałem spodnie całe zielone, to znaczy lewą nogawkę, po wpadnięciu w duży krzak.
Syn, jak mu się przyznałem, strasznie się zdenerwował i nawrzucał mi smsem. Pisał o odpowiedzialności, wieku i kasku.
Żonie niczego nie mówiłem czekając na mój powrót do Naszego Miasteczka. Chciałem w ten sposób stępić ostrze jej słusznego gniewu Bo zawsze jeździsz tym rowerem, jak wariat i dokumentując swoją żywą i całą osobą, że nic się nie stało (Ale mogło się stać!). Ponadto, jeszcze w Metropolii usilnie czyściłem i prałem spodnie z tego trudno usuwalnego zielonego, zdradliwego świństwa, aby w Naszym Miasteczku przedwcześnie nie wyszło szydło z worka i aby zapobiec przedwczesnemu dociekaniu Żony, nie chcę mówić śledztwu.
O przyczynach mojego wywalenia się "na rowerze" trudno jest mi pisać. Bo trudno pisać o własnej głupocie graniczącej z debilizmem. Być może jednak ten incydent opisałem rok temu, w czasie rzeczywistym, ale ze wstydu, na wszelki wypadek, sprawdzać nie będę.
W niedzielę, 24 czerwca, pojechałem do Rodzinnego Miasta do Brata, aby wspólnie obejrzeć mecz Polska : Kolumbia. Była Bratanica i Partnerka Brata.
Poznali się z Bratem w zwykłych i niezwykłych okolicznościach. Oboje, wówczas jeszcze nie znając się, pomagali jakiemuś facetowi - przynosili obiadki, napoje, inne jedzenie, żeby facet przetrwał. I któregoś dnia przed jego mieszkaniem się spotkali. Faceta nie było, mieszkanie zamknięte na głucho. Zaczęło się tak od słowa do słowa, gdy Brat zapytał:
- A może by pani napiła się ze mną gdzieś kawy?
Za jakiś czas Partnerka Brata zamieszkała u niego, chociaż ma własne mieszkanie.
Gdy przyjechałem, nie mogłem wyjść z podziwu. Niby w mieszkaniu nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Wróciło życie.
Brat, od wielu lat samotny, właściwie tylko pracował. Mieszkanie traktował jak sypialnię i jadłodajnię (sam gotuje i potrafi), a w resztę wkładał minimum wysiłku, bo i czasu nie było, i motywacji. Stąd, gdy przyjeżdżałem, wszystko emanowało tymczasowością, pustką i schyłkowością. I nawet drugie, żywe stworzenie, kocica, nie ocieplała i nie humanizowała wizerunku jego mieszkania.
A gdy pojawiła się w nim kobieta, stało się ono domem. I Brat się zmienił - zniknęło immanentne zmęczenie i pewna gorycz wypisana na twarzy. Dostał jakiejś energii, stał się jeszcze bardziej gadatliwy, chociaż zawsze był ponad miarę, przy czym "ponad miarę" zupełnie nie opisuje jego słowotoku. Stał się inny.
Czy odkrywam Amerykę?
Mecz oglądaliśmy we czworo. Nie pomogły żadne kibicowskie zaklęcia i rytuały, biało-czerwone paski wymalowane na czterech twarzach. Przegraliśmy z kretesem 0:3. Trochę znieczulająco pomogła Luksusowa ( pierwszy raz piłem z Bratanicą, która wtedy miała 21 lat, gdy teraz już 22 i kilkumiesięcznego synka). Ale, gdy się położyłem spać, byłem w świetnym nastroju i długo nie mogłem zasnąć. Bo z sąsiedniego pokoju co chwilę dobiegały mnie piski, wybuchy śmiechu i głośna rozmowa. Rozśmieszało mnie to niezwykle i pozytywnie, i byłem radosny i szczęśliwy.
Długo gruchali, jak dwa gołąbki - Ona 65 lat, On 63.
W poniedziałek, 25 czerwca, odbyła się Rada Pedagogiczna.
Taka dająca satysfakcję, bardzo zdyscyplinowana, profesjonalna, ale z luzem przystającym do szkoły artystycznej.
We wtorek, 26 czerwca, przyjechała do Szkoły Szamanka na comiesięczne rozliczenia i podsumowanie działalności Naszej Wsi.
W tym fakcie nie byłoby nic istotnego, gdyby nie jej, wówczas sześciomiesięczna, ciąża, z którą wyglądała świetnie.
I pomyśleć, że luz psychiczny, wyhamowanie miejskiego pędu, przyroda i cisza stały się w ich przypadku warunkiem wystarczającym, aby mieć potomka (w chwili obecnej słodki i niezwykle pogodny synek). Oczywiście, że i to by nie pomogło, gdyby nie został spełniony warunek konieczny, który się "ciągnął" przez lata w Metropolii, dopóki nie wyjechali na wieś.
Czy znowu odkrywam Amerykę?
Środa, 27 czerwca, cała była wypełniona obronami prac dyplomowych.
Ale zdążyłem obejrzeć końcówkę meczu Korea Płd : Niemcy - 2:0. Jaja, to mało powiedziane!
Niemcy w tamtej chwili byli ciągle aktualnymi mistrzami świata. W świecie kibicowskim i internetowym zawrzało - dowcipy, memy, komentarze. Jedna z plotek głosiła, że obie ekipy, polska i niemiecka, wówczas już praktycznie wyautowane z mistrzostw, umówiły się, że wrócą do domów wspólnym pociągiem, bo to ten sam kierunek i będzie taniej.
Prawie zaraz po tamtym meczu pogodziłem się z klęską przy moim całościowym typowaniu wyników (od fazy grupowej po finał), bo podobnych jaj, ale oczywiście mniejszego kalibru, było więcej, więc moje typowanie zeszło na psy. Gdy później je przeanalizowałem, wyszło że przy 1/8 prawidłowo wytypowałem 44% drużyn, które doń dotarły, przy 1/4 - 37,5%, przy 1/2 - 25%, a w finale 0%. Jaką można zaobserwować tendencję?
Brat, grubo przed mistrzostwami, mówił, że mistrzem świata zostanie Francja. Jak on to zrobił?!
W czwartek, 28 czerwca, Brat, Partnerka Brata i Bratanica przyjechali z wizytą do mnie, do Szkoły. Nigdy tam nie byli. Z faktu ich obecności byłem bardzo dumny, chociaż, wziąwszy pod uwagę okoliczności, stanowili dość ciekawą ekipę, zwłaszcza Brat i Partnerka Brata. On niższy ode mnie (dla porównania: mam wzrost siedzącego psa) i zdecydowanie szerszy, w sweterku w szpic podkreślającym Brata szerokość i z okularami "denkami" a la "telewizory", Ona niższa od niego, mocno korpulentna o twarzy niezwykle dobrotliwej, ciepłej i przyjaznej.
Miałem upamiętnić ich wizytę, dla mnie istotną i być może niepowtarzalną, jakimś zdjęciem, o co szczególnie prosiła mnie i przypominała Żona, ale w ferworze oprowadzania po Szkole, zapomniałem. I teraz, cholera, żałuję!
Po południu wszyscy razem pojechaliśmy do Wnuków, do Sypialni Dzieci.
Bratanica, taka chłopczyca, sportsmenka (grała w siatkówkę, piłkę ręczną a ostatnio w nożną na pozycji bramkarki), bez problemów dała się wyciągnąć Wnukom na trawę, w ogrodzie z tyłu domu, aby ciąć z nimi w piłkę nożną. Ja się przed tymi namowami skutecznie obroniłem. Mój spokój trwał jednak tylko może z kwadrans, bo cała ekipa "namówiła się" na mnie, weszła do domu i mnie nękała.
- Chodź dziadek! - wydzierały się Wnuki, jeden przez drugiego wiedząc, że ja przecież wielokrotnie z nimi grałem.
- Rusz się, stary dziadu, i się nie wygłupiaj! - Bratanica odezwała się ciepło. Bo przecież zawsze z nią grałem, od kiedy pamięta, czyli gdy była w wieku najmłodszego z Wnuków.
To co miałem robić. Poszedłem.
Dym - wrzaski, płacze i kłótnie były słyszalne na pół Sypialni Dzieci.
W piątek, 29 czerwca, długo nie mogłem dojść, co mi jest. Dlaczego jestem taki zmęczony? Dopiero pod koniec pracy dotarło do mnie, że ja przecież wczoraj grałem w piłkę nożną, o czym kompletnie zapomniałem.
Wieczorem odbyła się ostatnia uroczystość szkolna. Wręczenie dyplomów. Trzydziesty ósmy raz w ciągu 24. lat działalności. We wrześniu mieliśmy rozpocząć 25. rok i wtedy byliśmy nastawieni optymistycznie.
W sobotę, 30 czerwca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole.
W niedzielę, 1 lipca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole.
W poniedziałek, 2 lipca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole. Postanowiłem, żeby nie wiem co, wyjechać w środę.
W środę, 4 lipca, cały dzień spędziłem w Szkole.
W czwartek, 5 lipca, wróciłem do domu, do Naszego Miasteczka. Żeby sobie odciąć potencjalną chętkę na dalsze siedzenie w Szkole, a
mógłbym, ze względu na liczbę spraw, tak do połowy lipca, dzień
wcześniej kupiłem bilet, żeby mieć dodatkową motywację do rzucenia tego
wszystkiego w jasną cholerę.
Wróciłem po 23. dniach nieobecności. Nic dziwnego, że Żona, obecna na dworcu, wydawała mi się taka dziwna i inna.
Ciekawe, jaka będzie w tym roku? Chyba jeszcze bardziej dziwna i inna, skoro wrócę po 26. dniach nieobecności.
I tak to było rok temu. W ten sposób uzupełniłem moje wszelkie blogowe zaległości.
A dzisiaj?
Jak wspomniałem, odwiedziłem młodą(!) fryzjerkę. Tę sprzed roku. Nadal była młoda, chociaż o rok starsza.
Musiałem jakoś wyglądać "do ludzi", bo wieczorem miałem 20.wernisaż wystawy prac dyplomowych, a tak naprawdę to 40. biorąc pod uwagę równoległą ścieżkę dwóch szkół działających przez 25 lat w różnych konfiguracjach.
Żeby wyglądać "do ludzi" dodatkowo ubrałem długie spodnie, sztyblety, koszulę z długim rękawem i marynarkę i uzbrojony w pełny i ciężki plecak (wewnątrz trzy Pilsnery Urquelle, bo po wernisażu jechałem do Wnuków, a w Boże Ciało sklepy są zamknięte) wyruszyłem w upał do tramwaju.
Jakoś nie przychodzi mi do głowy, żeby w takich razach zamawiać taksówkę. Nic nie poradzę, że przemieszczanie się tramwajem lub autobusem daje mi dużo przyjemności i satysfakcji pomijając fakt, że podróż mam za darmo, a to zawsze da się przeliczyć na odpowiednią ilość Pilsnerów Urquelli.
W tramwaju, klimatyzowanym, siadłem naprzeciwko starej kobiety o twarzy w charakterystycznych bruzdach, w wieku grubo po osiemdziesiątce. Miała przy sobie kulę, a prawej nogi starała się nie zginać, tylko maksymalnie trzymać wyprostowaną. Stąd, gdy zabierałem się do siadania, zaczęła nogę "zabierać", ale zaprotestowałem.
- Proszę nogę tak trzymać, mi wcale nie przeszkadza. - stanowczo i zachęcająco się do niej zwróciłem.
- Bo wie pan, wtedy mniej mnie boli i mam ulgę. - spojrzała na mnie z wdzięcznością.
Wiedziałem.
Moja Matka w ostatnich latach życia, a przeżyła prawie 89 lat, miała kłopoty z kolanami, stąd poruszała się niewiele i bardzo, bardzo wolno. W ogóle nie wychodziła z domu. Oczywiście takiemu stanowi rzeczy przysłużył się jej beczkowaty wygląd, a mówienie jej, żeby trochę schudła, tylko ją rozśmieszało. Nie ten typ kobiety i nie ta generacja. Po co to wszystko, skoro to i tak nic nie da. Tak po prostu jest i ma być. Normalna kolej rzeczy - starość i pokora wobec spraw oczywistych. Oczywiście twardo twierdziła, że ta jedna, jedyna i żadna inna maść, używana przez nią, jej pomaga (może tak było?), więc nie zawracajcie mi głowy.
- Ta dajcie mi spokój! - I tak człowiek musi umrzeć. - śmiała się przy tym.
Jadąc czułem woń starego kobiecego ciała z charakterystycznym przepoceniem i stałym niedomyciem. Znowu przypominało mi to Matkę, która nigdy przesadnie nie dbała o higienę ciała, a zwłaszcza w ostatnich latach życia. U niej dochodziła jeszcze ostra woń moczu z pampersów, które nosiła, i z kanapy, której prawie nie opuszczała.
Pani miała niezwykle żywy wzrok i wyraźnie była ogarnięta w kwestiach tramwaju, przystanków i nawet bystro podpatrywała, co tam też młodzież robi na tych telefonach.
Moja Matka też zachowała jasność i bystrość umysłu aż do końca.
Ta cała aura wokół pani, fizyczna i mentalna, spowodowała, że żałowałem, że muszę przed nią wysiąść. Chętnie bym pojechał dalej. Wiem, że dałoby się z nią pogadać, bo wyraźnie na to czekała. Ale sama mnie nie zaczepiała. Była po prostu kulturalna.
Wernisaż, moim zdaniem, był najlepszym w przeciągu wielu ostatnich lat.
Dopisała publiczność, a prace prezentowały dobry poziom. Oczywiście były zróżnicowane, ale nie trudno o to przy 22. autorach. Tym większa zasługa kuratora, jednego z wykładowców, który świetnie całość zaaranżował. Do tego dochodziły trzy dyplomowe realizacje w postaci wideo i animacji komputerowej, więc całość zrobiła duże wrażenie.
Wśród gości zabrakło Helowców (Hel rekonwalescent poszpitalny), ale za to pojawili się, dawno nie widziani, Kobieta Pracująca i Janko Walski. Budują nowy dom, jeszcze dalej od Metropolii niż ich dotychczasowy, więc Żona musi to koniecznie zobaczyć, bo budowy domów i ich remonty to jedna z jej manii. Byli też Córki Na Komunię Posyłająca i Konfliktów Unikający, z którymi umówiłem się na spotkanie w jakiejś knajpce w drugiej połowie lipca w Metropolii, kiedy zlądujemy najpierw w niej, a potem w Naszej Wsi. Byli również, jak rok temu, poprzedni i obecni wykładowcy szkół i koledzy ze studiów. Od jednego z nich otrzymałem w prezencie whisky.
- Tylko uważaj na nią! - nie wiem, dlaczego mnie ostrzegał. - Prawdziwa, amerykańska!
Ja się na alkoholach nie znam z wyjątkiem Pilsnera Urquella, Luksusowej i może kilku win, ale rzeczywiście przeczytałem: OLD SAMUEL KENTUCKY STYLE, Blended Bourbon, dalej coś tam i na dole PRODUCT OF THE USA. Znaczy z Ameryki.
Tak się zacząłem zastanawiać, z kim mógłbym tę whisky wypić, odpowiednio przez kompana doedukowany i wyszło mi, że najlepszy byłby Hel. No tak, ale on niespodziewanie wyciął, nomen omen, trzustkowy numer i nie będzie mógł pić przez co najmniej trzy miesiące od operacji, a może i wcale. To znaczy, że nigdy. Fatalnie! Mocno mnie to zmartwiło. Bo w całym swoim dojrzałym (po pięćdziesiątce) życiu miałem problemy z doborem kompana (-ów) do picia - jeden jutro miał ważną pracę, drugi jechał samochodem, trzeci był przerażony ilością, czwarty nie pił programowo, piąty może kiedy indziej, szósty akurat brał antybiotyki, siódmy... I tak na okrągło. Temat zostawiam w zawieszeniu. No chyba że ktoś z czytających się zgłosi.
Dodatkowo obładowany whisky i pięknym bukietem kwiatów od słuchaczy zostałem odebrany z galerii przez Synową, która wracała z czterema Wnukami z Krav Magi. Była tak wykończona dniem, że zaproponowała mi, abym prowadził. A wiadomo przecież, że ja tego automatycznego cholerstwa dotykać nie będę. Zapakowałem bagaże, gdzie się dało, i poprowadziła Synowa.
Już u nich, na podjeździe przed domem, otworzyłem klapę bagażnika, by natychmiast usłyszeć huk uderzającej o betonowe puzzle butelki z napisem OLD SAMUEL... Nie posłuchałem kolegi i na nią nie uważałem. Skąd on wiedział?!
Patrzyłem przerażony czekając na powolne pojawienie się plamy cennego płynu, który za chwilę wsiąkałby bezproduktywnie w jałowe podłoże, gotów rzucić się na kolana nie bacząc na wizytowe spodnie, ku szokowi Wnuków i zgorszeniu Synowej i Syna, aby wychłeptać i wylizać wszystko, co się da uratować, jak na pewnej imprezie w Naszej Wsi, kiedy to na stole rozlałem, będąc już w niezłym stanie, pięciogwiazdkową Metaxę i zeń ją zlizywałem ku zgorszeniu biesiadników i wręcz obrzydzeniu Pasierbicy.
Ale nic takiego się nie stało. Oczom nie wierzyłem. Żadnego pęknięcia, ryski chociażby. Porządna amerykańska robota. Od tamtej chwili cały czas na nią uważam.
CZWARTEK (20.06)
No i dzisiaj było Boże Ciało. Cały dzień.
Cytuję tylko kretyński zapis z kalendarium mojego telefonu.
Jeszcze lepiej wygląda, np. zapis: Dzień Matki. Cały dzień. Na pewno musiał to wymyślić programista. Zapewne młody!
Późnym rankiem Synowa, Syn i Dwóch starszych Wnuków poszli na mszę św., a potem na procesję. Ja zostałem z dwójką młodszych. Procesję, która przechodziła "naszą" ulicą, wspólnie obserwowaliśmy z okien domu i widzieliśmy między innymi, jak dziewczynki sypały na ulicę kwiatki. Czytałem rok temu, że w wielu miastach po tych procesjach wybuchają spory na temat, kto potem powinien te kwiatki sprzątać. Tutaj nie będzie takiego problemu, bo ulica przed domem Wnuków woła o pomstę do nieba (to tak na fali święta) i taki kwiatkowy, co prawda tymczasowy, kamuflaż na dziurach tylko jej się przyda.
Przegrałem w warcaby z Wnukiem-II. Popełniłem kretyński błąd tracąc dwa pionki, a potem Wnuk-II tylko mnie konsekwentnie i z zimną krwią punktował. W końcu tej gry ich uczę. Wypłaciłem mu 5 dych.
A potem, mimo ostrzeżeń Syna, który widział, że jestem kompletnie rozkojarzony i bez formy, zagrałem z Wnukiem-I i w ten sam sposób dostałem łupnia. Ogłosiłem więc plajtę, poinformowałem Wnuka-I, że jestem niewypłacalny i że mu wręczę kwotę 50 zł po wakacjach, co Wnuk-I przyjął ze spokojem i zrozumieniem, i kategorycznie zastrzegłem, że dzisiaj już nie gram.
Po południu wybrałem się piechotą z Wnukami na festyn. 20 minut drogi w upale w jedną stronę. Były klasyczne atrakcje - dmuchane zjeżdżalnie, "zrzucający" byk, radiowóz ochotniczej straży pożarnej, traktorek z przyczepką wożący dzieciaki i wodzirej (MC!). Ale największą były stragany ze wszelkimi wspaniałościami. Cała czwórka zamówiła watę cukrową i lody, a potem sok w butelkach.
Ja, przy jednym lodzie, sobie obserwowałem. I co widziałem? Ano różnicę między dwójką starszych, a dwójką młodszych, a to w zachowaniu, a to w planowaniu, a to w logistyce, czyli używaniu mózgu. Na bardzo prostych przykładach.
Dwóch starszych po zjedzeniu waty stanowczo odmówiło lodów, bo Dziadek, przecież to jest cukier i musimy zrobić sobie przerwę!, gdy dwóch młodszych pożarło lody natychmiast po wacie, więc mnie na ten widok zemdliło, a podejrzewam, że gdybym zaproponował coś jeszcze w tym stylu, to też by zżarli. Do obrzygania się. A gdy każdy dostał butelkę soku, młodsi natychmiast, na bezdechu, je opróżnili, a starsi spokojnie dozowali. I jeszcze jedno. Młodsi byli nieźle umorusani kurzem, który przykleił się do twarzy i rąk, czyli wszędzie tam, gdzie zagnieździła się wata, a starsi byli czyściutcy. Nic, tylko iść prosto do kościoła.
Starsi wyraźnie wchodzą w wiek "poważnych" nastolatków, młodsi to jeszcze dzieciuchy.
A wieczorem rozpoczęła się akcja "sprzedaży i przetransportowania pianina".
Syn dostał od swojej ciotki ileś miesięcy temu odlotowo wypasione pianino/fortepian i bóg wie co jeszcze elektronicznego wraz z całym oprzyrządowaniem i otoczką, więc "stare", do którego był bardzo przywiązany, musiał sprzedać. Najpierw odbyła się akcja załadowania - ja z Synem z jednej strony, a z drugiej strony sąsiad Syna, napakowany wuefista.
Przy odbiorze, w Metropolii, było łatwiej, bo oprócz nas dwóch z jednej strony, z drugiej był syn pani, która to pianino kupowała, i jej znajomy.
Pani, na oko pięćdziesiąt parę, ładna, interesująca i miła, postanowiła się uczyć gry na fortepianie, ku zaskoczeniu i niedowierzaniu swego syna. Chyba dusza artystyczna, bo według relacji Syna, nie za bardzo konkretnie można się było z nią umówić co do całej logistyki. To mnie oczywiście od razu zirytowało i nakręciło.
- A nie mógłbyś się dowiedzieć od niej co, kiedy i jak?! - Ja nie mogę tak być cały czas w gotowości do pomocy, bo mam jeszcze mnóstwo ważnych spraw do załatwienia, muszę wracać do Nie Naszego Mieszkania i po prostu nie mam czasu!
"Znajomość" z panią zaczęła się chyba nie najszczęśliwiej, bo wystartowałem z "syndromem Teściowej". Gdy po krótkim odpoczynku przed newralgicznym miejscem, jakim były schody prowadzące na wysoki parter, na trzy-cztery unieśliśmy to bydlę i zaczęliśmy wchodzić pod górę, pani zaczęła właśnie precyzyjnie schodzić w dół pytając:
- Czy w czymś pomóc?
No wprost idealnie, niczym moja Teściowa.
- Tak! - odpowiedziałem nawet dosyć spokojnie i ujrzałem jej reakcję. Uśmiech i pełna gotowość do pomocy połączona z wiarą, że przecież na coś może się przydać. - Zejść z drogi!
Dalej już nie patrzyłem na jej reakcję, ale widocznie była niepamiętliwa i kulturalna, skoro za chwilę, już po wszystkim, zaprosiła nas na lampkę (a później drugą) musującego wina i na ciasto.
No cóż, oprzeć się nie mogłem, zaznaczając że my tylko na chwilkę, zwłaszcza że dodatkowo poznałem pani znajomą po architekturze, która znała pewnego profesora-oryginała, który uczył w Szkole, a ponadto wokół się pętała sunia (roczny terier nepalski), która sprytnie usiłowała wyżreć z niskiej ławy chociażby kawałek ciasta. A wiadomo, że za swoją Sunią tęsknię.
- Tato! - A nie powinniśmy już pójść i czy mam ci przypomnieć, jakie mnóstwo spraw masz jeszcze do załatwienia?! - Syn patrzył na mnie prowokacyjno-badawczo-zirytowany.
To wyszliśmy. Po jakieś półtorej godzinie. Ale pani zdążyła dowiedzieć się o moim blogu, o Szkole i o Naszej Wsi, oczywiście.
Syn mnie "wyrzucił" w samiuteńkim centrum Metropolii.
Szedłem i podziwiałem. Gwar, tłumy, jakiś koncert, narkotyczna aura napięcia. Wszystko wibrowało. Aż prosiło się w tym być albo uciekać, bo samemu to do dupy.
Uciekłem, kupując po drodze w Żabce dwa Pilsnery Urquelle, bo w Nie Naszym Mieszkaniu stan wynosił 0!
- Czy jest piwo Pilsner Urquell? - zapytałem zaczepnie i bez wiary młodą(!) dziewczynę - sprzedawczynię(?).
- Tak. - odpowiedziała. Zrobiła to jakoś tak, że natychmiast uwierzyłem.
Wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Ciągle się łapię na tym, że przez gardło, pióro i komputer nie może mi przejść wróciłem do domu. Zawsze to będzie dla mnie substytut. Chociaż przebywamy tu, zwłaszcza ja, już trzy lata. Nic nie poradzę, że teraz moim domem jest Nasze Miasteczko. Ale i to niedługo się skończy. 15. lipca podpisujemy ostateczny akt notarialny. A potem podobnie z Naszą Wsią.
Trzeba będzie stworzyć nowy dom. I stworzymy. Gdzie i kiedy, nie wiemy.
Świetnie pomagała mi w tym dołowaniu się piękna muzyka w "Trójce". Idealnie współgrała z moimi myślami i z ulgą i ciszą, w jaką wpadłem, po chwilowym zachłyśnięciu się Metropolią. Ciszą wytęsknioną i jakąś przeklętą.
A śpiewał Mike Milosh, kanadyjski wokalista zespołu RHYE. Stylistyka i głos bliskie George'a Michaela, którego lubiłem, nadal lubię i przy którym nadal świetnie się dołuję.
Nie wiem, do czego jest mi to potrzebne? Bo specjalnie i dość często się w taką atmosferę pcham. Może to swoiste katharsis?
I tak zdołowany w tej samotności, z daleka od Żony i domu, poszedłem spać nic nie robiąc sobie z tego mojego stanu. Wiedziałem, że jutro rano będę "jak nowy". Znam siebie.
PIĄTEK (21.06)
No i dzisiaj rozpocząłem trzeci tydzień WIELKIEJ PASTWY.
Cały dzień spędziłem samotnie w Szkole.
W tej ciszy i spokoju czytałem pracę, książkę Geografa, lat 80 przypomnę, pt. Podstawy fotografii srebrowej.
Geograf stwierdził, że takiej pozycji na rynku nie ma i że on w związku z tym tę lukę uzupełni. Poprosił mnie o recenzję.
Do pracy zabrałem się jakiś czas temu, ale w tym majowo-czerwcowym okresie nie mogę wyłącznie jej poświęcić całej uwagi, więc robię to z doskoku. Ale rzetelnie. Żona by powiedziała, że jak zwykle na 200%.
Więc sprawdzam dogłębnie i profesjonalnie. Kwestie merytoryczne, o ile daje radę, bo pewne partie materiału są konikiem Geografa i gdzie mi tam do niego, styl, błędy gramatyczne i ortograficzne, układ stron, kolejność i logikę numeracji rozdziałów, rysunków i tabel, i literówki, oczywiście. Roboty sporo, bo pierwsza(!) część, którą otrzymałem liczy blisko 100 stron formatu A4.
Przy okazji mam taki sentymentalny powrót do przeszłości, no bo kto dzisiaj uprawia, było nie było, szlachetną srebrową fotografię, taką z duszą? Tylko wariaci, maniacy i słuchacze naszej Szkoły.
Przy okazji, jak zwykle w takich razach, wiele się uczę. Bo co to jest, np. takie suwliwe połączenie?
Najpierw myślałem, że to nie po polsku, potem że to literówka, ale ponieważ nie mogłem złapać sensu, zajrzałem do wujka.
Sprawa dotyczy zasad precyzyjnego pasowania wymiarów. I tak w tym przypadku suwliwe podstawowe jest nazwą pasowania, a przypisanym do niego symbolem położenia pól tolerancji są literki H,h. Bo oczywiście są inne rodzaje pasowań, jak przylgowe symetryczne, trzy przestronne, cztery obrotowe, wciskane, wciskane lekko i mocno, i cała gama wtłaczanych.
To wszystko w związku z precyzją budowy obiektywów i jego podzespołów, i korpusów aparatów fotograficznych.
Biedny ten fotograf.
Dzisiaj dostałem od Hela mmsa z jego zdjęciem na tarasie domu z dopiskiem Jestem już w swoim raju... A wcześniej podobne, ale z tarasu szpitalnego z dopiskiem Na ten taras nie wroce zaraz...(pis. oryg.)
Ta poszpitalna poetyka udzieliła się i mi, więc mu odpisałem Wróciłeś do siebie i wrócisz do siebie bardzo szybko.
Hel wylądował w szpitalu w ten poniedziałek, we wtorek był operowany, a w środę miał wyjść do domu. Ale nie ma lekko. Pojawiły się bóle. Ale już w czwartek Hela pisała ze szpitala Jest lepiej, ostry bol ustapil, spal w nocy, usmiecha sie...(pis. oryg.). I uraczyła nas zdjęciem Hela leżącego na szpitalnym łóżku, rzeczywiście uśmiechającego się, ale takiego jakiegoś po tym wszystkim zbidowanego. Hel jest szczupły i żylasty, ale może przez strój szpitalny, łóżko, a przede wszystkim przez oddziaływanie na psychikę oglądającego zdjęcie, wydawał się jeszcze szczuplejszy, taki w kierunku pooperacyjnej bidy.
No, ale jest dobrze. Na tyle, że oboje odzyskali werwę na umawianie się na spotkanie. Chyba będziemy u nich 20. lipca, w sobotę, parę dni po naszym przyjeździe do Metropolii, a moim do niej powrocie.
Zwariuję!
Gdy wróciłem ze szkoły, dopadła mnie zbawcza codzienność. Ona robi swoje, pozwala wrócić do równowagi i na właściwe tory. Uwielbiam codzienność.
Pisałem już chyba o tym, nie pamiętam, a może mi się tylko wydaje? Niestety, wiek powoduje, że mogę się powtarzać. Nie wiem, co na to Żona, bo dzieci starają się podchodzić do tej starczej ułomności ze zrozumieniem i być może z troską, a Wnuki podśmiechują się ze zdziwaczałego dziadka.
Taka kolej rzeczy. Jakbym słyszał swoją Matkę.
SOBOTA (22.06)
No i dzisiaj ślub brała Zaprzyjaźniona Szkoła.
Pobrali się Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki.
Pierwotnie mieliśmy być obecni na tej uroczystości i bardzo chcieliśmy, ale niedogodny termin ślubu załatwił wszystko odmownie. Zobaczymy się więc z nimi w sierpniu w trakcie naszego urlopu.
NIEDZIELA (23.06)
No i dzisiaj była niedziela. Cały dzień.
Wydawało mi się, że wcale jej nie było, albo raptem pół dnia, bo zaliczyłem dzisiaj w Szkole ostatnie przeglądy grup weekendowych. Więc może dla zapracowanych jak ja, ta informacja Cały dzień nie jest taka głupia. Pozwala się odnaleźć i wyjść z tego pracoholizmu.
Wyczytałem dzisiaj, w ramach reperkusji bożociałowych, że jakiś ksiądz, bodajże z Poznania, był zniesmaczony faktem, czemu dał wyraz w mediach społecznościowych pisząc "Bez komentarza"., że pewna mamusia uzbroiła swego synka w koszyczek z kwiatkami i wysłała go na procesję, żeby sypał. Na miejscu tego księdza też byłbym zniesmaczony. I cóż taki synek, gdy kiedyś, już jako dorosły mężczyzna uzmysłowi sobie, albo co gorsza ktoś mu w towarzystwie uzmysłowi, że sypał, pocznie. Będzie miał traumę, na której usunięcie, i oby, strawi jakąś część swego życia, zamiast poświęcać je na inne, zbożne cele. A tylko dlatego, że mamusia nie pomyślała, albo już w tak młodym wieku była dewotką, a może była bardziej papieska, niż sam papież, co z jednej strony się wyklucza, a z drugiej nie.
Sam wiem coś o tym. U mnie akurat nikt z rodziców nie zawinił, co u mojego Ojca było niezwykłą rzadkością. Zawiniła natura, więc jak dobrze pomyśleć, w pewnym sensie jednak rodzice. Tylko nie wiadomo, które z nich. Podejrzewam raczej Matkę, która zawsze wyglądała młodziej niż wynikało to z jej metryki.
Otóż w ogólniaku zostałem zakwalifikowany do tworzącego się szkolnego chóru, a jakże, bo miałem dobry słuch, ale do sopranów dziewczęcych. Bo byłem jeszcze jakieś dwa lata przed mutacją głosu. I śpiewałem w lewej części chóru, patrząc od strony dyrygenta, stojąc wśród dziewczyn. Teraz byłbym takim stanem rzeczy zachwycony, ale wtedy? Obciach! I czy można się dziwić, że już jako dorosły, nie do końca jestem normalny (pomijając, że nie wiadomo, kto to jest ten normalny). Oczywiście przyczyn tej mojej nienormalności było znacznie więcej i to grubo poważniejszych. Ale ziarnko do ziarnka...
Biedny ten chłopczyk od kwiatków. No chyba że zostanie księdzem.
Wieczorem znowu dostałem mmsa od Hela. Na zdjęciu piękny kieliszek z winem o głęboko rubinowej barwie, a obok jakiś biały shit w szklance. I podpis: Noc świętojańska u nas. Hela czerwone wino a ja maślane. Jest równowaga. (pis. oryg.)
Masakra!
PONIEDZIAŁEK (24.06)
No i dzisiaj była Rada Pedagogiczna.
Wszystko przebiegło profesjonalnie i sympatycznie. Jak rok temu.
Dostałem maila od Po Morzach Pływającego. Prosił, żebym zapomniał o Sir w moich wpisach. Widocznie to pierwsze imię bardziej mu leży i się z nim utożsamia. To zapominam.
Ale nie po to pisał. Martwi się o mnie, że może ja nie wiem, że być może Pilsner Urquell jest warzony w Polsce. Tak jak jego, ostatnio ulubiony, Żatecki svetly leżak, który odpowiadał mu pod każdym względem do dzisiaj. Byłem przekonany, że jest to oryginalne czeskie piwo, ale po
dogłębnej analizie naklejek na butelce wyszło, że jest niestety warzone w Polsce. Przestało mi smakować.
Odpowiedziałem, że Pilsner Urquell był rzeczywiście warzony w Poznaniu, ale tego dokładnie nie pamiętam, bo może tylko rozlewany. Ale Pilsner się z tego wycofał. Teraz każdy Pilsner jest warzony i rozlewany w Pilźnie.
Dziękuję za czujność.
Bracia w Czeskim Piwie.
To się nazywa troska.
No i dzisiaj zadzwonili Córcia i Syn z okazji wczorajszego Dnia Ojca, który według mojego telefonu miałem cały dzień.
Syn ma notoryczną silnię, ja to wiem, więc zupełnie się nie dziwię. A Córcia zdawała w Stolicy, po rocznym kuciu, egzamin na rolnika. I wróciła ledwo żywa. To oboje dzisiaj złożyli mi życzenia.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.