01.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 210 dni.
WTOREK (25.06)
No i dlaczego Córcia zdawała egzamin na rolnika?
Będąc w dodatku w ciąży.
Odpowiedzi jest kilka.
Bo takie są przepisy wprowadzone jakiś czas temu przez rząd. Jeśli się nie jest rolnikiem z dziada, pradziada, czyli w spadku, to żeby się nim stać, trzeba spełnić kilka warunków - posiadać bodajże hektar ziemi, nie wiem, czy przeliczeniowy, czy fizyczny (ciekawe skąd, skoro właśnie nie jest się rolnikiem) lub go dzierżawić bodajże (to już łatwiej), studiować przez rok (może to jest pewna forma studiów, nie wiem czego, podyplomowych ?) i pozdawać egzaminy, co właśnie w ten upał Córcia w Stolicy zrobiła i wróciła ledwo żywa na swoją wieś.
Bo Córcia się zaparła. Jest szczupła, drobna i być może do tej pory musi okazywać dowód osobisty w różnych dziwnych sytuacjach, żeby udokumentować swój wiek, ale jak się zaprze, to można się ciężko zdziwić. Poza tym wychodzi z logicznego założenia, że nie będąc rolnikiem, a mieszkając na wsi, we wszystkim ma związane ręce. Z kupnem ziemi, dzierżawą, otrzymaniem oficjalnego numeru gospodarstwa rolnego i dopłatami.
Bo z Zięciem wybrała taki sposób na życie i razem z nim konsekwentnie się tego trzymają. Nie chcą, korporacji, nie chcą Metropolii.
Na temat tej konieczności zdobycia "papierów rolnika" trudno mi się wypowiedzieć i nawet nie wiem, czy rząd ma rację, czy nie. Nie wgłębiałem się w to zbytnio, zwłaszcza że Żona stała się rolnikiem we wcześniejszych czasach, kiedy było łatwiej i kiedy nie było pisowskiej obawy, że Niemiec wykupi nam całą ziemię i co my zrobimy?
Ale wiem, co było na egzaminach u Córci. Według jej relacji i przecieków wśród zdających, tydzień po jej egzaminach miał królować temat ciągnik z rozsiewaczem gnoju, czyli z rozrzutnikiem obornika.
A z tego miały wyniknąć dla zdających wszelkie problemy, np. jak rozróżnić obornik od gnojowicy i gnojówki, wiedzieć, że rocznie ilość azotu (symbol N2 - dop. mój, żeby popisać się wiedzą chemiczną po 5. latach studiów) na hektar ziemi nie może przekroczyć 170 kg. Bo wiadomo, że wystarczy przeazotować, a wszystko szlag jasny trafi. Każdy o tym słyszał, więc żartów nie ma.
Stąd po różnych przeliczeniach wynika, że na hektar ziemi można maksymalnie rocznie rozlać 45 m3 gnojowicy lub rozsypać 35 ton obornika. Gnojówki chyba nie, bo ta jest bardzo uboga w fosfor (symbol P - dop. mój dokumentujący wiedzę).
No i trzeba wiedzieć, kiedy nawozić? Czy jesienią, czy wiosną. Tylko prosty, żeby nie powiedzieć prostacki, mieszczuch myśli, i co najgorsze się w tym temacie wypowiada, że chłop to tylko śpi, a z ha samo mu rośnie, szczególnie nocą.
Ja na takie mądrości jestem mocno uczulony, a zwłaszcza dotyczącego, mojego z Żoną, podwórka. O, to wy teraz macie dwa miesiące wakacji! - to co roku, pod koniec czerwca, gdy kończy się rok szkolny. O, to wy tam, na tej waszej wsi, to ciągle jesteście na urlopie! - to o nas, gdy dowiadują się, gdzie mieszkamy.
Córcię, na szczęście te tematy ominęły. Ona by sobie z nimi oczywiście bez problemu dała radę, ale to na szczęście bardziej dotyczy mnie, jej ojca. Bo jak sobie przypomnę, jaka jest drobna i delikatna, to z tą brutalną tematyką nie za bardzo w jej kontekście mógłbym się pogodzić.
Za to od razu pogodziłem się z tematyką i praktycznym zadaniem, które otrzymała, a które dotyczyło gęsi. Jakoś od razu temat ten przywiódł mi przed oczy obraz sielskich pól, a na nich stada pięknych gęsi, które pilnuje i "pasie" piękna, młoda gęsiarka, czyli moja Córcia. Oczywiście zdecydowanie lepiej wyglądająca niż ta z obrazu Romana Kochanowskiego, należącego do zbiorów Pałacu Prezydenckiego w Warszawie (skradziony przez kelnera-idiotę w 2014 roku, odzyskany w 2016).
Ale Córcia sprowadziła mnie na ziemię.
Otóż okazało się, że to piękne stworzenie, jak każde, potrzebuje żreć. Więc trzeba o to w odpowiedni sposób zadbać, jeśli chce się je hodować i żeby z tego faktu było jakieś utrzymanie, czyli kasa.
Chociaż gęsi mają niskie wymagania pokarmowe i wśród hodowców żartobliwie nazywane są "przeżuwaczami wśród drobiu", to jednak żreć potrzebują. Córcia musiała obliczyć stosowną dawkę pokarmową dla stada, 300 sztuk, zachowując właściwe proporcje między zbożami, roślinami motylkowymi, kiszonkami, okopowymi, zielonką i suszem.
Ale jedzenie, to oczywiście nie wszystko.
Bo, np. istotna była kwestia odpowiedniej pielęgnacji ściółki w kurniku (gęsieniku?, gęśniku?), aby ta nie zawilgła i aby zmniejszyć emisję amoniaku (NH3 -dop. mój z tego samego powodu jak wyżej).
Egzamin teoretyczny z kolei liczył 40 pytań, a wszystkie wyniki będą znane pod koniec sierpnia.
Dlaczego się tak o tym rozpisuję?
Bo to jest moja Córcia i ją podziwiam, że jej się chce, a poza tym problematykę rozumiem, bo sam przez to bardzo dawno przeszedłem, żeby uzyskać tytuł rolnik wykwalifikowany!
I uzyskałem.
Postanowiłem, że rzucę Metropolię, wyjadę w góry i będę hodował owce. Ale żeby je hodować i żeby mieć też ziemię potrzebną do ich hodowli, musiałem mieć papiery. Na lewo załatwiłem zaświadczenie, że dzierżawię ziemię w odpowiedniej ilości i zapisałem się na stosowny, roczny, kurs do Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego (tak to się wtedy chyba nazywało).
Byłem cholernie pilny, zwłaszcza że wśród wykładowców prowadzących zajęcia byli dwaj moi koledzy, więc wobec nich nie chciałem dać plamy.
Na egzaminie przewodniczący komisji, dyrektor Ośrodka, zapytał:
- A pan to inżynier, pracuje w jednostce kultury, to po co panu "rolnik wykwalifikowany"?
- A bo wie pan, ja chcę w górach hodować owce?
- Owce?
- No tak!
- To jaki przewód pokarmowy ma owca?
Odpowiedziałem śpiewająco, potem dostałem pytanie na temat płodozmianu i jeszcze jakieś i na koniec ocenę pięć.
Jeden z kolegów wyciągnął mnie na korytarz i do ucha mi wyszeptał, żebym się nie wygłupiał i nie zawyżał poziomu.
Legitymację, taką książkową, mam do dzisiaj. "Stoi w niej napisane, jak byk", po prawej stronie: Rolnik wykwalifikowany. Zaś po lewej moje zdjęcie umocowane do tekturowej okładki dosyć chamsko i ordynarnie dwiema spinkami od zszywacza. Takie czasy.
Zdjęcie robił mi mój kolega z pracy, tej jednostki kultury, metodą chałupniczą, żebym mógł zaoszczędzić. Byłem wtedy świeżo po internowaniu z obowiązkową czarną i przydługawą brodą oraz burzliwymi, czarnymi kudłami na głowie, więc całość, przy bardzo wysokim kontraście zdjęcia (metoda chałupnicza), nadawała mi dość złowieszczy i ponury charakter. Wyglądałem niczym powstaniec tuż przed katorgą, zesłany carskim ukazom na Syberię po powstaniu styczniowym.
Ukaz to było coś, co nie podlegało niczemu i oddawało charakter państwa i mentalność narodu. Zostało to później Sowietom, a teraz Rosjanom. Jednym z bardziej znanych jest ten, cara Rosji, Piotra I, z dnia 9 grudnia 1708 roku: Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszył przełożonego.
Ukaz ten wisi od zawsze u nas w Szkole, ładnie wydrukowany i oprawiony, w godnym, a przede wszystkim widocznym miejscu.
A kolega, który robił mi to zdjęcie, wielokrotnie w owym czasie donosił sam na siebie i w końcu dopiął swego. Po iluś kipiszach i rewizjach w końcu esbecja dała mu paszport w jedną stronę, a jemu o to chodziło. Wyjechał do Stanów z całą rodziną.
Mnie też taki paszport w jedną stronę proponowano niejednokrotnie. Ale się nie zgodziłem.
Jakiś ponury i podły kutas nie będzie mnie wyrzucał z mojego kraju!
Wieczorem Konfliktów Unikający napisał, że Zgłaszam się na ochotnika. Byłem mocno zaskoczony szybkością reakcji, zwłaszcza że wiem, że bloga nie czyta, bo przecież nie zniżyłby się do takiego procederu. Jest ponad to. Zresztą przyjmuje taką postawę "bycia" ponad wszystko, np. ponad wybory, i nie chodzi programowo głosować, chociaż ostatnio twierdzi, że głosuje. Ale kto go tam wie? Oczywiście może nie czytać, bo jak kiedyś powiedziała Kobieta Pracująca za dużo szczegółów i Teściowa, że to wszystko jest za długie i nie mam czasu. Ja rozumiem, że każdy ma swoje priorytety i trudno z tym dyskutować, przekonywać lub namawiać. Teściowa, np. na pierwszym miejscu stawia potrzeby duchowe, ale te inne, niż wypływające z czytania zięcia bloga. A Konfliktów Unikający? Nie wiem.
Ale Konfliktów Unikający ma Córki Na Komunię Posyłającą, która czyta i to ponoć dokładnie, ale jej pobudek w tym względzie też za bardzo nie znam. Umiem tylko wytłumaczyć słowo "dokładnie", bo jest księgową w korporacji, a dokładność chyba jest lub powinna być (patrz powody zmiany księgowych w Szkole) immanentną cechą takiej osoby. A drugą cechą jest umiejętność wyłuskiwania. Więc wyłuskuje co celniejsze lub cenniejsze elementy mojego wpisu i natychmiast przekazuje Konfliktów Unikającemu. Stąd jego taka szybka reakcja.
Ale to nie wszystko. Okazało się, że Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się niemal osobiście urażona i to w imieniu Konfliktów Unikającego, że jak mogłem go nie wziąć pod uwagę i jak mogłem go pominąć przy degustacji Old Samuela. I co ciekawe, tego oburzenia nie przekazała mi bezpośrednio i/lub osobiście, tylko przez Konfliktów Unikającego, a ten od razu to wykorzystał. Bo konfliktów unika, więc było mu zręcznie zasłonić się swoją Córki Na Komunię Posyłającą. Ale odważył się mnie zapytać, chyba bez konsultacji, jak ja to moje niedopatrzenie, to faux pas, wyjaśnię. A że je popełniłem, to bez dwóch zdań. Ale jak miałem nie popełnić, skoro nigdy go nie kojarzyłem z whisky. Pił, tak jak ja, trunki "proste" - piwo, wódkę, ewentualnie wino. Więc skąd nagle takie wyrachowanie whiskowo-degustacyjne?
Poza tym Konfliktów Unikający ma na wychowaniu czworo dzieci, a Hel ma swoich synów już odchowanych i ma zawód wolny, a Konfliktów Unikający korporacyjny, więc biorąc to wszystko pod uwagę, jakoś tak wyszło.
Miałem się z tego wytłumaczyć osobiście na spotkaniu z Córki Na Komunię Posyłającą i z Konfliktów Unikającym, gdy będziemy z Żoną w Metropolii (chociaż ja teraz, w czasie rzeczywistym właśnie w niej jestem - zwariuję!), ale co tu tłumaczyć, skoro sprawa jest prosta.
Pozostaje tylko pić i degustować Old Samuela.
A gdy opowiedziałem całą historię z whisky Koledze Współpracownikowi, jak to o mało nie stłukłem butelki, ten stwierdził, że amerykańska to badziewie, ostra i brutalna (chyba ją polubię), bez wyrafinowania, specyficznego dębowego dymu i delikatności. No i masz babo placek.
Dzisiaj były pierwsze obrony.
Zdawało i zdało 6 osób. Poszło łatwo i przyjemnie. Takie preludium do jutrzejszego dnia. Wszystko razem zajęło komisji i zdającym dwie godziny.
ŚRODA (26.06)
No i dzisiaj był drugi dzień obron.
Trwały od 10.00 do 20.00. Broniło się 18 osób.
O tym dniu dzień wcześniej myślałem ze zgrozą przede wszystkim ze względu na zapowiadane upały. I okazało się, że prognostycy spisali się na 100%. Idealnie tego dnia upały były największe, osiągnęły apogeum, a w pomieszczeniach egzaminacyjnych klimatyzacja proporcjonalnie odwrotnie - najmniejsza, a matematycznie rzecz biorąc można by ją określić liczbą ZERO! Tak sobie pomyślałem, że ta wartość klimatyzacji nie mogła być ujemna, chyba że wyobrazimy sobie sytuację, że do naszych tropikalnych pomieszczeń, ktoś by jeszcze dodatkowo wtłaczał rozpalone powietrze.
Myślałem, że będzie tragicznie, a było "tylko" kiepsko.
Zabarykadowaliśmy całe pomieszczenie, w którym odbywała się część teoretyczna, przed słońcem. Okna były pozamykane, żeby żar nie wpadał do środka, i pozasłaniane. A wentylator pracował wtedy, kiedy cała komisja wychodziła ze zdającym do głównej sali na część praktyczną.
Egzamin dyplomowy zdało 15 osób, dwie będą miały poprawki we wrześniu, a jedna szansę ukończenia szkoły straciła bezpowrotnie - oblała ponownie (wcześniej w styczniu). Głupia i nieprzyjemna sprawa.
Załzawione twarze tych, co nie zdali, ale również tych, co zdali. A widoku naszej ulubionej i wzorowej słuchaczki, która "oczywiście" zdała najlepiej (praktyka - 6, teoria -5), już grubo po jej obronie się przestraszyłem. Stała pod oknem i relacjonowała komuś przez telefon, chyba swojemu chłopakowi, przebieg egzaminu, i ryczała. Widząc moją zaniepokojoną twarz zaczęła gwałtownie i uspokajająco machać rękami.
- To tylko ze stresu!
Takie emocje.
Czy mam mówić, jak wieczorem, po powrocie do Nie Naszego Mieszkania smakował chłodny Pilsner Urquell? Powiem tylko tyle - nektar i ambrozja razem wzięte.
CZWARTEK (27.06)
No i Zagraniczne Grono Szyderców dzisiaj otrzymało klucze do swojego mieszkania.
Więc wiadomo, jaka jest energia, zwłaszcza że w Niemczech przez 8 lat mieszkali u siebie, nomen omen, a po powrocie do Polski, od października tamtego roku, u babci Q-Zięcia. A babcia jest trudna, no i lata całe mieszkała sama. Stąd decyzja jak najszybszego "wykończenia" mieszkania i wprowadzania się chociażby w trakcie układania kafli przez fachowców i montażu kuchni, byleby już, czyli na początku sierpnia.
Już umówiłem się na wspólne oglądanie, może w najbliższą sobotę lub niedzielę.
Żonę zżera zazdrość, że będę pierwszy, że bez niej i w ogóle.
A wieczorem Pasierbica przysłała mi oficjalny adres. Zapisałem.
Dzisiaj w nocy, w okolicach pierwszej, zerwałem się z głębokiego snu i, cały wkurzony i nieprzytomny, zacząłem buszować po mieszkaniu. Szukałem stosownego drąga, żeby popukać nim w sufit, do sąsiada kretyna i sąsiadki kretynki, tej od notorycznego pluskania się w wannie.
W końcu znalazłem na balkonie kij od mopa. Wlazłem tam nie bacząc, że jestem nagi, a prawdopodobieństwo, że mogłaby mnie zobaczyć jakaś staruszka, która akurat wyszła z pieskiem i która mogłaby podnieść rwetes, było zerowe. Na siksy też nie musiałem "się oglądać", bo to co prawda Metropolia, ale jednak część sypialniana. Pusto i głucho.
Stałem cierpliwie w przedpokoju z kijem w rękach czekając na następną serię turlań, sprężystych odbić i przetaczań (swoją drogą - co to jest? jakaś chałupnicza, nocna produkcja?).
Gdy wreszcie usłyszałem kolejne, wraże dźwięki, wybiłem o sufit rytm do swojej ulubionej partyzancko-wojskowej piosenki, nie pozostawiając niczego przypadkowi. I się uspokoiło. Nawet dość szybko ponownie zasnąłem, chyba z powodu zaciekłej satysfakcji, jaką buzowałem.
Kiedyś poszedłem do nich w nocy w podobnej sytuacji, to on mi tylko odpowiedział Myślałem, że pana nie ma. Żadnego przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę. Złamas!
A parę dni temu zaczęło w łazience kapać z góry, więc znowu, bardzo niechętnie, polazłem. Otworzyła mi córka, nastolatka, która rezolutnie i grzecznie wytłumaczyła, że właśnie zauważyła, że cieknie przy pralce i że tata przyjdzie o 18.00.
Ciec przestało, ale Żłób nie przyszedł, żeby wyjaśnić i przeprosić.
Kija na balkon nie odstawiłem. Stoi w przedpokoju na podorędziu jako swoiste memento. Na szczęście nie mori.
PIĄTEK (28.06)
No i dzisiaj rozpocząłem czwarty tydzień WIELKIEJ PASTWY.
Ale już zwietrzyłem "krew" powrotu. Już mam inną energię.
Postanowiłem, że wrócę w środę, ale dzisiaj wyszły jeszcze drobne okoliczności, więc wyjazd zaplanowałem w czwartek. Ażeby jeszcze lepiej poczuć ten moment, z e-podróżnika wypisałem sobie czwartkowe połączenia, które oczywiście znam na pamięć, i ponad miarę spędziłem czas przed laptopem śledząc i analizując szczegółowo trasę przejazdu, przesiadkę, itp., co też znam na pamięć.
Taki onanizm.
Jest dalszy ciąg whiskowej afery.
Hel napisał w swoim buddyjskim stylu: Doszly mnie sluchy, ze pojawil sie godny kandydat (czytaj zastepca schorowanego Hela) do whisky. Bardzo mnie to cieszy.(pis. oryg.).
Musiała mu o tym donieść, poza moimi plecami, Żona, bo przecież tego wpisu jeszcze nie opublikowałem. Gdy ten fakt podniosłem, odpowiedział, że Jestesmy jak jedna wielka rodzina (pis. oryg.)
Można by pomyśleć, że mu się tak stało po operacji. Ale nie. Przed też był taki.
A ciekawe, co by mówił, gdyby mógł degustować i wiedział, że do tej degustacji przykolegował się ktoś jeszcze. Ale chyba nic by się nie stało. No cóż, Jestesmy jak jedna wielka rodzina.
NIEDZIELA (30.06)
No i dzisiaj i wczoraj byłem w Szkole.
Tak się złożyło wcześniej, jeszcze w tamtym semestrze, że wtedy nastąpiło drobne organizacyjne zawirowanie i właśnie w ten weekend trzeba było je "odwirować".
W ten sposób powstał taki "posemestralny odpad", który należało zrealizować już po wszystkich oficjałkach.
Ale z tych dwóch dni i z rozmów ze słuchaczami byłem mocno usatysfakcjonowany. Może dlatego, że to byli ci starsi, bardziej dojrzali.
Dzisiaj nastąpił koniec whiskowej afery. Żona by stwierdziła, że żadnej afery nie było, ale ty oczywiście jesteś mistrzem w robieniu afer z niczego...
W końcu whisky otrzymał w prezencie imieninowym Q-Zięć. Powiedziałem mu, żeby czytając bloga, czego nie robi, zapoznał się z whiskową "epopeją", bo jednak trochę się krępowałem, aby mu osobiście wyjaśniać, nie było czasu i upał straszny, a trochę liczyłem, że to go zmobilizuje i że poczyta. A jak nie on, to Pasierbica.
Nie chciałem też wyjść na dziada w czasie rzeczywistym, tylko ewentualnie na odległość, po rozstaniu ("Emeryt, nie dziaduj"), ale fakt jest faktem, że ostatnio groszem nie śmierdzę. No i nie chciałem wyjść na nie kulturalnego i nie taktownego. Oczywiście tłumaczą się winni.
Koniec tej whiskowej akcji (unikam słowa afera) przypomniał mi, nie wiedzieć czemu, stary dowcip, pt. Z pamiętnika partyzanta - 1944 rok:
18. lipca - wtorek - wyrzucilim Niemca z lasu.
19. lipca - środa - Niemce wyrzucili nas z lasu.
20. lipca - czwartek - znowu my wyrzucilim Niemca z lasu.
21. lipca - piątek - to Niemce wyrzucili nas z lasu.
22. lipca - sobota - my wyrzucilim Niemca z lasu.
23.lipca - niedziela - Niemce znowu wyrzucili nas z lasu.
24.lipca - poniedziałek- jednak my wyrzucilim Niemca z lasu.
25.lipca - wtorek - jednak Niemce wyrzucili nas z lasu.
26 lipca - środa - przyszedł wkurzony gajowy i nas wszystkich wyrzucił z lasu.
A spotkałem się dzisiaj z Pasierbicą, Q-Zięciem, EnWnukiem i Ofelią przy okazji oglądania ich mieszkania. Najbardziej z tej wizyty pamiętam wspaniały chłód, mimo że nie było tam klimatyzacji, bo nie było tam niczego. Stan surowy. I to, że EmWnuk w swoim stylu namawiał mnie do wspólnego ganiania.
Ale otoczenie, skomunikowanie z miastem, liczba pomieszczeń, wzajemne ich usytuowanie, piwnica, dwa miejsca garażowe, ładna architektura, cisza, to wszystko jest super.
W ramach tego skomunikowania pojechałem bezpośrednim autobusem do szkoły. W tych dniach programowo w żadnym tramwaju i autobusie nie pracuje klimatyzacja, bo nie wyrabia. Są tylko pootwierane wszystkie możliwe okna i okienka. Nawet jak są wolne miejsca, rzadko kiedy siadam, żeby nie przykleić się do samego siebie i do autobusu. Ale tym razem siadłem.
Z plecaczka wyjąłem zgrabne pudełeczko i zacząłem konsumpcję. Na trudne chwile, kiedy nie mam czasu zjeść lub spodziewam się, że taka, wysoce dla mnie niekomfortowa, sytuacja może się wydarzyć i że mogę dostać mroczków, mam przygotowany stosowny, energetyczny posiłeczek. Ze smakiem więc zajadałem gotowany boczek, przeplatany kozim serem i zagryzany kiszonym ogórkiem. Wszystko ładnie wcześniej pokrojone tak, aby było na jeden gryz.
Pasażerowie wokół, tak samo przyklejeni jak ja, z niesmakiem i pewnym obrzydzeniem patrzyli na moje wyczyny łapczywie sącząc wszelkie trunki ze swoich butelek.
PONIEDZIAŁEK (01.07)
No i kiedy to się stało, ten 1. lipca?
Najlepsza Sekretarka w UE nadal jest w Szkole.
Bo mogło się tak stać, że na drodze porozumienia stron przestałaby pracować z dniem dzisiejszym. Ale do tego nie doszło. Oczywiście cieszę się z "jej nieszczęścia", czego nie ukrywam, zwłaszcza przed nią.
Od wielu dni martwię się Sunią.
Żona twierdzi, że jest taka nijaka, osowiała i że coś jej dolega. Chyba to coś dotyczy paszczy i żuchwy. Bo normalnie, np. rano, przychodziła do nas i na dzień dobry szeroko rozdziawiała paszczę mocno i dogłębnie ziewając i ukazując ogrom zębisków i przepastną gardziel. A teraz, gdy tylko zaczyna, bo ziewać się chce, natychmiast i wyraźnie się z tego wycofuje i wchodzi w stan osowiałości. Albo na spacerze - uwielbia szarpanki smyczą, więc z przyzwyczajenia rzuca się do niej, by natychmiast się wycofać. Przy czym robi coś takiego z mową ciała, jakby przepraszała za swoją niedyspozycję. Najgorsze jest to, że cierpi niemo i nijak się nie skarży.
Żona aplikuje jej różne witaminy, które nadal sprytnie potrafi wyizolować ze smakołyku i odrzucić "boczną" paszczą, czyli tym psim wewnętrznym aparatem selekcyjno-wyrzutowym i smaruje jej żuchwę, co Sunia przyjmuje starając się być grzeczną (uszka ładnie złożone do tyłu, tak na zaczeskę i głośne przełykanie śliny ze stresu, bo wszystko to, co robi pani, jest mocno podejrzane).
Może, gdy przyjadę, to się zmieni ze względu na jej psychikę. Bo Sunia tęskni za mną i zdaje się niemo pytać Jak to? Był pan i go nagle nie ma?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.