poniedziałek, 8 lipca 2019

08.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 217 dni.

WTOREK (02.07)
No i strasznie mnie nosi!

Świadomość, że już za dwa dni, czyli tuż, tuż, będę mógł wracać do Naszego Miasteczka, a jednocześnie ciągle nie mogę i ciągle jest to odległe, odbiera mi całą energię i chęć do pracy i do jakichkolwiek działań. Najchętniej bym zrejterował, ale czy to się godzi? Wobec współpracowników, obowiązków i wobec samego siebie?
Więc staram się brać to na zdrowy rozum - im więcej zrobię teraz i przygotuję nowy rok szkolny, tym spokojniejszą będę miał głowę i lepszy urlop. Łatwo powiedzieć.

Żeby jakoś odciągnąć myśli i skanalizować "pustą" energię, postanowiłem pójść do kina, na co, przez ten cały okres pobytu w Metropolii, nie miałem czasu, ani ochoty. A do takich stanów, jak mój, najlepiej nadaje się rąbana. Broń Boże nic, co by zmuszało do zastanawiania się, analizowania i doszukiwania kolejnych den i podtekstów. Czyli nic, co by mogło skołatać dodatkowo moje nerwy, i tak wystarczająco skołatane.
Wybrałem Johna Wicka 3 z Keanu Reevesem. Przymierzałem się już do tej "trójki", żeby pójść z Synem, ale wtedy nie wyszło.
- A na 1. i 2. byłeś? - zapytała Żona, gdy przedstawiłem jej mój zamiar.
- Nie, ale to chyba nie ma żadnego znaczenia? - zawiesiłem głos.
- No, ja tak myślę, że nie ma. - w tle usłyszałem lekką nutkę ironii.
Ale wiem doskonale, że ona mnie rozumie i zdaje sobie sprawę, że żeby odreagować, muszę pójść na rąbanę!

Na kanwie tego mojego dzisiejszego "noszenia mnie" męczyłem Żonę, żeby mi podała terminy, kiedy i gdzie jedziemy na urlop, ale tak bardzo precyzyjnie, żebym mógł sobie zapisać w kalendarzu i żebym w dowolnej chwili mógł sobie poprzypominać.
Więc 3. sierpnia jedziemy na tydzień do Sandomierza, a 10. do Zamościa. Wracając zatrzymamy się na jedną noc        w Busku Zdroju.
Nie mogę się doczekać. W Nie Naszym Mieszkaniu odpaliłem laptopa i długo studiowałem wszelkie trasy i okolice tych miast.

Dzisiaj przejrzałem zamrażarkę.
Byłem pełen podziwu dla Żony. Z porcji obiadowych, które przygotowała mi 5 tygodni temu, zostaną niewykorzystane przeze mnie tylko trzy obiady. Gdybym przez ten czas pobytu w Metropolii nie jadł raz u Kanadyjczyka II, na spotkaniu klasowym, raz u Wnuków i raz na obronach, stan wyniósłby zero!
Precyzja niczym w operacji wojskowej, jak często mówię.

A po południu zadzwonił Geograf.
Nawet się zdziwiłem, bo kilka godzin wcześniej widziałem się z nim w Szkole.
Omawialiśmy projekt jego książki, pierwszej części, teoretycznej, do której zaprosił mnie w roli recenzenta i korektora. Sprawę omówiliśmy sumiennie i widocznie to na Geografie musiało zrobić duże wrażenie, skoro dzwonił, aby powtórnie mi dziękować.
- Bo zrobiłeś tyle roboty! - Wiedziałem, komu mogę dać moje "wypociny" do recenzji!
Tłumaczyłem mu ponownie, że to dla mnie duża przyjemność, bo to takie powtórzenie materiału i swoisty powrót do przeszłości. I że zrobiłem to dla niego przez wzgląd na stare czasy i ze szczerej sympatii. I że chętnie tę część, po poprawkach, jak i drugą, praktyczną, zobaczę i zrecenzuję.

Późno, bo przed dwunastą, wróciłem z kina.
Tak się zastanawiam, czy taki obiekt można jeszcze nazywać kinem. A jeśli nie, to jak?
John Wick 3 to taka krwawa komiksowa bzdurka. Jedynka i dwójka podobnie, podejrzewam. Ale myślenie miałem wyłączone, a o to chodziło.
Najlepsze w tym wszystkim były psy, a zwłaszcza jeden, amstaff, pięknie umaszczony, który w którymś momencie filmu z tęsknoty za panem go zalizywał.

ŚRODA (03.07)
No i wczoraj i dzisiaj finiszowałem ze wszystkim w Szkole.

Co nie przeszkodziło mi być w pracy dopiero około w pół do dwunastej.
Staram się zawsze spać 8 - 8,5 godziny, więc skoro położyłem się późno, bo po Johnie Wicku 3, to budzenie nastawiłem na 08.30. Oczywiście wiedząc, że jest to bez sensu.
Bo do siódmej można jeszcze pospać, ale później wychodzący do pracy nagminnie i z oczywistym rumorem wyrzucają "po drodze" (to chyba ci z wyższych pięter) śmieci do kubłów stojących w przybudówce dziwnie usytuowanej pod "naszymi oknami", dodatkowo wszystkie panie zaznaczają fakt rozpoczynania dnia pracy rytmicznym i głośnym stukaniem swoich pięknych szpilek o betonowe schody, a zaczynam je słyszeć tak od drugiego piętra ( to i tak dobrze, bo z wyższych panie zjeżdżają windą tłukąc szpilkami tylko o parterowe), część sąsiadów automatycznie sprawdza, czy przypadkiem  listonosz nie był już o szóstej rano z korespondencją, więc podnoszą klapki zaglądając do środka, by je puścić swobodnie i poddać prawom fizyki (siła ciążenia, ruch przyspieszony i fala akustyczna wytwarzana przy uderzaniu metalowej klapki o metalową skrzynkę), wszyscy bez wyjątku puszczają swobodnie drzwi samozamykające się, bo dlaczego i nie, skoro się same zamykają z łomotem, którego nie słyszą (dziwne, bo, mimo że drzwi są zewnętrzne, cała fala akustyczna wpada do środka budynku, chyba na skutek działania specyficznej puszki rezonansowej, jaką tworzą  ściany i sklepienie korytarza), sąsiedzi, ci mocno starsi, niestety w moim wieku, przypadkowo spotykający się tak wcześnie rano, ucinają sobie pod "naszymi oknami" zwyczajową pogawędkę               i w końcu dozorczyni też ma coś do powiedzenia, czyli do"wydzielenia stosownego hałasu". Najbardziej kulturalni wydają się być śmieciarze, którzy do tej przybudówki nie przyjeżdżają wcześniej, jak o 07.30. Wtedy dźwięki dostające się do sypialni są skumulowaną wersją i sumą wszystkich dotychczasowych. Ale zanim oni przybędą, sąsiedzi z góry, ten Złamas i Ta Od Ablucji, też wybierają się do pracy. Skrzypią różne drzwiczki, coś upada na podłogę - samo życie.

Do tego wszystkiego dochodzą tzw, czynniki nieludzkie.
Ledwo pojawia się letni brzask, a już ptaszki się wydzierają, by po jakiejś godzinie kompletnie przestać przechodząc do spraw życia codziennego. Więc nie jest tak źle, bo potem można swobodnie ponownie zasnąć. Do wschodu słońca jeszcze daleko.
Gorzej jest z pewnym gołębiem, który regularnie około siódmej rano ląduje na przybudówce, tłucze się swoimi pazurkami o metalowy daszek i grucha. No tego gnoja to bym ukatrupił. Że też takie bydlę ma perfekcyjny zegar biologiczny nastawiony akurat na siódmą i dodatkowo upatrzył sobie tę, a nie inną przybudówkę. 
W takim przypadku trzeba wstawać, bez względu na wszystko, a zwłaszcza na swoje założenia.

A trzeba przypomnieć, że śpię na parterze. A jak jest Żona, to ona śpi na parterze, a ja o dziwo nie, bo wtedy zazwyczaj wychodzę do pracy jako jeden z pierwszych z bloku przytrzymując samozamykające się drzwi, bo przecież Żona śpi      (te słowa mogłyby pasować do piosenki z lat osiemdziesiątych, albo jakiegoś rapu emeryta i dodatkowo słowa - pasować?). Nie wyrzucam też śmieci, z nikim nie rozmawiam, nie mam szpilek, no i nie jestem dozorcą i śmieciarzem. Nie dochodzi  też do nas żadna korespondencja, bo w Nie Naszym Mieszkaniu jesteśmy no name. No i na gruchanie jestem cokolwiek za stary.

W tej sytuacji wszelkie popołudniowe odgłosy jawią się bardzo przyjemnie.
A to sąsiedzi spotkawszy się przypadkowo przed windą opuszczają kolejną kolejkę transportu na wyższe piętra, żeby sobie pogadać pod naszymi drzwiami, a to jakiś motocyklista pod "naszymi" oknami sprawdza sprawność manetki gazu rozpędzając motocykl do osiemdziesięciu na godzinę, co podziwiam zważywszy, że musi to zrobić na odcinku 70 m, czyli pomiędzy kolejnymi progami spowalniającymi, i się nie zabić, a to małe pieski, a takich jest 95%, wypadają z windy ze swoimi właścicielami bez powodu ujadając jazgotliwie tak, jak tylko małe pieski potrafią, a to istnieją wszystkie możliwe formy życia blokowego, dla których wspólnym mianownikiem jest dźwięk (głośny), zapach (przyjemny, różnych obiadów, nieprzyjemny, niedomytych ciał i nadmierny, różnych wyfiokowanych pań) oraz, czasami głośne, ale zawsze bezmyślne, wspólne syfienie w okolicy.

Podsumowując tę głęboką analizę życia w bloku  można powiedzieć, że zawiera ono czynniki wewnętrzne i zewnętrzne. Z jednym wyjątkiem - drzwi zewnętrznych. Są zewnętrzne, a na śpiącego na parterze działają wewnętrznie. Ale to jest klasyka - wyjątek potwierdzający regułę.

Czując wewnętrzny luz, zwłaszcza że Najlepsza Sekretarka w UE zaznaczyła dnia poprzedniego, będąc przeze mnie zarzucona robotą, że może by pan dyrektor przyszedł jak najpóźniej mając na uwadze, że finiszuję i zarzucam ją, czym się da, a ja chciałabym uporządkować te wszystkie sprawy, usłyszałem rano w "Trójce",  że Polki grają z Amerykankami w Final Six (siatkówka). Więc włączyłem telewizor.
Nasze dziewczyny, siatkarki, tym się różnią od naszych dziewczyn, piłkarek ręcznych, nożnych, a zwłaszcza koszykarek, że fajnie jest na nie popatrzeć. Chodzi o proporcje, a z tego wypływający wdzięk, i moje odczucia estetyczne. Jedynym odstępstwem od tej dość powszechnej sportowej, siatkowej, kobiecej reguły są Chinki. To tutaj na pewno wolę nasze "ręczne", "nożne" i nawet  koszykarki.
Amerykanki oczywiście były też niczego sobie.
Niestety przegraliśmy (przegrałyśmy?) 1:3.

Wczoraj Syn przysłał mmsa.
Jest na spływie kajakowym z Wnukiem-II w okolicach Dzikości Serca.
Juz wiem gdzie mozecie zamieszkac. Kupcie dom w poblizu....... Tu jest genialnie! (pis.oryg.)
Nie wiem, czy spadł z choinki, czy to była prowokacja?
Ale im cholernie zazdroszczę, bo wiem, jak tam jest. Na dodatek Syn z Wnukiem-II, który daje radę, są 10-20 km od Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego.

Na jutrzejszą podróż dzisiaj na hauptbahnhofie (jak mówią "w pełni" zasymilowani Polacy mieszkający w Niemczech) kupiłem bilety. I nie zawiodłem się formą sprzedaży i kontaktem z żywym przedstawicielem PKP, czyli panią kasjerką.
Na wstępie pani wszystko, co wiedziałem, precyzyjnie wyrecytowałem, wiedząc że czasami panie w kasie mają problem ze znalezieniem mojego drugiego pociągu, tego którym jadę po przesiadce w Mieście Przesiadkowym.             W sumie wszystko poszło gładko, a pani była kumata. Świadomie kupiłem jedynkę, bo nie wiedziałem, jaka może być wakacyjna podróżna sytuacja, i zapłaciłem 84 zł z groszami.
Po "klasycznym" odejściu od kasy obliczyłem z biletów sumując dwie "proste" kwoty, że powinienem był zapłacić złotych siedemdziesiąt.
- Proszę pani, ale za te bilety zapłaciłem za dużo. - wróciłem do kasy.
Pani wzięła bilety, zsumowała na kalkulatorze i i wyszło jej 70 zł.
- Ale ja nie pamiętam, ile pan zapłacił. - spokojnie odparła. - Musiałabym zamknąć kasę i przeliczyć pieniądze.
- Zapłaciłem 84 zł z groszami. - Pani mi wydała 10 zł papierowe, monetę pięciozłotową i grosze. - Jeśli mi pani odda      14 zł, będzie ok.
Pani przepraszając wydała mi 14 zł.
Zrelacjonowałem Żonie tę sytuację.
- Czy ja naprawdę nie mogę "normalnie" kupić biletu? - uczciwie zapytałem.
- Oczywiście, że nie! - odparła Żona. - Już ja cię znam. - Na pewno zagadywałeś panią przy okienku, więc się pomyliła.
Zaklinałem się, że wcale jej nie zagadywałem, tylko do bólu i wręcz oschle podałem wyjściowe parametry potrzebne do kupienia biletu.
- A wiesz - zacząłem w swoim stylu - jak taka pani w ten prosty sposób na niezorientowanych podróżnych "wyciśnie", np. 100 zł dziennie, to miesięcznie ma na czysto 3000. Bez podatku.
- Przestań, przestań! - Żona się zirytowała.
Faktycznie, sam poczułem się zażenowany. Bo zacząłem uprawiać obrzydliwy hejt, którego unikam będąc w Internecie. Jest taki polski, obrzydliwy i zawistny.
Ale dlaczego nie można w prosty sposób zsumować dwóch małych kwot?!

Minęły dwa dni od opublikowania poprzedniego wpisu.
I żadnej reakcji Konfliktów Unikającego. Martwię się, bo może przy okazji "afery whiskowej" przesadziłem i on się obraził? Ale przecież nie jest taki małostkowy. To może Córki Na Komunię Posyłająca poczuła się dotknięta?
A z drugiej strony - czy nie mam prawa do swobody autorskiej wypowiedzi i czy mam się autocenzurować? Ciekawe, jak by wyglądała cała szeroko pojęta sztuka, gdyby jej twórcy wprowadzali autocenzurę? Czy tak, jak sztuka socrealizmu, czyli tworzenia na zamówienie i pod zawsze słuszny, w tym przypadku ustrój.
Zarzut o mojej megalomanii będzie tylko zaciemnianiem tematu.

CZWARTEK (04.07)
No i wróciłem do Naszego Miasteczka.

Po 27. dniach.
Najbardziej się zastanawiałem, kto przywita mnie na dworcu. Bo Żona, to oczywiste, ale ona na pewno będzie jakaś taka dziwna i Żoną stanie się dopiero za dzień, dwa. Taki swoisty einsteinowski paradoks względności.
A propos Einsteina. "Sprawdziłem" gościa i muszę zacytować dwa jego cymesiki:
Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej.
Jedynym dowodem na to, że istnieje jakaś pozaziemska inteligencja, jest to, że się z nami nie kontaktują.

Do Naszego Miasteczka jechałem całą noc przewalając się z boku na bok.
Budzik, to znaczy telefon, miałem nastawiony na 07.00, więc wstałem kwadrans przed czasem.
Wszystko ogarnąłem bez problemu. Ostatnim akordem mojego pobytu w Metropolii było ostatnie i ostateczne wyrzucenie śmieci. Wychodząc z budynku mijałem się z młodą matką (22-23 lata), która pchała wózek z niemowlakiem i wchodziła do tej samej klatki, co moja. Pani powiedziała mi Dzień dobry.
I to dało mi wiele do myślenia na krótkiej trasie do śmietnika z segregacją śmieci.
Najpierw zastanawiałem się nad kondycją swojej pamięci. Bo skoro pani mieszka w tej samej klatce schodowej, to znaczy że się od czasu do czasu widujemy, skoro mnie pozdrawia. A ja jej za diabła nie kojarzę. Może miała ciężki poród i długo przed nim leżała w szpitalu, co by tłumaczyło fakt kompletnego wymazania jej z mojej pamięci?
A może mnie pozdrowiła, bo osoba kulturalna pozdrawia pierwsza?
A może mnie pozdrowiła z racji "naturalnego" szacunku wynikającego z siwych włosów? Moich oczywiście. Jeszcze tego by brakowała, żeby ktoś taki, jak ona, z racji płci i wieku, ustępowała mi miejsca w tramwaju lub autobusie. To już wolę mieć sklerozę lub być niekulturalnym.

Metropolia pożegnała mnie godnie. Szedłem na dworzec wzdłuż gwizdu pędzących aut, łomotu tramwajów i wycia syren karetki i straży pożarnej.
To żegnaj Metropolio. Ostatecznie przez te 27 dni nie było tak źle.

W WARSie kultura - po dwie osoby przy stoliku. Więc nie było obawy, że z powodu tłoku znowu wyleję piwo na mojego laptopa. Zresztą w tej kwestii zostałem wcześniej telefonicznie pouczony przez Żonę.
Stąd wykonywałem dziwne ruchy lewą ręką (tak się złożyło na skutek konfiguracji układu ja-stolik-laptop-piwo) donosząc pokal do ust. Poruszała się ona przy każdym łyku po łuku :), fragmencie koła o promieniu 40 cm względem jego środka, który stanowił laptop. Więc mogłem być spokojny.

Drużyna warsowa - dwie panie, były z Przemyśla. Sympatyczne i kumate.

Na jakieś 1,5 godziny przed Miastem Przesiadkowym przeniosłem się do"jedynki", żeby zakosztować opłaconego komfortu.Wtedy dopiero zacząłem obserwować krajobraz przesuwający się za oknami pociągu. Szybko ujrzałem bocianie gniazdo, a w nim trzy młode boćki mocno "wystające" ponad jego krawędź. Widok ten boleśnie mi uzmysłowił, ile czasu upłynęło przez te 27 dni! Ja uwikłany i zaangażowany w jakieś ludzkie sprawy, często sztuczne i wydumane,   a tam obok, niezależnie od tych spraw "ważnych", biegło sobie ŻYCIE.

Na dworcu czekała na mnie Żona.
Już przez szybę okna w przedziale stwierdziłem, że jest całkiem normalna, to znaczy taka, jaką ją "zostawiłem".
- Od razu cię zauważyłam, bo kto może robić za szybą takie durnowate miny i tak się wyszczerzać? - zakomunikowała na dzień dobry, gdy się witaliśmy.
I nadal nie czułem, żeby była jakaś dziwna, jak rok temu. A może była, ale ponieważ była taka sama, jak rok temu, to znaczy dziwna, to teraz wydawała się normalna, bo ją porównywałem do tej zapamiętanej, sprzed roku, więc na zasadzie względności tych moich odczuć, rok do roku, one się znosiły, więc teraz jednak była normalna.

A w domu Sunia oszalała. Z radości nie wiedziała, co ma ze sobą robić, bo robić chciała wszystko naraz. A że ma stosowną masę, to harmider był niezły. Całe szczęście, że mieszkanie jest duże, bo można było przywitać się na całego. Po psiemu.

PIĄTEK (05.07)
No i zacząłem przestawiać się na "nowe" tory.

Czyli to co zwykle. Aklimatyzacja.

Musieliśmy dzisiaj załatwić dwie istotne sprawy, dwa papierki - zaświadczenie z Urzędu Miasta o braku osób zameldowanych w mieszkaniu i zaświadczenie od naszej Zarządczyni o niezaleganiu z opłatami czynszu, aby mieć je tego dnia, kiedy nastąpi nieuchronne, czyli ostateczny, notarialny akt sprzedaży Naszego Miasteczka.
Zarządczyni da nam papierek w poniedziałek, a UM wydał go dzisiaj.
- Czy macie państwo akt własności? - padło pytanie starszej, mocno rzeczowej i dość oschłej, jednej z dwóch urzędniczek. Młodsza się nie odzywała, bo przeszła właśnie "z dołu", z Informacji do Wydziału Spraw Obywatelskich      i Zarządzania Kryzysowego, i była na przyuczeniu.
- Niestety nie, bo wszystkie niezbędne dokumenty ma już u siebie pani notariusz, w tym akt własności, a ona wraca     w niedzielę z urlopu, a w poniedziałek podpisujemy  akt sprzedaży.
- To jak ja mam państwu wydać zaświadczenie? - na druczku wniosku równocześnie zaznaczała miejsca, które należało wypełnić.
- A nie wystarczy okazanie dowodu osobistego? - próbowałem się postawić wiedząc, że tylko się pogrążam. Żadne        z nas w dowodzie nie ma przecież zameldowania w Naszym Miasteczku. Ja mam w Naszej Wsi, a Żona to w ogóle nigdzie. Taki się teraz przez te nowe dowody i wprowadzony system nieograniczonej wolności zrobił bajzel, że nic nie wiadomo, kto gdzie mieszka. Za komuny wszystko było jasne i takie zaświadczenie załatwiłoby się bez żadnych problemów.
- No proszę pana, gdyby tak każdy przyszedł tylko z dowodem osobistym, to skąd ja miałabym wiedzieć, że on jest właścicielem! - My tu, proszę pana, nie mamy takich danych. - Oschłość i rzeczowość znacznie wzrosła.
- Sprawdź w komputerze podany przez państwa adres, Broniewskiego - zwróciła się do młodszej - a ja zadzwonię do "Mieszkaniówki" (Wydział Gospodarki Mieszkaniowej - dop. mój). Dzwoniąc wielokrotnie rozwodziła się nad faktem, że gdyby tak każdy...
Staliśmy w oczekiwaniu.
- Krysia? - A..., nie ma?... - To niech zadzwoni do mnie, jak wróci. - I niech sprawdzi, kto jest właścicielem mieszkania przy Broniewskiego.
Młodsza stwierdziła, że pod podanym przez nas adresem nikt nie jest zameldowany.
- Ani na pobyt stały, ani tymczasowy - stwierdziła starsza rzucając okiem na ekran.
Zadzwoniła Krysia.
-  No i co? - Aha.... - Jest właścicielką?... - Aha. - W porządku. - Odłożyła słuchawkę.
- To proszę iść na dół - zwróciła się do nas - zapłacić w kasie 17 zł i wrócić.
Wróciliśmy i starsza zabrała się do wypisywania zaświadczenia.
- A dla pani to jest awans? - zagadnąłem młodszą, wyraźnie w tej chwili "bezrobotną". Jakoś tę ciszę trzeba było zabić.
- A tak, tak, roześmiała się. - Ale to jest dopiero pierwszy dzień.
- Bo my panią, z Informacji, bardzo dobrze wspominamy. - Kontynuowałem. - Zawsze była pani miła i kompetentna.        - Żona potwierdzała ten fakt dołączając się do rozmowy.
- O, dziękuję. - Pani się uśmiechnęła i lekko zmieszała.
Znowu zapadła cisza.
- A mogę zadać pani jedno pytanie? - ośmieliłem się.
- A bardzo proszę.
- Ale nie będzie pani, w razie czego, głupio?
- Nie, nie! - Proszę się nie obawiać.
- Czy pani może wie, kto to był Broniewski? - Władysław Broniewski?
- Nie, niestety nie. - Jednak się lekko zmieszała.
- Bo wie pani, najpierw chciałem zapytać, czy pani wie, gdzie stoi pomnik Władysława Broniewskiego, ale...
I opowiedziałem jej całą naszą płocką historię. I o miłosnych lirykach i o tym, że już płuca wyplute nie bolą...
- O Boże! - wyrzuciła z siebie pani. - Czuję się, jak na lekcji w szkole. - śmiała się.
- A tak, tak. - z pośpiechem wyjaśniła Żona. - Mąż tak ma. - starała się załagodzić sytuację.
Wróciła starsza z zaświadczeniem.
- Bardzo dziękujemy za tak sprawne i szybkie załatwienie tak istotnej dla nas sprawy. - zwróciłem się do niej.
Wyraźnie dała się moją uprzejmością zaskoczyć, bo z lekkim krygowaniem się odpowiedziała:
- Jeśli można, to my zawsze staramy się naszemu petentowi załatwić sprawę "od ręki".
Ale wyraźnie, mimo jej oschłości i rzeczowości, sprawiło jej to przyjemność.

Znowu mijaliśmy się z naszym burmistrzem. Ukłoniliśmy się sobie nawzajem zamieniając nawet  kilka zdawkowych słów. Żona tym razem, już po wyjściu z urzędu, nie docinała mi Trzeba było wziąć autograf, ale odezwała się inaczej.
- Wiesz, ja naprawdę nie mam nic przeciwko, jak zagadujesz panie w sklepie lub na targu. - Ale tu mogłeś sobie darować. - Biedna pani, zamiast się skoncentrować na wydaniu nam ważnego dla nas zaświadczenia, musiała się stresować i przypominać sobie, kto to był Broniewski.
Ale za chwilę i tak zastanawialiśmy się wspólnie, jak to jest możliwe?
- To czego "oni" i o kim teraz uczą w szkołach? - zapytała Żona.
- O Kaczyńskim i Rydzyku. - odparłem. - I o katolickim paszporcie dla Polaków, który miałby zawierać, m.in. modlitwy      i informacje o duszpasterstwach.

Pasierbica codziennie zdaje nam relację z "budowy", to znaczy z wyprowadzania ich świeżo kupionego mieszkania ze stanu surowego w stan zhumanizowany.
Dzisiaj też zadzwoniła. Opowiadała takie historie, że nam natychmiast przypominały się wszystkie sceny z remontu Biszkopcika w Metropolii lub tworzenia Naszej Wsi. A dzwoni, bo wie, że my się tym interesujemy, że będziemy zaangażowani, że się znamy i że przede wszystkim włożymy w to emocje. Nie powiem, scyzoryk w kieszeni otwierał mi się parę razy, gdy słuchałem o nierzetelnych kretynach-fachowcach, o niesumiennych i niekompetentnych, zimnokrwistych urzędnikach i okłamujących i narzucających swoje warunki dostawcach. I co się zmieniło przez dwadzieścia lat?!
A budowlana wiedza Pasierbicy rośnie w oszałamiającym i godnym podziwu tempie. Właśnie się od niej dowiedzieliśmy, że wymienię spośród szeregu drobiazgów, o których wcześniej nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądają, np. takie zawory osiowe, lewe i prawe, jak również kątowe.

SOBOTA (06.07)
No i zaczęliśmy robić pierwsze kroczki w kierunku przeprowadzki.

Polegało to na tym, że z Żoną zajeżdżaliśmy naszym Inteligentnym Autem w środek danego osiedla, ja wysiadałem        i grzebałem w śmietnikach w poszukiwaniu kartonów. Nie znalazłem żadnego.
Ten pomysł wziął mi się z obserwacji śmietników w Metropolii. Tam kartonów, i to nie zniszczonych, ani nie złożonych, jest w bród. Ale w Naszym Miasteczku wiadomo, ludzie palą, czym się da. A kartony, spośród tego całego spalanego syfu, są złem najmniejszym.
W końcu pojechaliśmy do Bricomarche. Natknąłem się na jakąś panią z przyczepionym pracowniczym identyfikatorem.
- Przepraszam, proszę pani, my się przeprowadzamy. - Czy nie znalazłoby się kilka kartonów?
Pani, kierownik Działu Dekoracji, zaprowadziła mnie na zaplecze, do niszczarko-zgniatarki, i dała mi kilka sztuk, fajnych, pasownych i ocalałych.
Umówiłem się z nią na poniedziałek po południu, po dostawie towaru. Więc będzie gdzie cały nasz dobytek, którego niby tak dużo w Naszym Miasteczku nie ma, ale jak przychodzi co do czego, to człowiek nadziwić się nie może, pakować.
I kupiliśmy taśmę, więc nic, tylko do roboty.
W samochodzie Żonie z entuzjazmem zrelacjonowałem rozmowę.
- Trzeba było jej jeszcze opowiedzieć, że przeprowadzamy się z Naszego Miasteczka do Naszej Wsi, ale w sumie to się nie przeprowadzamy, tylko wracamy, a po drodze zaliczymy kilkukrotnie Metropolię, by potem wyprowadzić się z Naszej Wsi, nie wiadomo dokąd. - wyżyła się Żona. - Bardzo by ją to zainteresowało i na pewno byłaby zachwycona.

NIEDZIELA (07.07)
No i mieliśmy wspólną prawdziwą niedzielę.

Nie musieliśmy myśleć o Szkole, wczoraj omówiliśmy wszystkie ważne dla nas sprawy urlopowo-finansowo-logistyczne czekające nas do końca sierpnia, więc był luz. I z niczym nie trzeba się było spieszyć.
Więc niespiesznie kleiłem kartony, wstawiałem je do oranżerii i ustawiałem tam również inne rzeczy, które przeleżały     w Naszym Miasteczku nierozpakowane przez dwa lata, a co do których miałem plany, że ho, ho. Oranżeria stała się takim centrum przeprowadzkowym.
Ustaliliśmy z Żoną, że każdy z nas będzie anektował pasujący mu karton i tam składał "swoje" rzeczy. A pod koniec sierpnia tylko jeden strzał, jeden błysk i będziemy ze wszystkim w Naszej Wsi.
Dzisiaj odwaliliśmy "na moje oko" jakieś 30% czasu potrzebnego na przygotowanie całej przeprowadzki. Więc dużo,     co od razu dało się zauważyć - puste półki i regały, ogołocone szafki, oranżeria zapełniona. Zniknął cały mieszkaniowy, swojski sztafaż książkowo-butelkowy i w ogóle zrobiło się pustawo i głupawo.
Mnie tam wiele nie potrzeba i zacząłem od razu "łapać doła", ale do jego rozwoju nie dopuścił film "wymyślony" przez Żonę, który wspólnie obejrzeliśmy na Netfliksie. I myśli zostały odciągnięte.

PONIEDZIAŁEK (08.07)
No i myślałem, że Nasze Miasteczko jest małym miasteczkiem.

A w związku z tym, że wszyscy wszystko wiedzą.
Jest to chyba prawda w obszarze, że Zenek kupił nową brykę, Heniek z rodziną pojechał do Chorwacji, ta Kryśka jest bita przez swojego męża alkoholika, a ta Halina rozwiodła się z mężem, bo ją zdradzał. Z kolei poprzedni burmistrz strasznie się nachapał i nic dla miasta nie zrobił, a ten lekarz będąc na państwowej posadzie bierze łapówki za swoje usługi medyczne. Z kolei policja jest do dupy, bo w sąsiedniej wsi doszło do pobicia i sprawców nie znaleziono.
I tak dalej, i tak dalej.
A wystarczy kogokolwiek zapytać, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK, a wszyscy się dziwują i są zaskoczeni.
W ramach przeprowadzki zebraliśmy kilka poduszek, jaśków, prześcieradeł i różnych drobiazgów, jeszcze z czasów Dzikości Serca, nam już nieprzydatnych, ale w dobrym stanie, mogących służyć potrzebującym.
Miałem opory, żeby je wrzucić do specjalnych pojemników wystawionych po osiedlach, bo widok nieodbieranej regularnie, wysypującej się i gnijącej na deszczu odzieży stanowił zaprzeczenie całej idei i skutecznie mnie odstraszał. Poza tym poduszki były duże i się obawiałem, że nie przejdą przez stosunkowo wąską gardziel pojemnika.
Żona na stronach Urzędu Miasta znalazła informację, gdzie znajduje się taki oddział, ale czujnie uprzedziła, że wpis jest z 2017. roku.
Pojechałem.
Budynek i owszem, niczego sobie. Ładny, ceglany ze stosownymi szyldami różnych instytucji, w tym PCK.
Na parterze ani śladu poszukiwanej instytucji,  na I piętrze również, na II jakaś pani, bodajże z poradni pedagogiczno-psychologicznej (coś dla mnie) ciężko się zdziwiła słysząc moje pytanie i widząc ogromny wór, który taskałem.
- Ależ, proszę pana, oni już tutaj od dawna nie działają. - odparła, jakby to było takie oczywiste.
- A gdzie? - zapytałem zasapany.
- Eee... nie wiem. - Chyba się całkiem wynieśli z Naszego Miasteczka,  bodajże do Sąsiedniego Dużego Miasta.
Podziękowałem.
Zszedłem na dół, wór wrzuciłem do Terenowego i zadzwoniłem do urzędu miasta.
Zapytałem, gdzie w Naszym Miasteczku jest oddział PCK. Pani była kompletnie zaskoczona, próbowała coś wymyślić jąkając się, w końcu się poddała.
- Ja pana przełączę do sekretariatu. - Tam będą bardziej kompetentni w tej sprawie. - przyznała uczciwie.
Miły kobiecy głos poinformował mnie, że takiego oddziału w Naszym Miasteczku nie ma od dwóch lat.
- Rozumiem. - odparłem. - To dlaczego na stronach miasta jest mylący wpis z 2017. roku (Żona twierdzi, że jej nie słucham, a jeśli słucham, to nie słyszę) podający adres, gdzie rzeczywiście stoi budynek z szyldami PCK na elewacji?
Pani wydała się być zaskoczona(?) i przejęta.
- Ja tam, proszę pani, pojechałem specjalnie z dużym workiem poduszek i pościeli, i co? - Proszę przekazać tę sprawę panu burmistrzowi, na którego w czasie ostatnich wyborów z Żoną głosowaliśmy, aby wydał odpowiednie dyspozycje      i żeby ludzi nie wprowadzać w błąd.
- Tak, tak, oczywiście, przekażę.
- A zapisała pani?
- Tak, tak. - Na pewno przekażę.

Poduszki wrzuciłem do pojemnika. Okazało się, że jest całkowicie pusty (świeżo opróżniony?). Do gardzieli wciskałem po jednej sztuce ruszając specjalną wajchą "na dwa", żeby się nie zatkało. Ci, którzy czasami coś doń wrzucają, wiedzą, że jak się przytka, to na amen. Wtedy ni wte, ni wewte.
Ostatecznie akcja skończyła się sukcesem.
A przed wyprowadzką z Naszego Miasteczka zdążę jeszcze sprawdzić, czy zniknęły szyldy z budynku i myląca informacja ze stron urzędu.

Dzisiaj kupiliśmy marker do opisywania zawartości kartonów, specjalną folię do zabezpieczenia rzeczy delikatnych          i dostaliśmy kolejną partię kartonów od pani, kierowniczki Działu Dekoracji w Bricomarche.
Dotychczas zapakowane kartony opisałem, nowe przygotowałem, a resztę będziemy pakować po naszym czterodniowym urlopie. Jutro wyjeżdżamy do Kamienia Pomorskiego.

Po dzisiejszym dniu "czasowe wykonanie przeprowadzki" oceniam na 35%.



W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.