15.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 224 dni.
WTOREK (09.07)
No i przyjechaliśmy do Kamienia Pomorskiego.
W sumie trzeci raz, ale teraz tak, aby poczuć atmosferę tego miasteczka, o którym nie wiedzieliśmy nic, chociażby że jest uzdrowiskiem (patrz Inowrocław:) ).
Pierwszy raz byliśmy kiedyś po drodze jadąc do Świnoujścia, a drugi odwiedzając go wspólnie, chyba dwa lata temu, ze Skrycie Wkurwioną, Kolegą Inżynierem, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl i bodajże teściową Kolegi Inżyniera (piszę specjalnie teściową, bo w przypadku tej rodziny jest bardziej soczyście i wyraziście, niż gdybym napisał matką Skrycie Wkurwionej), którzy spędzali urlop w Międzywodziu.
Przejeżdżać lub być kilka godzin to zupełnie co innego, niż zmierzyć się z tzw. codziennym pobytem.
Żona zarezerwowała trzy doby w hotelu Marina Pallatium w pokoju z widokiem na Zalew Kamieński i na bliższą marinę, i na dalsze Międzywodzie i Dziwnów. Można było taniej i ciaśniej z widokiem na dachy i nieciekawe domy wybudowane po zburzeniach wojennych, czyli to co zwykle - Kamień został "wyzwolony" przez 2. armię pancerną gwardii I Frontu Białoruskiego, w 40% zniszczony, w tym prawie całe Stare Miasto, po czym przekazany administracji polskiej na zasadzie to teraz się martwcie, a ta ze zmartwienia w latach 60. ubiegłego wieku wyburzyła ocalałą zabudowę i wybudowała bloki. Sprzed wojny zostały tylko nieliczne perełki architektoniczne.
W pokoju hotelowym rzuciłem się do okna, aby podziwiać widok na marinę. Był rzeczywiście piękny, tylko nie wiedzieć czemu na skarpie, na wprost hotelowych okien, a na wprost naszych wręcz idealnie centralnie, obsługa hotelu ustawiła potężny, niebieski, ohydny kubeł na śmieci.
- Jak pójdę po kolejny bagaż, to spróbuję to ohydztwo przestawić bardziej z boku, bo nie da się na to patrzeć przez trzy dni i to w kontekście pięknego widoku zalewu. - Nie wytrzymam. - dodałem, mimo że Żona prosiła, abym dał sobie spokój.
Dopiero z bliska mogłem stwierdzić, jakie to było ohydztwo. Klapa zamknięta na łańcuch, a za każdym mocnym szarpnięciem kubła z dołu wylewała się jakaś cuchnąca breja. A szarpać musiałem, bo cztery obrotowe koła były zardzewiałe "na stałe", w związku z czym one, a nie ciężar kubła tworzyły prawdziwy opór przy próbach przesunięcia.
Napierając barkiem halsowałem kubłem wzdłuż alejki, raz jedną stroną, raz drugą, metr po metrze. Przesunąłem go o jakieś 20 m do momentu, gdy Żona nadzorująca całość z okna pokoju znakiem uniesionego kciuka dała znać, że jest ok.
Było super.
Rozpakowaliśmy się w standardach hotelowego pokoju, akurat tutaj przy skromnej liczbie szafek i półek. Najbardziej doskwierało to w łazience, gdzie nie można było uświadczyć żadnej półeczki, a liczba haczyków ograniczona do dwóch powodowała, że ze wszelkimi akcesoriami higieniczno-kosmetycznymi trzeba było się gimnastykować. Do tego umywalka była wielkości A4.
Ale to wszystko to był mały pikuś.
Najlepsza była konstrukcja sedesu, którego projektantem musiała być kobieta. Gdy nań siadłem, czekała mnie niemiła niespodzianka. Poczułem, jak mój penis dotyka do jego wnętrza, to znaczy do wnętrza sedesu, oczywiście, a uczucie to nie było miłe. Teraz rozumiem kobiety, które nie przepadają za siadaniem w obcych toaletach, żeby im "coś nie wpadło". Czułem właśnie, że za chwilę coś takiego może mi się przytrafić, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to coś może mieć trudniej. Nie pomagało cofanie ciała do tyłu, bo ruch w tym kierunku ograniczały deski samoopadające. W trakcie układania się na wszelkie możliwe sposoby dopadały mnie różne myśli, np. co by było, gdyby fiut był akurat w stanie wzwodu? Ale natychmiast pocieszałem się logicznie, że przecież wtedy byłaby inna geometria i byłby równoległy do "dna" sedesu.
Po wszystkim przyjrzałem się całej konstrukcji - w przedniej części, tej newralgicznej, płycizna. Nie mogłem zrozumieć idei konstruktora, konstruktorki? Następnym razem postanowiłem uważać.
Pani w recepcji poleciła nam ryby u Zubowicza. Bo świeże.
Przeszliśmy jakieś dwieście metrów i zobaczyliśmy tablicę Ryby u Zubowicza 400 m. I żywego ducha. Ale spokojnie szliśmy dalej, bo przecież to jest urlop - najwyżej się zawróci.
"Przed Zubowiczem" stało mnóstwo aut, w tym również na rejestracjach szwedzkich, angielskich i...niemieckich. Weszliśmy pod okropne zadaszenie z poliwęglanu maskowane od dołu dużymi płótnami materiału imitującymi żagle. Taki pic. Stoliki najzwyklejsze, krzesła również i tłumy ludzi. Ale za to klimat miejsca - od razu poczuliśmy się świetnie, u siebie, swobodnie i na luzie. Na tablicy ujrzeliśmy stały napis Dzisiaj smażymy i dopisek kredą dorsz.
To mi przypomniało sytuację sprzed lat, gdy z Żoną odwiedziliśmy w Bolonii PostDoc Wędrującą (może już o tym pisałem?). Od razu, pierwszego dnia naszego pobytu, zarezerwowała z kilkudniowym wyprzedzeniem stolik w restauracji, gdzie podają pyszne makarony i gdzie trudno o miejsce.
Nieźle się napaliliśmy.
Przyjechaliśmy do jakiejś nieciekawej willi usytuowanej poza centrum miasta wśród równie nieciekawych domów. Wewnątrz sala wielkości dużego pokoju z ustawionymi bardzo ciasno stolikami tak, że trzeba było się do własnego przeciskać. Stoliki dość małe, nakryte ceratą, taką ze wspomnień z komuny, mocno już wyeksploatowaną (i cerata, i komuna), wokół nich po cztery krzesła, wszystkie drewniane, stare, taka zbieranina różnych kształtów i form. Przy każdym komplet gości, w sumie tłum ludzi.
Siedzieliśmy przy swoim, przy oknie, czekając na nasze pasty. Firanki, pierwotnie z założenia białe, miały kolor szary. Obserwowałem z zaciekawieniem, jak po jednej z nich mozolnie pnie się do góry robak, nie znanej mi proweniencji. Jakiś włoski zapewne.
No, aż prosiło się o nasz SANEPID, który zamknąłby tę budę w minutę!
Jedzenie i wino były pyszne.
Mimo pewnych podobieństw w stylu pracy, filozofii serwowania dań, tłumów ludzi, lokal U Zubowicza jawił się wobec tego z Bolonii niczym restauracja w Hiltonie. Przestronnie, kelnerki szybko poruszające się, stosunkowo krótki czas oczekiwania. Rozochoceni jego atmosferą i naszą, urlopową, zamówiliśmy na wstępie śledzika na spółę, ja Bosmana (Pilsnera Urquella nie było) i pięćdziesiątkę Wyborowej (Luksusowej też nie było), a Żona podwójną lampkę Cydru Lubelskiego (300 ml). Ja dorsza z surówką z białej kapusty, Żona, jako unikająca wszelkich panierek, sałatkę z kiszonym łososiem - specialite de la maison.
Wszystko smaczne. Z drobnym wyjątkiem.
Obsługiwała nas młoda kelnerka, w typie mojej bratanicy. Żonie też się tak kojarzyła. Wysoka, konkretna, bez szczebiotania, o wyraźnych cechach męskich.
- A pani to mi przypomina moją bratanicę. - Taki sam typ urody, ale ona jest starsza. - Już ma dziecko. - A pani ile ma lat?
- Siedemnaście. - odparła z lekkim uśmiechem. To trochę wyjaśniało jej lekko wycofany sposób bycia.
Zapłaciliśmy, młodej daliśmy napiwek i już mieliśmy iść, gdy spojrzałem na rachunek. A tam pozycja - wino dwie lampki 24 zł.
- To musiał być ten cholerny cydr! - stwierdziła Żona. - Nie dość że ciepły i wywietrzały, to taka cena?! - Na pewno go tutaj już nie kupię!
Poszedłem do młodej.
- To tak system nabija. - stwierdziła spokojnie i konkretnie, czyli w swoim stylu, w stylu Bratanicy.
Widząc naszą "dyskusję" natychmiast pojawiła się starsza kelnerka.
- W czym jest problem? - zapytała rzeczowo i uprzejmie.
- Proszę pani, litrowa, czyli tysiąc mililitrów, butelka takiego cydru w sklepie kosztuje 11-12 zł, a przecież w tym już siedzi marża, czyli narzut. - Stąd, tak licząc, wychodzi, że 150 ml cydru kosztuje góra 2 zł, a u państwa 12 zł. - To jaki państwo macie narzut, bo przyzna pani, że cokolwiek za wysoki?
- Tak liczy system, ale proszę poczekać, zapytam panią menadżer.
Po chwili wróciła.
- Pani menadżer powiedziała, żeby państwu z rachunku zdjąć te 24 zł.
I po chwili dostałem gotówkę, czyli, zanim Fenicjanie wymyślili pieniądze, mogłoby to być 6 Pilsnerów Urquelii.
Już będąc w pokoju hotelowym odebrałem telefon ze Stolicy. Dzwoniła rozhisteryzowana Koleżanka Dyrektorka z bliskiej nam szkoły z pytaniem, czy ty może widziałeś rozporządzenie z 5. lipca na stronach ministerstwa?!
- Nie widziałem. - odparłem zgodnie z prawdą. Do głowy mi nie przyszło, żeby tam zaglądać, skoro dla szkół jest to okres wakacji. Oczywiście wiem, bo w tym siedzimy z Żoną po uszy, że wakacje są dla uczniów, również dla nauczycieli, ale przecież nie dla dyrektorów. Nie mogłem zrozumieć, że ten okres tak mógł zmylić moją czujność i że tak dałem się zaskoczyć. Przecież wiadomo od jakiegoś czasu, że rząd uchwala wszystko po nocach i w tempie ekspresowym, więc dlaczego miałby przestać w okresie wakacji?
Będąc zarzucony słowotokiem Koleżanki Dyrektorki, że to jest skandal, że ona dzwoniła, ale tam nikt nic nie wie, i że dziwne, bo wszyscy wizytatorzy są na chorobowych, że ona sprawę odda do prokuratury i co my teraz zrobimy, myślałem Kurwa mać! - Kiedy oni wreszcie przestaną majstrować przy naszych szkołach. - Przecież bez uprzedzenia zmienili całą ramówkę i nie wiadomo, jak ją interpretować, a ja już zrobiłem na nowy rok szkolny plany zajęć i jeśli teraz będę musiał robić je od nowa i to zdaje się na bardzo niekorzystnych warunkach wynikających z tej ramówki, to ja pierdolę.
Włączyłem się z powrotem na nasłuch, gdy Koleżanka Dyrektorka szósty raz powtarzała to samo.
- Zadzwoń do dyrektora, bo ty masz do niego numer telefonu! - zażądała kategorycznie. - I dowiedz się czegoś i daj znać.
Zadzwoniłem.
Okazało się, że dyrektor jest na urlopie w sanatorium i w Stolicy będzie 22. lipca.
- To wtedy porozmawiamy. - odparł uspokajająco. - A z którego roku jest to rozporządzenie? - zapytał.
Wszystko we mnie oklapło i osunąłem się tak, jak stałem na łóżko.
- Wiesz. - odezwałem się do Żony słabym głosem. - Czuję się, jakby mi podcięto skrzydła.
- Moim zdaniem skrzydła podcięły ci piwo i pięćdziesiątka.
ŚRODA (10.07)
No i na dzień dobry dotknąłem wackiem "dna" sedesu.
Nie sposób o tym wcześniej pamiętać, aby zapobiec niemiłemu uczuciu.
Po tym ekscesie poszliśmy na pierwsze śniadanie. Wybór na tyle duży i różnorodny, że Żona bez problemów znalazła coś dla siebie. Obsługa bardzo miła i uczynna, a wśród gości Polacy i Niemcy, niestety. Ale z jedną młodą parą, ona Polka, on Niemiec, nawet się zaprzyjaźniliśmy z tej racji, że zaczepiałem ich buldoga francuskiego, który mnie komicznie obszczekiwał, bo byłem mocno podejrzany odzywając się do niego po polsku.
Młodemu Niemcowi pokazałem zdjęcie zrobione w Naszej Wsi na Magic Łące. Przy ogniskowym kręgu, na pniaczku stoi butelka Pilsnera Urquella a obok siedzi Sunia, która zdaje się pilnować tego trunku pana.
- Das ist meine liebste Hundin und das ist mein geliebtes Bier - wyjaśniłem i w męskim rechocie zrozumieliśmy się bez słów.
Jak się okazało, oboje mieszkają w Niemczech bardzo blisko Północnego Morza, rzut kamieniem od miejsca, gdzie jeszcze rok temu mieszkało Zagraniczne Grono Szyderców. Czyli w dawnym RFN.
Obok nas siedziała młoda para, też niemiecka, z dwuletnią dziewczynką. Gdy sobie poszli, odezwałem się bardziej do siebie niż do Żony:
- Nie dość że nie posprzątali po sobie, a taki tu jest zwyczaj i porządek, to zobacz! - Zostawili na talerzu całą rozgrzebaną bułkę. - Musieli ją brać, skoro nie zjedli?! - Nie można nakładać sobie na raty? - Może są z byłego NRD-owa? - myślałem jednocześnie.
- O Boże! - Zagląda do cudzych talerzy. - pośród gwaru gości i szumu ekspresów ledwo co usłyszałem westchnienie Żony.
Po śniadaniu poplątaliśmy się trochę po Kamieniu.
Dotarliśmy do kamienia, nomen omen, poświęconego jednemu z dwóch niezależnych wynalazców butelki lejdejskiej. Ewald Jurgen Georg von Kleist mieszkał w Kamieniu przez 25 lat i tam właśnie w 1745 roku dokonał tego wynalazku.
Butelka lejdejska była takim pierwszym kondensatorem, czyli obecnie elementem układu elektronicznego, który jest zdolny do magazynowania ładunku elektrycznego.
Wyczytałem, że wkrótce po wynalezieniu tego przyrządu francuski ksiądz Jean-Antoine Nollet, zapalony eksperymentator, na dziedzińcu królewskiego pałacu w Wersalu,
w obecności króla i całego dworu, rozładował butelkę lejdejską, używszy
zamiast przewodnika łańcucha trzymających się za ręce 240 królewskich
gwardzistów. Ku podziwowi i uciesze widzów porażeni wyładowaniem
gwardziści równocześnie podskoczyli do góry.
Takie ówczesne dworskie zabawy.
Obok kamienia poświęconego Kleistowi stoi dom szykowany na przyszłe muzeum.
Po południu "odkryliśmy" prawą część mariny. Piękna i zadbana, zielona, z widokiem na jachty i na zalew. A w pobliskiej knajpce można było dostać Pilsnera Urquella i czarnego Kozela, zasiąść na leżaczkach i przy książce się delektować.
Siłą rzeczy wszystko porównywaliśmy do Pucusia. Mało co może do niego startować, ale ta część Kamienia naprawdę piękna.
Zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Niczego nie wiedzieli. Po wiadomościach od nas też im wszystko oklapło, ale dodaliśmy sobie nawzajem energii umawiając się na spotkanie w sierpniu.
O północy obejrzałem pierwszy mecz Polaków w ramach Final Six z Chicago. Wygraliśmy z Brazylią 3:2, co dodatkowo mnie podjarało, bo nasi praktycznie tworzyli polską reprezentację B.
Położyłem się spać o 02.30, ale długo nie mogłem zasnąć.
CZWARTEK (11.07)
No i znowu dotknąłem małym "dna" sedesu.
Chyba się przyzwyczajam, bo już takiej dreszczowej reakcji brrr w sobie nie zauważyłem.
Dzisiaj poszliśmy przez kładkę na spacer do Żółcina. Piękna i dzika przyroda. I potężny baner informujący o sprzedaży w Żółcinie 30 ha ziemi z planem zagospodarowania przestrzennego.
Zaczęliśmy snuć plany, jakby to było i co my byśmy tutaj robili.
To tylko może świadczyć o naszym ostatnim, rozdygotanym i rozchybotanym, stanie ducha i o naszej standardowej nienormalności, niezależnej od niczego. Tak po prostu mamy.
A potem wylądowaliśmy na leżaczkach z Pilsnerem Urquellem, czarnym Kozelem i z książkami.
Po południu poszliśmy znowu do Zubowicza.
Tym razem było Dzisiaj smażymy dorsz sandacz. I znowu obsługiwała nas "bratanica".
Zamówiłem tylko Bosmana, żeby pięćdziesiątką nie podcinać sobie skrzydeł, które i tak we wtorek zostały podcięte.
- A wie pani, że pani to mi przypomina moją bratanicę - odezwałem się, gdy "bratanica" przyniosła nam śledzia a la leczo, sałatkę z wędzoną rybą i smażonego dorsza - bo ma pani...
- A to już pan mówił przedwczoraj. - uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, ale wyraźnie obyta z dziadkami i, być może, z ciotecznymi/stryjecznymi babciami i dziadkami, swoimi lub koleżanek i kolegów.
Znowu o północy zobaczyłem, jak nasz, ten sam, reprezentacyjny garnitur skroił skórę Irańczykom, tym razem 3:1.
Położyłem się spać o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
Czy muszę dodawać, że przez te dwie noce Żona dzielnie dawała radę. Spała ze słuchawkami w uszach, okutana po głowę w kołdrze. Raz tylko, obudziwszy się na chwilkę, myślała, że ja już dawno śpię, a ta jasność w pokoju to letni brzask.
PIĄTEK (12.07)
No i chyba się całkowicie przyzwyczaiłem, bo w ogóle nie zauważyłem, abym dotknął fiutem "dna" sedesu.
A musiałem, bo innej opcji nie było. I akurat, kiedy już zaczynało być dobrze, musieliśmy wyjechać.
Żona, w tych naszych wyjazdach, w tym naszym drugoplanowym nomadztwie (pierwszoplanowe to to główne, "życiowe") biorąc pod uwagę dany hotel, dopytuje o wszystko. A więc, czy można z psem. Czy jest łóżko małżeńskie z jednym, dużym i twardym materacem. Czy są dwie kołdry. Jaki jest widok z okna i najlepiej, żeby nasz pokój był z brzegu korytarza. Jakie są zasłony w oknach i czy dobrze wyciemniają. I czy jest w pokoju biurko do pracy. I, oczywiście, jakie są śniadania i czy coś się dla niej znajdzie. I co z miejscami parkingowymi, itd., itd.
Teraz do tego zestawu będzie chyba musiała dołożyć pytanie o głębokość przedniej części sedesu. Jeśli się nie odważy, będziemy musieli na wszelki wypadek brać dłuższe pobyty. Bowiem po trzech dniach się przyzwyczajam i nie zauważam, że mój...
Wyjechaliśmy z Kamienia z sympatią, która u mnie wynikała ponadto z faktu, że "Kamień Pilsnerem Urquellem stoi". Można go było bez problemu kupić w sklepach lub dostać w dowolnej knajpce. Z wyjątkiem U Zubowicza, ale tam rządzi inny sznyt.
Spojrzałem jeszcze ostatni raz przez okno i się wzruszyłem. Olbrzymi, paskudny, niebieski kubeł stał na wprost moich oczu. Wrócił, nie wiedzieć kiedy, na swoje miejsce. Przy nim krzątała się jakaś pani w charakterystycznym, bezrękawnym, poliestrowym fartuszku wrzucając doń kolejne kuchenne odpady.
Po południu, już w Naszym Miasteczku, zabrałem się ponownie do pakowania.
Wieczorem oszacowałem stan czasowego zaangażowania na 45%.
SOBOTA (13.07)
No i dzisiaj porządnie odespałem dwa mecze.
Rano, według rytuałów Naszego Miasteczka, w ciszy i przy kawie, przeczytałem w Wyborczej artykuł o Karen Blixen, duńskiej pisarce, która spędziła siedemnaście lat swego życia w Afryce, w Kenii. To na bazie jej książek powstał film Pożegnanie z Afryką z Meryl Streep i Robertem Redfordem.
Artykuł sam w sobie bardzo ciekawy, bo niezwykłe było życie pisarki. Ale dlaczego o tym piszę.
Na zdjęciu w artykule zobaczyłem jej dom z tamtych czasów, w którym obecnie w Nairobi mieści się Muzeum Karen Blixen. Zachwyciłem się nim. Ten mój stan dodatkowo mnie zszokował i zaskoczył, bo raczej jestem odporny na "klasyczne" zachłystywanie się pięknem, czego by ono nie dotyczyło. Chyba jestem uboższy o tę sferę uczuć i często się nad tym zastanawiam. Wynika to, a nie odkrywam tutaj Ameryki, z uczuciowego chłodu mojego dzieciństwa.
Patrzyłem na zdjęcie, chłonąłem każdy detal i bijącą ze wszystkiego niezwykłą atmosferę.
Gdy Żona wstała, natychmiast podsunąłem jej pod nos laptopa mówiąc, że może zbudujmy taki sam. To znaczy mniejszy oczywiście, z innych materiałów, ale żeby zachować ten styl i ten klimat.
Żona była również zachwycona.
- Wiesz, jeśli nawet, budowalibyśmy dwa lata. - A ja przeszłam przez taki okres w Naszej Wsi, okres użerania się z fachowcami, okres niepewności i stresu. - I mam po nim traumę. - Poza tym w czasie budowy trzeba byłoby gdzieś mieszkać i z czegoś żyć.
Oczywiście się z tym zgodziłem. Proza życia.
Dalej patrzę na zdjęcia tego domu i wzdycham.
Z Żoną uzupełniliśmy braki spożywcze, w Bricomarche dokupiliśmy dwie taśmy i od pani kierownik Działu Dekoracji otrzymaliśmy kolejne kartony.
Po południu dalej pakowałem. Wieczorem stan prac oceniłem na 50%.
Żona poszła w komforcie spać. Po pierwsze dlatego, że wiedziała, że żadne odgłosy, ani "brzaskowe" błyski jej nie będą budzić, a po drugie dlatego, że zabezpieczyła mnie i poinstruowała "transmisyjnie" w dwójnasób - wiedziałem, co zrobić, aby mecz obejrzeć w telewizji i co zrobić, gdyby telewizja w jakiś sposób mnie wyrolowała. Na tę okoliczność Żona zestawiła cały internetowy system - laptop, który był cały czas na ładowaniu, telewizor, mysz i pilota oraz dokupiła mi trochę internetu, żeby w razie czego się nie zatkał w czasie transmisji.
O północy oglądałem mecz. Tym razem półfinał z Ruskimi. Dostaliśmy baty 3:1, ale i tak byłem dumny z naszych chłopaków.
Spać się położyłem o 02.30 i długo nie mogłem zasnąć.
NIEDZIELA (14.07)
No i dzisiaj Francuzi mają swoje Święto Narodowe - Dzień Bastylii.
My też świętujemy z Żoną, ale trochę inaczej. Ja w pakowaniu doszedłem do 60%, a Żona spędziła praktycznie cały czas przy laptopie poszukując naszego przyszłego miejsca na ziemi.
Łatwo nie będzie.
PONIEDZIAŁEK (15.07)
No i sprzedaliśmy Nasze Miasteczko.
W tym przypadku słowo "sprzedaliśmy" może kojarzyć się dwuznacznie. Ale dwuznaczności nie ma - oddaliśmy je w bardzo dobre ręce, ze spokojem ducha i ze świadomością, że to piękne mieszkanie będzie żyło i będzie uszczęśliwiać. I że to młode małżeństwo, które je kupiło, się nim zajmie, a wtedy ono będzie kwitło i się odwzajemniało.
Szliśmy lekko podenerwowani. Przynajmniej ja. Mało się człowiek nasłuchał, co to się potrafi dziać u notariusza w ostatniej chwili. I jakie numery wycinają ludzie - sprzedający i/lub kupujący.
- Jakiś taki jesteś wyluzowany. - stwierdziła po drodze Żona lustrując mnie z góry i z dołu. - Ceglaste spodnie, T-shirt z napisami. - Jak nie ty? - Jeszcze parę lat temu to byś się nadął, że przecież idziemy do NOTARIUSZA, to chyba więc oczywiste, że ubrałem się w garnitur, koszulę i krawat i że wziąłem ze sobą moją Świętą Torbę z odpowiednim zestawem segregatorów i długopisów.
Chyba jednak Żona też była lekko zdenerwowana.
Ale niepotrzebnie. Wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez cienia wątpliwości. Po prostu spotkały się dwie strony, które od początku do końca wiedziały, czego chcą i trzymały się wspólnych ustaleń.
A potem z nowymi właścicielami przyszliśmy do mieszkania i ustaliliśmy całą logistykę przekazywania i wyprowadzki. Czuliśmy, że wszystko poszło w dobre ręce.
Życzymy więc szczęścia i wielu radosnych chwil. Wiemy, że to niepowtarzalne mieszkanie może je zapewnić.
W ostatniej chwili postanowiliśmy pójść jednak dzisiaj, na gorąco, do oddziału naszego banku, aby załatwić formalności związane bodajże (Żona się zna, ja nie) ze złożeniem dyspozycji przedwczesnej spłaty kredytu. To, o czym piszę, jest dla mnie bezsensowne, bo może wypisuję bzdury, albo też jest bezsensowne obiektywnie, czyli systemowo. Nie wiem.
Było już po szesnastej, w perspektywie czekał jeszcze obiad, więc sprawdziłem, za namową Żony, w Internecie godziny otwarcia. Do 17.00, czyli tak jak wszystko w Naszym Miasteczku.
Na miejscu byliśmy o 16.50, by z niedowierzaniem, poszarpawszy klamkę, zwrócić uwagę na tabliczkę na drzwiach - do 16.30.
Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Widząc w głębi sali operacyjnej plączącą się panią, ubraną w firmowy kostium, zastukałem w drzwi. Pani wyraźnie postanowiła mnie zignorować, ale w miarę konsekwentnego pukania w końcu podeszła. Najpierw przez ścianę z szyby zaczynaliśmy ustalać o co chodzi, potem się odzywać podniesionym głosem, a potem się wydzierać (ja). W końcu pani drzwi uchyliła (ja tego nie powinnam robić!) i wyjaśniała n-ty raz, że ona, nawet gdyby chciała, to nic nie może zrobić, bo system już wszystko zablokował. I oczywiście niczego nie mogła wyjaśnić - skąd te czasowe rozbieżności. W końcu wymusiliśmy na niej przepraszam, mimo że proszę państwa, ja nic na to nie mogę poradzić.
- To kto ?! - System? - zawtórowała mi Żona.
Ostatecznie umówiliśmy się na jutro.
- Ale rozumiem, że zostaniemy obsłużeni bez kolejki? - raczej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Tak, tak, oczywiście. - Proszę od razu pytać o mnie.
Kończyliśmy wpłacać pieniądze we wpłatomacie, gdy pani wyszła, ale już po cywilnemu, do domu, chociaż nadal w firmowym uniformie. Zaczęliśmy rozmawiać. I co się okazało? Że zadziałał efekt płotu i dwóch psów latających synchronicznie, tam i z powrotem, każdy po swojej stronie, gotowych się zagryźć. A gdy nagle ogrodzenie się skończyło, psy stanęły jak wryte i ogłupiałe. Bo i powąchać można się było i pomerdać ogonem.
Pani zapytała, już po ludzku, spokojnie i normalnie, co chcemy załatwić.
- A tak, ci państwo, co kupili, już dzisiaj u mnie byli. - Tak, tak. - To ja będę załatwiać tę sprawę. - To proszę jutro zadzwonić, żebyście państwo niepotrzebnie nie przychodzili i sobie wyjaśnimy, co i jak.
Wcale mnie nie zaskoczyło, że tutaj, w Naszym Miasteczku, wszyscy wszystko wiedzą. Oczywiście z wyjątkiem, gdzie jest oddział PCK.
- No właśnie się zdziwiłam - dodała Żona - że mąż nie zadzwonił, tylko zaufał informacji w Internecie.
- A nie, i tak byście się państwo pod ten podany numer nie dodzwonili. - pani zniżyła głos. - Podam swój osobisty.
Rozstaliśmy się życząc sobie miłego popołudnia. Nawet w duchu żałowałem słów to niech mi pani powie, dlaczego nie mogłem spokojnie zjeść obiadu i dlaczego muszę tracić w ten sposób zdrowie?!
A wystarczyło, żeby zaczęła od słowa przepraszam, jako pracownica banku, i nie zasłaniała się systemem, a i mnie nie puściłyby nerwy.
Bo SYSTEM działa na mnie, a na Żonę zwłaszcza, jak płachta na byka.
Nieźle "naładowani", chociaż już udobruchani, postanowiliśmy zatrzymać się w ogródku piwnym ulokowanym od niedawna w Rynku, który w sumie Rynkiem nie jest, tylko ważnym miejskim placem, czyli takie coś, ni pies, ni wydra.
Na energetycznej fali postanowiliśmy, że w nowym miejscu naszego życia postaramy się maksymalnie, jak się tylko da, wymiksować z wszelkich systemów. Zaczniemy od bankowego (żadnych kredytów, żadnego omamiania nas pięknymi i dobrymi dla nas ofertami), potem przejdziemy do cudownych wprost ofert różnych operatorów (telefon wyłącznie stacjonarny z kablowym Internetem) i używania mobilnego telefonu-telefonu wyłącznie na kartę. A wiadomości i pozdrowienia z naszych podróży będziemy przesyłać rodzinom i przyjaciołom na kartkach pocztowych lub listownie. To że dojdą już po naszym powrocie - trudno.
Postanowienie to i sprzedaż uczciliśmy stukając się dwoma plastikowymi pokalami - Żony z czarnym Kozelem z puszki i moim z jasnym, z beczki. Wszystko razem kosztowało 13 zł, ale z obu portmonetek ledwo uzbieraliśmy 12, więc pani powiedzieliśmy, że jutro doniesiemy złotówkę.
W Metropolii tego mieć nie będziemy.
A ciekawe, co by było, gdyby tutaj też działał SYSTEM.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.