22.07.2019 - pn
Mam 68 lat i 231 dni.
WTOREK (16.07)
No i drugą połowę nocy "pakowałem się" i "jechałem".
Bo jutro wyjeżdżamy, w tym Żona i Sunia na amen.
Ja jeszcze pod koniec sierpnia wrócę pociągiem do Naszego Miasteczka, by koordynować pakowanie do przeprowadzkowego busa i by samemu wrócić Terenowym.
Z samego bankowego i systemowego rana, czyli o 09.00 zadzwoniła pani z banku. Ta, na którą wczoraj nakrzyczałem. Cholera...
Skąd wzięła numer telefonu Żony?
Całą sprawę dokładnie rozeznała i wyjaśniła Żonie, że teraz jest jeszcze trochę za wcześnie na składanie wniosku, że trzeba poczekać kilka dni, że potem możemy to zrobić w dowolnym oddziale, ale że ona służy pomocą i że w razie czego to proszę dzwonić.
Cholera...
Opracowałem na kartce, w moim ręcznym exelu, całą wyjazdową logistykę lipca i sierpnia. Musiałem, żeby czegoś nie przeoczyć, rozpisać to na etapy naszych podróży, bo każdy z nich będzie inny i będzie wymagał określonego rodzaju pakowania się i zabierania ciuchów i różnych rzeczy. I tak:
Etap I - jutro, wyjazd do Gniezna.
Muszę mieć na podorędziu w czarnej torbie:...
Etap I a - jutro, wyjazd "na długo".
Zapakować do dużej beżowej walizki:...
Etap II - poniedziałek, 22. lipca, wyjazd do Naszej Wsi.
Zabrać rzeczy i ciuchy z Nie Naszego Mieszkania:...
Dokooptować część rzeczy z torby czarnej:... i z walizki beżowej dużej:...
Etap III - sobota, 3. sierpnia, wyjazd do Sandomierza i do Zamościa.
Wziąć do dużej beżowej walizki:...
Etap IV - środa, 21. sierpnia, mój wyjazd pociągiem do Naszego Miasteczka.
Wziąć do plecaka:...
Obmierzyłem dzisiaj te meble, które w sierpniu będą jechać do Naszej Wsi. I obfotografowałem całą stertę kartonów i różnych innych pakunków. Trzeba będzie do tego dobrać odpowiednie auto, żeby nie wozić "pustego powietrza".
Ostro finiszowaliśmy z pakowaniem. Mogły zostać tylko drobiazgi potrzebne na jutro rano, nieliczne, które w sierpniu zabiorę Terenowym. Kładliśmy się spać, jak ja to mówię, organicznie zmęczeni, tak do szpiku kości. Ze świadomością, że zrealizowaliśmy 90% "przeprowadzkowego" czasu.
I tak spędziliśmy, przespaliśmy, naszą ostatnią wspólną noc w Naszym Miasteczku. Patrząc na przestrzenną sypialnię, czując wygodne łóżko i słysząc odgłosy domu, trochę smutno powzdychałem, i tyle.
ŚRODA (17.07)
No i wyjechaliśmy dopiero o 13.00.
Bo co rusz pojawiał się jakiś drobiażdżek, który należało zabrać, albo od razu spakować na sierpień.
Wyszło z tego kolejne 5% czasu przeprowadzkowego. Jak wrócę, zostanie mi "tylko" ostatnie 5%.
Pożegnaliśmy się z sąsiadami i wyruszyliśmy w drogę organicznie zmęczeni.
Postanowiliśmy jechać przez Złotów, stolicę powiatu, najbardziej wysuniętego na północ w Wielkopolsce i jednego z większych powiatów w Polsce.
Ostatnio przeczytałem wywiad z burmistrzem miasta i bardzo mi się spodobało, że on i mieszkańcy kładą nacisk na czystość i ekologię. Prowadzą ciekawe akcje edukacyjne, aby sensownie zadbać o miasto, jego okolice, zwłaszcza o niewątpliwą atrakcję w postaci pięciu jezior.
Kompletnie się nie zawiedliśmy. Czysto, schludnie, estetycznie i z pomyślunkiem.
Obiad, smaczny, zjedliśmy w Promenadzie nad Jeziorem Miejskim. Bez problemów mogliśmy skomponować sobie "fragmenty" posiłków, desery (ja - dwie gałki waniliowe, bakalie i "pyknięcie" bitej śmietany, bez adwokata tym razem) i wypić dobrą kawę. Głośno zauważyłem, że wiesz, nawet podają tutaj Pilsnera Urquella.
- Tak myślę, i miałam ci już to powiedzieć od jakiegoś czasu, że dostaję alergię na Pilsnera Urquella. - Żona mnie nieprzyjemnie zaskoczyła. - Wszędzie słyszę tylko Pilsner Urquell to, Pilsner Urquell tamto i już powoli mam dość. - Może być z tego powodu problem. - zawiesiła głos.
Zapadła cisza i ogólnie powiało zgrozą.
Ale udało się przedyskutować temat A może by tak Złotów?
Do Gniezna dotarliśmy dosyć późno, bo przed 20.00.
Polubiliśmy je dawno, a "wzięło się" z czasów Dzikości Serca. Stała trasa Nasza Wieś - Dzikość Serca zaczęła nam się nudzić, a poza tym zimą jadąc non stop przyjeżdżaliśmy do Dzikości Serca po nocy, zabierając sobie możliwość usunięcia za dnia wszelkich niedogodności i awarii, które zawsze na nas czekały, więc wymyśliliśmy a może by tak przez Gniezno? Czyli podróż na dwie raty?
Wtedy, nie znając jeszcze gnieźnieńskich uwarunkowań i różnych miejscowych myków, zatrzymaliśmy się pierwszy raz w Adalbertusie, czyli można by kolokwialnie powiedzieć Pod Wojciechem (U Wojciecha). Nie dość, że regularnie, co godzinę (nie wiem, czy nie co kwadrans), z pobliskiej bazyliki prymasowskiej potężne dzwony oznajmiały donośnie wszystkim wiernym, i nie tylko, nieunikniony i bezwzględny upływ czasu i w związku z tym lichość żywota i jego marność, to jeszcze umieszczono nas w pokoju, za którego ścianą, w sąsiedztwie, musiała znajdować się centralna sterownia klimatyzacyjna, a może to była główna hotelowa pralnia, bo przez całą noc wszystko za ścianą buczało, brzęczało sterowane zapewne bezdusznym komputerem, no i konweniowało z dzwonami - noc była licha i marna.
Od tej pory zatrzymujemy się U Pietraka.
Warunki bardzo dobre, restauracja z dobrą kuchnią, śniadania dla Żony, no i pobliski parking.
Zajechaliśmy od razu pod szlaban, pomijając na tym etapie upierdliwą organizacyjnie i logistycznie konieczność porzucenia auta na środku ulicy i kontakt z recepcję hotelową, czując się, jak u siebie.
- Nic nie wiem o waszym samochodzie. - oznajmił pan zawiadujący parkingiem. Jedną rękę miał chromą i jakiś wyraz na twarzy, nie dociekłem, czy to z powodu jego choroby, czy raczej z powodu wrednego charakteru, czy z obu jednocześnie.
- To może my zaparkujemy - powiedziałem widząc kilka wolnych miejsc - a potem w recepcji wszystko wyjaśnię.
- Nie ma miejsc! - odparł wrednie. - Mam jeszcze pięć powrotów.
Zostawiłem go bez słowa, Inteligentne Auto na awaryjnych, z Żoną i Sunią wewnątrz, i poszedłem do recepcji.
Miła pani sprawdziła w komputerze, że nie ma naszej rezerwacji parkingu, a widząc moje zdenerwowanie i fakt, że zapomniałem z pośpiechu telefonu i nie mogłem sprawy natychmiast przy niej skonsultować z Żoną, która, proszę pani, zawsze dokonuje rezerwacji i o parkingu pamięta, doradziła mi grzecznie, abym zaparkował na parkingu konkurencji. I zaczęła mi tłumaczyć, jak tam dotrzeć.
- Ceny są takie same, jak u nas. - starała się mnie udobruchać.
Ale nie udobruchała.
Wróciłem nabuzowany do auta i przekazałem wiadomości Żonie, której nieudobruchanie natychmiast się udzieliło.
- Co oni opowiadają! - Oczywiście, że zarezerwowałam parking! - Mam całą korespondencję!
Oczom moim ukazał się tekst, najpierw Żony rezerwującej miejsce i dopytującej ale czy możemy być spokojni o parking? i odpowiedź hotelu tak, możecie być państwo spokojni, miejsce jest zarezerwowane.
Żona zadzwoniła do hotelu i zaczęła wyjaśniać sprawę.
W międzyczasie wąską, jednokierunkową uliczką nadjechał samochód. Kierowca - pani zatrzymała się ostentacyjnie i zaczęła wewnątrz machać rękami, że jak ja mogłem stanąć na zakręcie i że ona nie może przejechać. To jej tak samo pomachałem rękami pokazując, żeby nie zawracała głowy i że przecież swobodnie może przejechać, i że po co ta ostentacja. To pani swobodnie przejechała. Niezwykle obrażona.
Za chwilę nadjechał radiowóz Straży Miejskiej i podjechał pod Inteligentne Auto blokując przejazd. Tym razem na pewno. Szyba się "opuściła" i miły pan zagadał:
- Rozumiem, że pan czeka na wjazd na parking?
- Ależ skądże! - Ja tak zawsze parkuję i tak lubię! - bulgotałem cicho do wewnątrz. A głośno wyłuszczyłem mu, jak to my lubimy Gniezno i jak można tak traktować turystów, którzy tutaj zostawiają pieniądze, a hotel...
- Tak, tak, oczywiście. - natychmiast przerwał. - Proszę tylko podjechać metr, dwa to przodu, to będzie się łatwiej na tym zakręcie przejeżdżało.
I "łatwo" pojechali dalej, zanim zdążyłem wsiąść i manewrować.
Ledwo to zresztą zacząłem robić, jak szlaban się podniósł. Chromy, bez żadnego wyrazu na twarzy, wskazał miejsce, zapisał numer i dał mi karteczkę ze słowami:
- Przy wyjeździe trzeba ją okazać z pieczątką hotelu, że jest opłacone.
Pani w recepcji strasznie się kajała i przepraszała. A później jeszcze specjalnie się dopytywała, czy w pokoju wszystko w porządku.
Sprzedaż Naszego Miasteczka musieliśmy zaakcentować miłym wieczorem. Ale delikatnie, bo zrobiło się późno.
Ja na kolację zamówiłem przystawkę z wątróbki, dwa Pilsnery Urquelle i lampkę czerwonego wina, a Żona tatara z polędwicy długodojrzewającej, ciemnego Kozela i też lampkę czerwonego wina.
Zrobiło się niezwykle sympatycznie - wspominaliśmy, co się działo przez ostatnie lata i jak doszło do obecnego momentu i wymyślaliśmy, co teraz z nami będzie. Tak fajnie, na wesoło.
A wieczorem dodatkowo poprawiliśmy sobie humory wychodząc z Sunią na spacer. Jakiś facet, jak się później okazało, gdzieś tam nas dostrzegł i zawrócił ze swoim półrocznym dogo canario chcąc zobaczyć "naszego olbrzyma". Szczyl już budził w nas podziw i respekt, chociaż był bardzo przyjazny. Nie szczeknął ani razu, za to Sunia darła paszczę przez całe spotkanie.
CZWARTEK (18.07)
No i Gniezno Św. Wojciechem stoi.
Św. Wojciech, z cz. Vojtech Slavnikovec, z niem. Adalbert, z łac. Adalbertus, czyli Wojciech Sławnikowic - czeski duchowny katolicki, biskup praski, benedyktyn, misjonarz, męczennik, święty Kościoła katolickiego, apostoł Prusów, jeden z trzech patronów Polski (dwoje pozostałych - Św. Stanisław i Najświętsza Maryja Panna Królowa Polski - dop. mój).
Żył tylko ok. 41. lat, bardzo intensywnie i interesująco, jeśli te współczesne słowa mogą oddać istotę jego życia.
Z wojami Chrobrego dotarli do ziem Prusów, gdzie ich działalność misyjna nie spotkała się z przychylnym przyjęciem (taki współczesny język poprawności politycznej, do tego tendencyjny - dop. mój). Wystąpił przed pruskim wiecem, po czym zgromadzenie nakazało im opuszczenie ziem Prusów.
"Nas i cały ten kraj na którego krańcach my mieszkamy, obowiązuje
wspólne prawo i jeden sposób życia; wy zaś, którzy rządzicie się innym i
nieznanym prawem, jeśli tej nocy nie pójdziecie, jutro zostaniecie
ścięci".
Prusowie wytrzymali jeszcze pięć dni i słowa dotrzymali. Tuż po mszy świętej, którą biskup odprawił na polu romowym (centrum kultu bałtyjskich bóstw), widocznie nie przejmujący się nakazem i proszący się o śmierć, został zaskoczony ... i zabity włócznią lub toporem, a głowę mu ścięto. Stało się to w 997 roku.
Historia ciała (później relikwii Św. Wojciecha), które zostało złożone do grobu na rozkaz Bolesława Chrobrego w Gnieźnie i do którego w 1000 r. (Zjazd Gnieźnieński) pielgrzymował cesarz niemiecki Otton III, jest równie ciekawa, jak życie biskupa.
Rano po śniadaniu poszliśmy zwiedzić bazylikę, obok której stoi pomnik Bolesława Chrobrego, pierwszego króla Polski.
Sumiennie go oglądałem, gdy usłyszałem głos Żony:
- Ja to raczej nie, ale mąż to na pewno.
Zaintrygowany obejrzałem się i okazało się, że mamy do czynienia z tzw. sondą uliczną.
Młoda (!) dziewczyna, uzbrojona w mikrofon, w towarzystwie młodego(!) kamerzysto-dźwiękowca zadawała przechodniom pytania.
- To miłe, że się państwo zgodziliście. - Uprzedzę, że będą trzy pytania, ale nie będą trudne. - dodała nam otuchy, której ja akurat nie potrzebowałem. Kamery, mikrofony, błysk fleszy, to mój żywioł.
- Czy możecie państwo wymienić trzy tygodniki - tu błyskawicznie, aby się przygotować, w głowie przeliczyłem Newsweek, Wprost, Polityka, Nie, Do Rzeczy - ...katolickie?
Eeee... Ale dotarło do mnie, że pytanie nie brzmiało Czy znacie państwo może jakiś katolicki tygodnik?, bo przecież było oczywiste, że znamy.
- Wiecie, państwo - Żona natychmiast zareagowała - my jesteśmy ateistami, więc nie za bardzo możemy.
- No właśnie - patrzyłem na Żonę potwierdzając ten fakt - ale wiem, że jest Gość Niedzielny, Tygodnik Powszechny...
O, to świetnie. - pani się ucieszyła. - To drugie pytanie. - Który z nich, według państwa, powinien być szczególnie promowany na arenie europejskiej i/lub światowej? - brnęła według swojego sztywnego pierwotnego scenariusza. - No tak - dodała za chwilkę, zreflektowawszy się. - Ale skoro państwo jesteście... - wyraźnie słowo ateista nie chciało jej przejść przez gardło. - To może jest coś, co uważacie państwo, że powinno być przez nas, Polaków, promowane, nagłaśniane za granicą? - wybrnęła.
- No wie, pani. - To jest bardzo trudne i ważne pytanie. - Ja nie jestem w stanie tak z marszu na nie odpowiedzieć. - Ono wymaga głębokiego przemyślenia i zastanowienia się. - Żona zaskoczyła mnie merytorycznie i swoim rozgadaniem się przed kamerą.
- Tak, zgadzam się. - dorzuciłem. - To jest zbyt poważna sprawa i my w tym momencie nie czujemy się kompetentni.
Pani kiwała głową ze zrozumieniem.
Ale wie, pani - dodałem - jeśli już tak o tym mówimy, to uważam, że nasz rząd, wszystkie jego instytucje i agendy, i my sami powinniśmy walczyć, protestować i edukować zagranicę, żeby nie używano tam w mediach nazwy polskie obozy koncentracyjne. - Ale myślę, że to nie jest temat pani wywiadu, bo na na co moja odpowiedź mogłaby odpowiadać?
- Na historię? - pani zawiesiła głos.
- No tak. - potwierdziłem. - Na historię. - zadumałem się.
"Zgasły światła jupiterów", wyłączono mikrofony i kamery.
- To wielkiego pożytku z tego wywiadu państwo mieć nie będziecie... - dorzuciłem na pożegnanie bardziej twierdząco niż pytająco.
- Nie, nie, dlaczego? - Wypadł bardzo dobrze. - po raz pierwszy odezwał się kamerzysta.
Znalazł się.
Zapomnieliśmy zapytać, jakiej ci młodzi ludzie są proweniencji.
Wyjeżdżaliśmy z Gniezna nie mogąc się nadziwić, że byliśmy tak krótko, a tyle się nadziało i że było tak sympatycznie. Nawet nowy pan parkingowy był bardzo sympatyczny, serdeczny i użyteczny, mimo że bardziej chromy, niż jego kolega i jeszcze bardziej powykręcany.
Szukałem bezskutecznie tej parkingowej karteczki, żeby mu ją dać, ale gdzieś zniknęła. Stwierdziłem, że w ogólnym zamieszaniu panie z recepcji musiały ją zatrzymać. Ale tam też nie było. Bez słowa otrzymałem kawałek świstka z pieczątką zapłacono.
- Przepraszam pana, że nie daję oryginału, ale panie w recepcji musiały gdzieś go posiać.
- A nie szkodzi. - śmiał się. - Zdarza się. - A bo to pierwszy raz? - Ludzie mogą się przecież pomylić.
Już w Nie Naszym Mieszkaniu, po przyjeździe, jak zwykle dokumentnie opróżniałem kieszenie spodni, bo nie cierpię, gdy coś w nich zostaje, i wśród różnych papierków znalazłem oryginał parkingowy.
Drogę do Metropolii mieliśmy męczącą. Najpierw na autostradzie był wypadek, więc starając się na nią wjechać ujrzeliśmy sznur stojących TIRów aż po horyzont. Całe szczęście, że się nam nie udało, bo gdybyśmy przyjechali trochę wcześniej, czekałoby nas wielogodzinne autostradowe ugrzęźnięcie.
Może czuwał nad nami św. Wojciech? Tylko co z tymi biedakami, którzy zdążyli już ugrzęznąć?
Specjalne służby wszystkich starających się wjechać zawracały. Nas tak skutecznie, że zaczęliśmy wracać go Gniezna, by przy najbliższym, kolejnym zjeździe wymyślić nową strategię powrotu. Była w miarę świetna, ale musiała uwzględnić toczenie się przez wioski (Żona to lubi, bo może sobie popatrzeć). Na koniec, gdy już istniała szansa ponownego "wbicia się" na eskę, okazało się, że droga jest ślepa, bo budują obwodnicę, i trzeba było zawracać.
Przyjąłem to w miarę z pokorą, bo kiedyś te zaległości z komuny trzeba nadrobić. Ale zawsze w takich razach przypomina mi się Prezes, który, gdy jego partia wygrała wybory, powiedział, że zastał po poprzednikach Polskę w ruinie i w stagnacji gospodarczej.
Do Metropolii przyjechaliśmy mocno zmęczeni. Nawet Żona miała dosyć tych wioch.
Trzeba się było szybko ogarnąć, bo mieliśmy umówione spotkanie w banku w ramach wymiksowywania się ze wszelkich systemów. Okazało się, że naszemu panu, z którym się umówiliśmy i z którym się bankowo znamy od wielu lat i z którym się lubimy, spotkanie umknęło, więc jest nieobecny, jak wyjaśniła pani, która się nami zajęła, a z którą widzieliśmy się pierwszy raz.
Pani odpaliła służbowego laptopa i zrobiła okrągłe oczy.
- A to pani! - zwróciła się do Żony. Poczuliśmy się jak, nie przymierając, celebryci. - To my tu od dawna mamy dla pani wiele różnych i bardzo ciekawych ofert i propozycji kredytowych, tylko że pani nie reaguje na nasze maile. - kontynuowała.
- A nie, nie! - Dziękujemy. - My właśnie przyszliśmy omówić warunki wcześniejszej, częściowej spłaty i doprowadzić do sytuacji spłaty całkowitej.
- Tak, tak! - poparłem Żonę. - A przy okazji, jakie to są propozycje?
- Nie, nie, naprawdę dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani! - Żona spojrzała na mnie zabójczym wzrokiem.
Panią polubiliśmy, jak wszystkich pracowników tego niedużego banku. Okazało się w rozmowie, że ich bank ma inną filozofię działania, na przykład mogą rozmawiać swobodnie z klientem długi czas nawet, jeśli ta rozmowa nie przyniesie dla banku konkretnego wymiernego efektu w postaci udzielonego kredytu, na czym banki zarabiają i do czego zostały powołane. Ponoć w niektórych bankach dyrektor danego oddziału ma w swoim gabinecie monitory i, jak sama nazwa wskazuje, monitoruje pracę doradców i wysyła im potajemnie przed klientem sygnały, ale słuchaj, twoja rozmowa jest za długa, przejdź do rzeczy, nie jesteśmy tutaj dla pogaduszek.
Brrr!
PIĄTEK (19.07)
No i dzisiaj niespodziewanie dla siebie byłem w Szkole.
Nawet dobrze mi to zrobiło, bo nie dość że bezboleśnie przeszedłem okres
adaptacyjny związany z powrotem do pracy, to jeszcze załatwiłem
wszystkie bieżące sprawy, w tym przede wszystkim księgowe.
Po szybkim obiedzie myłem naczynia i tęskniłem za Naszym Miasteczkiem. Tam też myłem. Ale tam to był rytuał, była filozofia, sens, a w Nie Naszym Mieszkaniu jałowa konieczność.
Po południu odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną, Kolegę Inżyniera i córki - Stefana Kota Biznesu i Krawacika.pl.
Można by powiedzieć określając ich aktualną sytuację, że nihil novi.
Skrycie Wkurwiona cały czas cierpi z powodu kręgosłupa, a konkretnie z powodu stawu lędźwiowo krzyżowego, który ponoć stawem nie jest, a może z powodu stawu krzyżowo biodrowego, nie wiem, nie byłem zbyt uważny. Ale "rwie ją" w prawej nodze, zwłaszcza gdy na nią przełoży ciężar ciała. Oczywiście zrobiła wiele badań i była u wielu specjalistów. I wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że oni tam nic nie widzą i że wszystko jest w porządku. Czyli klasycznie - operacja się udała, pacjent umarł.
Z kolei Kolega Inżynier czuje się chyba (piszę chyba, bo jakoś nie zdążyliśmy tego tematu zahaczyć) świetnie, skoro swobodnie pił piwo, i co gorsza dla siebie i swojej starszej córki, permanentnie znosi do domu wszelkie słodycze, które oboje zżerają bez umiaru, traktując je jak szuter.
Skutki u Stefana Kota Biznesu daje się zauważyć. Tyje wyraźnie, zdaje sobie z tego sprawę i cierpi, bo niezdrowe łakomstwo zwycięża. Do tego mentalnie jest rozwinięta grubo ponad swój 11-letni wiek, a genetycznie też się szybciej rozwija i staje się dość szybko kobietą. Wystarczy na nią popatrzeć i posłuchać, jak mówi i jak się zachowuje. Ale jednak jest dzieciuchem i trzeba jej pomóc.
To jest oczywiście rola rodziców, ale tu sprawa staje się skomplikowana i wielopłaszczyznowa. I chociaż ogólnie prosta, to w tej rodzinie może urosnąć do dużych rozmiarów i stać się nierozwiązaną.
Mówiliśmy to wprost i Skrycie Wkurwionej, i Koledze Inżynierowi, ale...
Więc martwimy się.
Oczywiście ja w swojej gruboskórności dość konkretnie i brutalnie wyrażałem się na ten temat i tylko uzyskałem taki efekt, że Stefan Kot Biznesu się rozpłakała, bo ona po prostu wszystko już rozumie, a jest na tyle dzieciuchem, że sama nie umie znaleźć wyjścia z sytuacji. Więc najpierw chlipała w piersi matki, a potem siedziała bez słowa z zapłakaną twarzą, nie odpowiadając na zaczepki i nie dając się sprowokować, i cierpiała w milczeniu. A obok siedziała siostra, w takiej samej pozie i z taką samą miną, bo współczuła siostrze, no i trzeba było zmałpować od starszej.
Atmosfera zrobiła się lekko grobowa.
Dopiero jak wychodziliśmy, dziewczyny dały się lekko rozruszać. Bo poprosiłem je, aby z tyłu afiszu przygotowanego przez nie na naszą cześć, złożyły dedykację dla cioci i wujka, złożyły swoje czytelne autografy, wpisały datę i miejscowość. Oczywiście krygowały się przy tym mocno, bo wiadomo że wszystko jest bez sensu.
Afisz, sztukowanego formatu A3, przywitał nas na drzwiach wejściowych. Głównym jego akcentem był napis WELCOME HOMELESS. Oczywiście powstał on za podjuszczeniem ich ojca, który czyta bloga i wszystko wie. Potem tylko w trakcie spotkań porządkuje swą wiedzę na temat naszych kolejnych nomadzkich wybryków i ją układa. Przy czym autentycznie wszystkim się interesuje, bez częstej w takich razach powierzchowności, i stara się zająć stanowisko i doradzić. Ale czasami trafia, jak kulą w płot.
- Wiesz - powiedziała Żona już w taksówce - musimy jednak ich, a przynajmniej jego zaprosić do Nie Naszego Mieszkania, żeby je zobaczył, to wtedy przestanie podsuwać takie pomysły.
A chodziło o to, że Kolega Inżynier, w dobrej wierze, podsunął nam pomysł, że może my mieszkalibyśmy spokojnie w Nie Naszym Mieszkaniu (zwracam uwagę na przymiotnik nie naszym), a uzyskane z naszego nomadztwa środki przeznaczyli na różne zarobkowe cele.
Oczywiście zaprosiliśmy wszystkich na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
SOBOTA (20.07)
No i dzisiaj odwiedziliśmy Helowców w ich HeloWsi.
Pierwszy raz po operacji Hela i po ostrym ataku rwy kulszowej u Heli.
Hel wygląda bardzo dobrze, schudł (też bym tak chciał) i wygląda jak żylasty przecinak a la Po Morzach Pływający, a Hela kwitnąco, mimo że była wykończona pracą, ale właśnie rozpoczynający się dwutygodniowy urlop dodawał jej skrzydeł. Niczym Red Bull.
Towarzysko sprawa była obgadana znacznie wcześniej. Oprócz nas miała być pewna para artystów, na razie No Name, ich przyjaciół, którą poznaliśmy na imprezie z okazji pięćdziesiątki Hela, a my mieliśmy nocować gdzieś tam w HeloWsi, co miał załatwić Hel. U nich nocować nie mogliśmy, bo Winyl, Hela labrador retriever, nie cierpi, jak mu nasza Sunia wącha, co w pełni rozumiem, i się wkurza, a z kolei Toska, Heli golden retrieverka, też nie za bardzo dogaduje się z Sunią, z racji chociażby tej samej płci. Jeśli do tego dodać totalną zazdrość naszej Suni wyrażaną ciągły darciem paszczy, spokoju w domu by nie było.
Ale jak zwykle, jeśli coś miało zawieść, to zawiódł czynnik ludzki.
Najpierw się okazało, że Żeńska Połowa pary artystów nie dojedzie, bo zatrzymały ją zawodowe obowiązki, a z kolei Męska Połowa przyjechała znacznie później względem planów.
Bezpośrednia korzyść z tego była taka, że wymogłem na Heli drugą porcję pokrojonych jabłek, posypanych kruszonką, cynamonem i być może jeszcze czymś, wszystko zgrabnie zapieczonych w ładnych ceramicznych miseczkach. Ich ilość była ściśle wyliczona i reglamentowana, ale skoro Artyści nie dojechali.
Hel skorzystał z okazji i bez specjalnych wyrzutów sumienia załapał się na ostatnią porcję.
Potem wyszło na jaw, że Hel dał ciała i chyba zapomniał, a może tylko zwlekał do ostatniej chwili, i nie zarezerwował dla nas noclegu gdzieś tam w HeloWsi. Więc trzeba było wracać do Nie Naszego Mieszkania, zwłaszcza ku rozczarowaniu Żony, która z Helowcami nie może się nagadać i ciągle czuje niedosyt, nawet po pięciogodzinnym spotkaniu.
A spotkanie, jak zwykle, miało swój klimat, zwłaszcza że siedzieliśmy na tarasie, w otoczeniu zieleni, przy skromnym Pilsnerze Urquellu, kawie i herbacie (ja), cydrze niefiltrowanym (Żona), lampce wina (Hela) i jakimś podejrzanym, kolorystycznie i strukturalnie, soku (Hel - tłumaczył, że to z marchwi), przy sprzyjającej aurze, ciepłej, bez nużącego upału. Do tego mogliśmy zajadać pyszne, mięciutkie żeberka zagryzając je ogórkami małosolnymi przygotowanymi przez Hela i makaron z dziwnymi grzybkami, zdaje się mun.
Czy coś trzeba było więcej?
Tak przemyśliwałem sobie, że Helowcy dobrze zrobili wyjeżdżając na wieś. Tacy młodzi, a tacy mądrzy.
Oczywiście zaprosiliśmy ich i Artystów na wrzesień do Naszej Wsi, Na Ostatnie Podrygi Zdychającej Ostrygi.
PONIEDZIAŁEK (22.07)
No i kiedyś, panie, 22. lipca to był 22. LIPCA.
Narodowe
Święto Odrodzenia Polski - najważniejsze polskie święto państwowe w
okresie Polski Ludowej, obchodzone co roku 22 lipca, na pamiątkę
rocznicy ogłoszenia Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w
1944 roku. Dzień wolny od pracy.
Powołanie PKWN stworzyło strukturę polityczną, która z modyfikacjami nienaruszającymi jej podstaw, została zachowana do 1989 r. Podstawami ustrojowymi były: monopol partii komunistycznej w sferze władzy i podporządkowanie Polski ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich).
Dzień ten był też często nazywany Świętem Kwiatów.
Faktycznie, kwiaty były wszechobecne - na ulicach, w specjalnych miejscach - przybytkach sztuki, w kawiarniach, bibliotekach, w różnych formach i pięknych kompozycjach.
Dodatkowo z wozów "rzucano" kiełbasę, batony czekoladowe, paprykarz szczeciński, szynkę w puszkach, rajstopy i inne deficytowe towary.
Było pięknie. Aż łezka się w oku kręci.
I w ten dzień, po moim krótkim pobycie w Szkole (wróciła po urlopie Najlepsza Sekretarka w UE),
wyjechaliśmy z EmWnukiem do Naszej Wsi.
Będziemy tutaj do końca lipca.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jeden list.