poniedziałek, 24 czerwca 2019

24.06.2019 - pn
Mam 68 lat i 203 dni.

ŚRODA (19.06)
No i przeglądy grup tygodniowych są zaliczone.

Odbyły się w poniedziałek i wtorek.
Zawsze w takich razach mam ambiwalentne odczucia. Nie dotyczą one towarzyszącego mi wtedy zmęczenia, które znacznie osłabia moją percepcję i wrażliwość, ale tych młodych ludzi, którym zdarzyło się być słuchaczami naszej Szkoły. Bo z jednej strony młode to i głupawe, a z drugiej dojrzewające w oczach, to znaczy na przestrzeni dwóch lat,     w których się u nas uczą. Właśnie na takich przeglądach rośnie mój podziw, zwłaszcza dla, za chwilę, absolwentów. Patrzyłem na prace i podziwiałem stronę techniczną, wiedzę, a z drugiej strony słuchałem otoczki, idei, wizji młodego człowieka, która była dokumentowana właśnie skończonym i prezentowanym dziełem.
Budujące.

A co się działo rok temu, 20. czerwca, w środę?
Było podobnie i inaczej.
Muszę ten wspomnieniowy czas mieć za sobą, bo już wiele moich ówczesnych stanów, tych sprzed roku, jakby nie było ciężkich, nie nadaje się, widzę to, do opisania. Są zbyt trudne. Ale nie muszę bać się, że zapomnę. Bo w końcu to cząstka mego życia z dawnych lat, istotna, i będzie mi towarzyszyć i nigdy nie da o sobie zapomnieć. Więc, jak "mnie najdzie" współcześnie, to zdążę o tym napisać. Na razie nie.
Więc tylko coś lekkiego. Teraz, po roku, czuję, że jest to ostatnia chwila, aby do nich wrócić.
Ostatnie wspomnienia sprzed roku opisałem w publikacji (18. marca br.) wtorkiem, 19. czerwca 2018 roku, i meczem Polska-Senegal (1:2), bo, jak może ktoś pamięta, były to fatalne dla nas Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Rosji. Przed drugim meczem z Kolumbią nadzieja się tliła, ale wówczas nie wiedziałem, że będzie jeszcze gorzej.


W środę, 20 czerwca 2018 roku, odbył się wernisaż prac dyplomowych. W tym samym miejscu i prawie w tym samym czasie, co dzisiaj.
Był udany, tak merytorycznie, jak i towarzysko. Wśród gości byli między innymi istotni dla mnie wykładowcy, obecni i ci sprzed lat, Helowcy oraz koledzy ze studiów - ten jeden z palców dłoni. Gdy się żegnaliśmy, nasz wódz - Naczelnik stwierdził, że ich obecność na "moich" wernisażach jest dla nich prawdziwym zaszczytem, a ja mu odpowiedziałem, że ich obecność na "moich" wernisażach jest dla mnie prawdziwym zaszczytem. Towarzystwo wzajemnej adoracji? - Nie! Tak po prostu czujemy i o tym mówimy. Stara szkoła.

W czwartek i piątek, 21.-22. czerwca, byłem uwikłany w korektę rozliczeń dotacji za 2017 rok. Roboty był huk, ale nie to było najgorsze. Najgorszy był telefoniczny kontakt z urzędnikiem, takim typem bierno-agresywnym, niekompetentnym, którego wiedzę dotyczącą działania szkoły, jako instytucji i firmy, oraz wiedzę finansową trudno byłoby nazwać ignorancją. Przez kolejne dni zdążył mi napsuć sporo krwi, a potem przez lipiec i sierpień, mimo że się umawialiśmy, że jest to okres urlopowy i robimy sobie przerwę "w wyjaśnianiu", telefonował niezmordowanie i wielokroć w danej sprawie, dokumentnie spieprzając nam urlop.

W sobotę, 23 czerwca, byłem u fryzjera i za 300 zł kupiłem rower. Nie u fryzjera, wiadomo.
Wydarzenia te, same w sobie oczywiście nieistotne, dla mnie były ważne.
Nigdy nie przepadałem za wizytami u fryzjera, lekarza i fotografa, bo ingerowali w moją cielesność i naruszali moją prywatność. Dlatego zdecydowanie wolę, jak strzyże mnie Żona. A Moją Świętą Brodę strzygę sam, bo wiadomo, że każdy to spartoli, jak mówił Nikodem Dyzma (twój idol - jedno z szeregu ulubionych określeń Żony, gdy chce mnie scharakteryzować, nawet nie dokuczyć, bo wie że mnie się to podoba; wzdycha przy tym ciężko).
Pewną osłodą mógłby być wiek młodej(!) fryzjerki, ale nie do końca. Czasami zdarza się, że strzygę się w Naszym Miasteczku u pani w wieku mniej więcej moim. Dzieje się to wtedy, gdy w naszym nomadowaniu się (nomadztwie?) nie ogarniamy naszego miotania się i, np. maszynkę zostawiamy w Metropolii.
Z panią się rozmawia, wspomina, żartuje, obcuje i celebruje chwilę. Młodej nie mogę odmówić profesjonalizmu, ale ogólnie Trzask-prask, panie, i po wszystkim. Już słyszę, jak Kolega Inżynier, nie przepuściwszy okazji, mówi, że co ona ma celebrować i z kim i dopowiada  jej myśli Zrobione, spieprzaj dziadu. Żałuję, że to mu podpowiedziałem, ale wiem, że coś sensownego a propos nie omieszka przy najbliższej okazji dorzucić.
Dzisiaj się strzygłem u tej samej, co rok temu fryzjerki, ciągle młodej, ale jednak o rok starszej. I zauważyłem, że ta ingerencja w moją cielesność już mi tak nie przeszkadza, jak dawniej. Traktuję to trochę jak zło konieczne.
Siedząc tak sobie na fotelu ten fryzjerski proceder porównywałem do swojej branży - fotografii.
Ta poprzednia, z tamtej epoki, celebrowana, z duszą i głębią, fotografia srebrowa (niewłaściwie nazywana analogową; ciągle istniejąca w Szkole i hołubiona), przy której trzeba było się zastanowić nad każdą kompozycją, kadrem i spustem migawki, i która działała magią ciemni,  i ta obecna, cyfrowa, gdzie można dużo, szybko i natychmiast, bo nadmiar najwyżej się wyrzuci...

Z rowerem się natychmiast zaprzyjaźniłem. Jeżdżę nim do tej pory do Szkoły, co znacznie skraca czas dotarcia tam       i z powrotem, i bardzo ułatwia robienie zakupów. Ponadto fajnie jest patrzeć, jak kierowcy stoją                                       w kilkudziesięciominutowych korkach, kiedy ja już dawno w Nie Naszym Mieszkaniu otwieram Pilsnera Urquella.
Poza tym 10 dni po zakupie się na nim wywaliłem, a nic tak nie łączy, jak nieszczęście. W sumie żadnemu z nas nic specjalnego się nie stało. U niego została tylko rozcięta na długości zaledwie 10 cm piankowa osłona na kierownicy,     a ja miałem  spodnie całe zielone, to znaczy lewą nogawkę, po wpadnięciu w duży krzak.
Syn, jak mu się przyznałem, strasznie się zdenerwował i nawrzucał mi smsem. Pisał o odpowiedzialności, wieku            i kasku.
Żonie niczego nie mówiłem czekając na mój powrót do Naszego Miasteczka. Chciałem w ten sposób stępić ostrze jej słusznego gniewu Bo zawsze jeździsz tym rowerem, jak wariat i dokumentując swoją żywą i całą osobą, że nic się nie stało (Ale mogło się stać!). Ponadto, jeszcze w Metropolii usilnie czyściłem i prałem spodnie z tego trudno usuwalnego zielonego, zdradliwego świństwa, aby w Naszym Miasteczku przedwcześnie nie wyszło szydło z worka i aby zapobiec przedwczesnemu dociekaniu Żony, nie chcę mówić śledztwu.
O przyczynach mojego wywalenia się "na rowerze" trudno jest mi pisać. Bo trudno pisać o własnej głupocie graniczącej z debilizmem. Być może jednak ten incydent opisałem rok temu, w czasie rzeczywistym, ale ze wstydu, na wszelki wypadek, sprawdzać nie będę.

W niedzielę, 24 czerwca, pojechałem do Rodzinnego Miasta do Brata, aby wspólnie obejrzeć mecz Polska : Kolumbia. Była Bratanica i Partnerka Brata.
Poznali się z Bratem w zwykłych i niezwykłych okolicznościach. Oboje, wówczas jeszcze nie znając się, pomagali jakiemuś facetowi - przynosili obiadki, napoje, inne jedzenie, żeby facet przetrwał. I któregoś dnia przed jego mieszkaniem się spotkali. Faceta nie było, mieszkanie zamknięte na głucho. Zaczęło się tak od słowa do słowa, gdy Brat zapytał:
- A może by pani napiła się ze mną gdzieś kawy?
Za jakiś czas Partnerka Brata zamieszkała u niego, chociaż ma własne mieszkanie.
Gdy przyjechałem, nie mogłem wyjść z podziwu. Niby w mieszkaniu nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Wróciło życie.
Brat, od wielu lat samotny, właściwie tylko pracował. Mieszkanie traktował jak sypialnię i jadłodajnię (sam gotuje              i potrafi), a w resztę wkładał minimum wysiłku, bo i czasu nie było, i motywacji. Stąd, gdy przyjeżdżałem, wszystko emanowało tymczasowością, pustką i schyłkowością. I nawet drugie, żywe stworzenie, kocica, nie ocieplała i nie humanizowała wizerunku jego mieszkania.
A gdy pojawiła się w nim kobieta, stało się ono domem. I Brat się zmienił - zniknęło immanentne zmęczenie i pewna gorycz wypisana na twarzy. Dostał jakiejś energii, stał się jeszcze bardziej gadatliwy, chociaż zawsze był ponad miarę, przy czym "ponad miarę" zupełnie nie opisuje jego słowotoku. Stał się inny.
Czy odkrywam Amerykę?
Mecz oglądaliśmy we czworo. Nie pomogły żadne kibicowskie zaklęcia i rytuały, biało-czerwone paski wymalowane na czterech twarzach. Przegraliśmy z kretesem 0:3. Trochę znieczulająco pomogła Luksusowa ( pierwszy raz piłem             z Bratanicą, która wtedy miała 21 lat, gdy teraz już 22 i kilkumiesięcznego synka). Ale, gdy się położyłem spać, byłem    w świetnym nastroju i długo nie mogłem zasnąć. Bo z sąsiedniego pokoju co chwilę dobiegały mnie piski, wybuchy śmiechu i głośna rozmowa. Rozśmieszało mnie to niezwykle i pozytywnie, i byłem radosny i szczęśliwy.
Długo gruchali, jak dwa gołąbki - Ona 65 lat, On 63.

W poniedziałek, 25 czerwca, odbyła się Rada Pedagogiczna.
Taka dająca satysfakcję, bardzo zdyscyplinowana, profesjonalna, ale z luzem przystającym do szkoły artystycznej.

We wtorek, 26 czerwca, przyjechała do Szkoły Szamanka na comiesięczne rozliczenia i podsumowanie działalności Naszej Wsi.
W tym fakcie nie byłoby nic istotnego, gdyby nie jej, wówczas sześciomiesięczna, ciąża, z którą wyglądała świetnie.
I pomyśleć, że luz psychiczny, wyhamowanie miejskiego pędu, przyroda i cisza stały się w ich przypadku warunkiem wystarczającym, aby mieć potomka (w chwili obecnej słodki i niezwykle pogodny synek). Oczywiście, że i to by nie pomogło, gdyby nie został spełniony warunek konieczny, który się "ciągnął" przez lata w Metropolii, dopóki nie wyjechali na wieś.
Czy znowu odkrywam Amerykę?

Środa, 27 czerwca, cała była wypełniona obronami prac dyplomowych.
Ale zdążyłem obejrzeć końcówkę meczu Korea Płd : Niemcy - 2:0. Jaja, to mało powiedziane!
Niemcy w tamtej chwili byli ciągle aktualnymi mistrzami świata. W świecie kibicowskim i internetowym zawrzało - dowcipy, memy, komentarze. Jedna z plotek głosiła, że obie ekipy, polska i niemiecka, wówczas  już praktycznie wyautowane z mistrzostw, umówiły się, że wrócą do domów wspólnym pociągiem, bo to ten sam kierunek i będzie taniej.
Prawie zaraz po tamtym meczu pogodziłem się z klęską przy moim całościowym typowaniu wyników (od fazy grupowej po finał), bo podobnych jaj, ale oczywiście mniejszego kalibru, było więcej, więc moje typowanie zeszło na psy. Gdy później je przeanalizowałem, wyszło że przy 1/8 prawidłowo wytypowałem 44% drużyn, które doń dotarły, przy 1/4 - 37,5%, przy 1/2 - 25%, a w finale 0%. Jaką można zaobserwować tendencję?
Brat, grubo przed mistrzostwami, mówił, że mistrzem świata zostanie Francja. Jak on to zrobił?!

W czwartek, 28 czerwca, Brat, Partnerka Brata i Bratanica przyjechali z wizytą do mnie, do Szkoły. Nigdy tam nie byli. Z faktu ich obecności byłem bardzo dumny, chociaż, wziąwszy pod uwagę okoliczności, stanowili dość ciekawą ekipę, zwłaszcza Brat i Partnerka Brata. On niższy ode mnie (dla porównania: mam wzrost siedzącego psa) i zdecydowanie szerszy, w sweterku w szpic podkreślającym Brata szerokość i z okularami "denkami" a la "telewizory", Ona niższa od niego, mocno korpulentna o twarzy niezwykle dobrotliwej, ciepłej i przyjaznej.
Miałem upamiętnić ich wizytę, dla mnie istotną i być może niepowtarzalną, jakimś zdjęciem, o co szczególnie prosiła mnie i przypominała Żona, ale w ferworze oprowadzania po Szkole, zapomniałem. I teraz, cholera, żałuję!
Po południu wszyscy razem pojechaliśmy do Wnuków, do Sypialni Dzieci.
Bratanica, taka chłopczyca, sportsmenka (grała w siatkówkę, piłkę ręczną a ostatnio w nożną na pozycji bramkarki), bez problemów dała się wyciągnąć Wnukom na trawę, w ogrodzie z tyłu domu, aby ciąć z nimi w piłkę nożną. Ja się przed tymi namowami skutecznie obroniłem. Mój spokój trwał jednak tylko może z kwadrans, bo cała ekipa "namówiła się" na mnie, weszła do domu i mnie nękała.
- Chodź dziadek! - wydzierały się Wnuki, jeden przez drugiego wiedząc, że ja przecież wielokrotnie z nimi grałem.
- Rusz się, stary dziadu, i się nie wygłupiaj! - Bratanica odezwała się ciepło. Bo przecież zawsze z nią grałem, od kiedy pamięta, czyli gdy była w wieku najmłodszego z Wnuków.
To co miałem robić. Poszedłem.
Dym - wrzaski, płacze i kłótnie były słyszalne na pół Sypialni Dzieci.

W piątek, 29 czerwca, długo nie mogłem dojść, co mi jest. Dlaczego jestem taki zmęczony? Dopiero pod koniec pracy dotarło do mnie, że ja przecież wczoraj grałem w piłkę nożną, o czym kompletnie zapomniałem.
Wieczorem odbyła się ostatnia uroczystość szkolna. Wręczenie dyplomów. Trzydziesty ósmy raz w ciągu 24. lat działalności. We wrześniu mieliśmy rozpocząć 25. rok i wtedy byliśmy nastawieni optymistycznie.

W sobotę, 30 czerwca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole.
W niedzielę, 1 lipca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole.
W poniedziałek, 2 lipca, miałem wracać do Naszego Miasteczka. Ale cały dzień spędziłem w Szkole. Postanowiłem, żeby nie wiem co, wyjechać w środę.
W środę, 4 lipca, cały dzień spędziłem w Szkole.
W czwartek, 5 lipca, wróciłem do domu, do Naszego Miasteczka. Żeby sobie odciąć potencjalną chętkę na dalsze siedzenie w Szkole, a mógłbym, ze względu na liczbę spraw, tak do połowy lipca, dzień wcześniej kupiłem bilet, żeby mieć dodatkową motywację do rzucenia tego wszystkiego w jasną cholerę.
Wróciłem po 23. dniach nieobecności. Nic dziwnego, że Żona, obecna na dworcu, wydawała mi się taka dziwna i inna.
Ciekawe, jaka będzie w tym roku? Chyba jeszcze bardziej dziwna i inna, skoro wrócę po 26. dniach nieobecności.

I tak to było rok temu. W ten sposób uzupełniłem moje wszelkie blogowe zaległości.
A dzisiaj?

Jak wspomniałem, odwiedziłem młodą(!) fryzjerkę. Tę sprzed roku. Nadal była młoda, chociaż o rok starsza.
Musiałem jakoś wyglądać "do ludzi", bo wieczorem miałem 20.wernisaż wystawy prac  dyplomowych, a tak naprawdę to 40. biorąc pod uwagę równoległą ścieżkę dwóch szkół działających przez 25 lat w różnych konfiguracjach.
Żeby wyglądać "do ludzi" dodatkowo ubrałem długie spodnie, sztyblety, koszulę z długim rękawem i marynarkę              i uzbrojony w pełny i ciężki plecak (wewnątrz trzy Pilsnery Urquelle, bo po wernisażu jechałem do Wnuków, a w Boże Ciało sklepy są zamknięte) wyruszyłem w upał do tramwaju.
Jakoś nie przychodzi mi do głowy, żeby w takich razach zamawiać taksówkę. Nic nie poradzę, że przemieszczanie się tramwajem lub autobusem daje mi dużo przyjemności i satysfakcji pomijając fakt, że podróż mam za darmo, a to zawsze da się przeliczyć na odpowiednią ilość Pilsnerów Urquelli.
W tramwaju, klimatyzowanym, siadłem naprzeciwko starej kobiety o twarzy w charakterystycznych bruzdach, w wieku grubo po osiemdziesiątce. Miała przy sobie kulę, a prawej nogi starała się nie zginać, tylko maksymalnie trzymać wyprostowaną. Stąd, gdy zabierałem się do siadania, zaczęła nogę "zabierać", ale zaprotestowałem.
- Proszę nogę tak trzymać, mi wcale nie przeszkadza. - stanowczo i zachęcająco się do niej zwróciłem.
- Bo wie pan, wtedy mniej mnie boli i mam ulgę. - spojrzała na mnie z wdzięcznością.
Wiedziałem.
Moja Matka w ostatnich latach życia, a przeżyła prawie 89 lat, miała kłopoty z kolanami, stąd poruszała się niewiele        i bardzo, bardzo wolno. W ogóle nie wychodziła z domu. Oczywiście takiemu stanowi rzeczy przysłużył się jej beczkowaty wygląd, a mówienie jej, żeby trochę schudła, tylko ją rozśmieszało. Nie ten typ kobiety i nie ta generacja. Po co to wszystko, skoro to i tak nic nie da. Tak po prostu jest i ma być. Normalna kolej rzeczy - starość i pokora wobec spraw oczywistych. Oczywiście twardo twierdziła, że ta jedna, jedyna i żadna inna maść, używana przez nią, jej pomaga (może tak było?), więc nie zawracajcie mi  głowy. 
- Ta dajcie mi spokój! - I tak człowiek musi umrzeć. - śmiała się przy tym.
Jadąc czułem woń starego kobiecego ciała z charakterystycznym przepoceniem i stałym niedomyciem. Znowu przypominało mi to Matkę, która nigdy przesadnie nie dbała o higienę ciała, a zwłaszcza w ostatnich latach życia. U niej dochodziła jeszcze ostra woń moczu z pampersów, które nosiła, i z kanapy, której prawie nie opuszczała.
Pani miała niezwykle żywy wzrok i wyraźnie była ogarnięta w kwestiach tramwaju, przystanków i nawet bystro podpatrywała, co tam też młodzież robi na tych telefonach.
Moja Matka też zachowała jasność i bystrość umysłu aż do końca.
Ta cała aura wokół pani, fizyczna i mentalna, spowodowała, że żałowałem, że muszę przed nią wysiąść. Chętnie bym pojechał dalej. Wiem, że dałoby się z nią pogadać, bo wyraźnie na to czekała. Ale sama mnie nie zaczepiała. Była po prostu kulturalna.

Wernisaż, moim zdaniem, był najlepszym w przeciągu wielu ostatnich lat.
Dopisała publiczność, a prace prezentowały dobry poziom. Oczywiście były zróżnicowane, ale nie trudno o to przy      22. autorach. Tym większa zasługa kuratora, jednego z wykładowców, który świetnie całość zaaranżował. Do tego dochodziły trzy dyplomowe realizacje w postaci wideo i animacji komputerowej, więc całość zrobiła duże wrażenie.
Wśród gości zabrakło Helowców (Hel rekonwalescent poszpitalny), ale za to pojawili się, dawno nie widziani, Kobieta Pracująca i Janko Walski. Budują nowy dom, jeszcze dalej od Metropolii niż ich dotychczasowy, więc Żona musi to koniecznie zobaczyć, bo budowy domów i ich remonty to jedna z jej manii. Byli też Córki Na Komunię Posyłająca           i Konfliktów Unikający, z którymi umówiłem się na spotkanie w jakiejś knajpce w drugiej połowie lipca w Metropolii, kiedy zlądujemy najpierw w niej, a potem w Naszej Wsi. Byli również, jak rok temu, poprzedni i obecni wykładowcy szkół         i koledzy ze studiów. Od jednego z nich otrzymałem w prezencie whisky.
- Tylko uważaj na nią! - nie wiem, dlaczego mnie ostrzegał. - Prawdziwa, amerykańska!
Ja się na alkoholach nie znam z wyjątkiem Pilsnera Urquella, Luksusowej i może kilku win, ale rzeczywiście przeczytałem: OLD SAMUEL KENTUCKY STYLE, Blended Bourbon, dalej coś tam i na dole PRODUCT OF THE USA.  Znaczy z Ameryki.
Tak się zacząłem zastanawiać, z kim mógłbym tę whisky wypić, odpowiednio przez kompana doedukowany i wyszło mi, że najlepszy byłby Hel. No tak, ale on niespodziewanie wyciął, nomen omen, trzustkowy numer i nie będzie mógł pić przez co najmniej trzy miesiące od operacji, a może i wcale. To znaczy, że nigdy. Fatalnie! Mocno mnie to zmartwiło. Bo w całym swoim dojrzałym (po pięćdziesiątce) życiu miałem problemy z doborem kompana (-ów) do picia - jeden jutro miał ważną pracę, drugi jechał samochodem, trzeci był przerażony ilością, czwarty nie pił programowo, piąty może kiedy indziej, szósty akurat brał  antybiotyki, siódmy... I tak na okrągło. Temat zostawiam w zawieszeniu. No chyba że ktoś z czytających się zgłosi.
Dodatkowo obładowany whisky i pięknym bukietem kwiatów od słuchaczy zostałem odebrany z galerii przez Synową, która wracała z czterema Wnukami z Krav Magi. Była tak wykończona dniem, że zaproponowała mi, abym prowadził.    A wiadomo przecież, że ja tego automatycznego cholerstwa dotykać nie będę. Zapakowałem bagaże, gdzie się dało,     i poprowadziła Synowa.
Już u nich, na podjeździe przed domem, otworzyłem klapę bagażnika, by natychmiast usłyszeć huk uderzającej             o betonowe puzzle butelki z napisem OLD SAMUEL... Nie posłuchałem kolegi i na nią nie uważałem. Skąd on wiedział?!
Patrzyłem przerażony czekając na powolne pojawienie się plamy cennego płynu, który za chwilę wsiąkałby bezproduktywnie w jałowe podłoże, gotów rzucić się na kolana nie bacząc na wizytowe spodnie, ku szokowi Wnuków     i zgorszeniu Synowej i Syna, aby wychłeptać i wylizać wszystko, co się da uratować, jak na pewnej imprezie w Naszej Wsi, kiedy to na stole rozlałem, będąc już w niezłym stanie, pięciogwiazdkową Metaxę i zeń ją zlizywałem ku zgorszeniu biesiadników i wręcz obrzydzeniu Pasierbicy.
Ale nic takiego się nie stało. Oczom nie wierzyłem. Żadnego pęknięcia, ryski chociażby. Porządna amerykańska robota. Od tamtej chwili cały czas na nią uważam.

CZWARTEK (20.06)
No i dzisiaj było Boże Ciało. Cały dzień.

Cytuję tylko kretyński zapis z kalendarium mojego telefonu.
Jeszcze lepiej wygląda, np. zapis: Dzień Matki. Cały dzień. Na pewno musiał to wymyślić programista. Zapewne młody!

Późnym rankiem Synowa, Syn i Dwóch starszych Wnuków poszli na mszę św., a potem na procesję. Ja zostałem         z dwójką młodszych. Procesję, która przechodziła "naszą" ulicą, wspólnie obserwowaliśmy z okien domu i widzieliśmy między innymi, jak dziewczynki sypały na ulicę kwiatki. Czytałem rok temu, że w wielu miastach po tych procesjach wybuchają spory na temat, kto potem powinien te kwiatki sprzątać. Tutaj nie będzie takiego problemu, bo ulica przed domem Wnuków woła o pomstę do nieba (to tak na fali święta) i taki kwiatkowy, co prawda tymczasowy, kamuflaż na dziurach tylko jej się przyda.

Przegrałem w warcaby z Wnukiem-II. Popełniłem kretyński błąd tracąc dwa pionki, a potem Wnuk-II tylko mnie konsekwentnie i z zimną krwią punktował. W końcu tej gry ich uczę. Wypłaciłem mu 5 dych.
A potem, mimo ostrzeżeń Syna, który widział, że jestem kompletnie rozkojarzony i bez formy, zagrałem z Wnukiem-I      i w ten sam sposób dostałem łupnia. Ogłosiłem więc plajtę, poinformowałem Wnuka-I, że jestem niewypłacalny i że mu wręczę kwotę 50 zł po wakacjach, co Wnuk-I przyjął ze spokojem i zrozumieniem, i kategorycznie zastrzegłem, że dzisiaj już nie gram.

Po południu wybrałem się piechotą z Wnukami na festyn. 20 minut drogi w upale w jedną stronę. Były klasyczne atrakcje - dmuchane zjeżdżalnie, "zrzucający" byk, radiowóz ochotniczej straży pożarnej, traktorek z przyczepką wożący dzieciaki i wodzirej (MC!). Ale największą były stragany ze wszelkimi wspaniałościami. Cała czwórka zamówiła watę cukrową i lody, a potem sok w butelkach.
Ja, przy jednym lodzie, sobie obserwowałem. I co widziałem? Ano różnicę między dwójką starszych, a dwójką młodszych, a to w zachowaniu, a to w planowaniu, a to w logistyce, czyli używaniu mózgu. Na bardzo prostych przykładach.
Dwóch starszych po zjedzeniu waty stanowczo odmówiło lodów, bo Dziadek, przecież to jest cukier i musimy zrobić sobie przerwę!, gdy dwóch młodszych pożarło lody natychmiast po wacie, więc mnie  na ten widok zemdliło,                   a podejrzewam, że gdybym zaproponował coś jeszcze w tym stylu, to też by zżarli. Do obrzygania się. A gdy każdy dostał butelkę soku, młodsi natychmiast, na bezdechu, je opróżnili, a starsi spokojnie dozowali. I jeszcze jedno. Młodsi byli nieźle umorusani kurzem, który przykleił się do twarzy i rąk, czyli wszędzie tam, gdzie zagnieździła się wata,            a starsi byli czyściutcy. Nic, tylko iść prosto do kościoła.
Starsi wyraźnie wchodzą w wiek "poważnych" nastolatków, młodsi to jeszcze dzieciuchy.

A wieczorem rozpoczęła się akcja "sprzedaży i przetransportowania pianina".
Syn dostał od swojej ciotki ileś miesięcy temu odlotowo wypasione pianino/fortepian i bóg wie co jeszcze elektronicznego wraz z całym oprzyrządowaniem i otoczką, więc "stare", do którego był bardzo przywiązany, musiał sprzedać. Najpierw odbyła się akcja załadowania - ja z Synem z jednej strony, a z drugiej strony sąsiad Syna, napakowany wuefista.
Przy odbiorze, w Metropolii, było łatwiej, bo oprócz nas dwóch z jednej strony, z drugiej był syn pani, która to pianino kupowała, i jej znajomy.
Pani, na oko pięćdziesiąt parę, ładna, interesująca i miła, postanowiła się uczyć gry na fortepianie, ku zaskoczeniu          i niedowierzaniu swego syna. Chyba dusza artystyczna, bo według relacji Syna, nie za bardzo konkretnie można się było z nią umówić co do całej logistyki. To mnie oczywiście od razu zirytowało i nakręciło.
- A nie mógłbyś się dowiedzieć od niej co, kiedy i jak?! - Ja nie mogę tak być cały czas w gotowości do pomocy, bo mam jeszcze mnóstwo ważnych spraw do załatwienia, muszę wracać do Nie Naszego Mieszkania i po prostu nie mam czasu!
"Znajomość" z panią zaczęła się chyba nie najszczęśliwiej, bo wystartowałem z "syndromem Teściowej". Gdy po krótkim odpoczynku przed newralgicznym miejscem, jakim były schody prowadzące na wysoki parter, na trzy-cztery unieśliśmy to bydlę i zaczęliśmy wchodzić pod górę, pani zaczęła właśnie precyzyjnie schodzić w dół pytając:
- Czy w czymś pomóc?
No wprost idealnie, niczym moja Teściowa.
- Tak! - odpowiedziałem nawet dosyć spokojnie i ujrzałem jej reakcję. Uśmiech i pełna gotowość do pomocy połączona z wiarą, że przecież na coś może się przydać. - Zejść z drogi!
Dalej już nie patrzyłem na jej reakcję, ale widocznie była niepamiętliwa i kulturalna, skoro za chwilę, już po wszystkim, zaprosiła nas na lampkę (a później drugą) musującego wina i na ciasto.
No cóż, oprzeć się nie mogłem, zaznaczając że my tylko na chwilkę, zwłaszcza że dodatkowo poznałem pani znajomą po architekturze, która znała pewnego profesora-oryginała, który uczył w Szkole, a ponadto wokół się pętała sunia (roczny terier nepalski), która sprytnie usiłowała wyżreć z niskiej ławy chociażby kawałek ciasta. A wiadomo, że za swoją Sunią tęsknię.
- Tato! - A nie powinniśmy już pójść i czy mam ci przypomnieć, jakie mnóstwo spraw masz jeszcze do załatwienia?!       - Syn patrzył na mnie prowokacyjno-badawczo-zirytowany.
To wyszliśmy. Po jakieś półtorej godzinie. Ale pani zdążyła dowiedzieć się o moim blogu, o Szkole i o Naszej Wsi, oczywiście.

Syn mnie "wyrzucił" w samiuteńkim centrum Metropolii.
Szedłem i podziwiałem. Gwar, tłumy, jakiś koncert, narkotyczna aura napięcia. Wszystko wibrowało.  Aż prosiło się        w tym być albo uciekać, bo samemu to do dupy.
Uciekłem, kupując po drodze w Żabce dwa Pilsnery Urquelle, bo w Nie Naszym Mieszkaniu stan wynosił 0!
- Czy jest piwo Pilsner Urquell? - zapytałem zaczepnie i bez wiary młodą(!) dziewczynę - sprzedawczynię(?).
- Tak. - odpowiedziała. Zrobiła to jakoś tak, że natychmiast uwierzyłem.

Wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Ciągle się łapię na tym, że przez gardło, pióro i komputer nie może mi przejść wróciłem do domu. Zawsze to będzie dla mnie substytut. Chociaż przebywamy tu, zwłaszcza ja, już trzy lata. Nic nie poradzę, że teraz moim domem jest Nasze Miasteczko. Ale i to niedługo się skończy. 15. lipca podpisujemy ostateczny akt notarialny. A potem podobnie z Naszą Wsią.
Trzeba będzie stworzyć nowy dom. I stworzymy. Gdzie i kiedy, nie wiemy.
Świetnie pomagała mi w tym dołowaniu się piękna muzyka w "Trójce". Idealnie współgrała z moimi myślami i z ulgą        i ciszą, w jaką wpadłem, po chwilowym zachłyśnięciu się Metropolią. Ciszą wytęsknioną i jakąś przeklętą.
A śpiewał Mike Milosh, kanadyjski wokalista zespołu RHYE. Stylistyka i głos bliskie George'a Michaela, którego lubiłem, nadal lubię i przy którym nadal świetnie się dołuję.
Nie wiem, do czego jest mi to potrzebne? Bo specjalnie i dość często się w taką atmosferę pcham. Może to swoiste katharsis?
I tak zdołowany w tej samotności, z daleka od Żony i domu, poszedłem spać nic nie robiąc sobie z tego mojego stanu. Wiedziałem, że jutro rano będę "jak nowy". Znam siebie.


PIĄTEK (21.06)
No i dzisiaj rozpocząłem trzeci tydzień WIELKIEJ PASTWY.

Cały dzień spędziłem samotnie w Szkole.
W tej ciszy i spokoju czytałem pracę, książkę Geografa, lat 80 przypomnę, pt. Podstawy fotografii srebrowej.
Geograf stwierdził, że takiej pozycji na rynku nie ma i że on w związku z tym tę lukę uzupełni. Poprosił mnie o recenzję.
Do pracy zabrałem się jakiś czas temu, ale w tym majowo-czerwcowym okresie nie mogę wyłącznie jej poświęcić całej uwagi, więc robię to z doskoku. Ale rzetelnie. Żona by powiedziała, że jak zwykle na 200%.
Więc sprawdzam dogłębnie i profesjonalnie. Kwestie merytoryczne, o ile daje radę, bo pewne partie materiału są konikiem Geografa i gdzie mi tam do niego, styl, błędy gramatyczne i ortograficzne, układ stron, kolejność i logikę numeracji rozdziałów, rysunków i tabel, i literówki, oczywiście. Roboty sporo, bo pierwsza(!) część, którą otrzymałem liczy blisko 100 stron formatu A4.
Przy okazji mam taki sentymentalny powrót do przeszłości, no bo kto dzisiaj uprawia, było nie było, szlachetną srebrową fotografię, taką z duszą? Tylko wariaci, maniacy i słuchacze naszej Szkoły.
Przy okazji, jak zwykle w takich  razach, wiele się uczę. Bo co to jest, np. takie suwliwe połączenie?
Najpierw myślałem, że to nie po polsku, potem że to literówka, ale ponieważ nie mogłem złapać sensu, zajrzałem do wujka.
Sprawa dotyczy zasad precyzyjnego pasowania wymiarów. I tak w tym przypadku suwliwe podstawowe jest nazwą pasowania, a przypisanym do niego symbolem położenia pól tolerancji są literki H,h. Bo oczywiście są inne rodzaje pasowań, jak przylgowe symetryczne, trzy przestronne, cztery obrotowe, wciskane, wciskane lekko i mocno, i cała gama wtłaczanych.
To wszystko w związku z precyzją budowy obiektywów i jego podzespołów, i korpusów aparatów fotograficznych.

Biedny ten fotograf.

Dzisiaj dostałem od Hela mmsa z jego zdjęciem na tarasie domu z dopiskiem Jestem już w swoim raju... A wcześniej podobne, ale z tarasu szpitalnego z dopiskiem Na ten taras nie wroce zaraz...(pis. oryg.)
Ta poszpitalna poetyka udzieliła się i mi, więc mu odpisałem Wróciłeś do siebie i wrócisz do siebie bardzo szybko.
Hel wylądował w szpitalu w ten poniedziałek, we wtorek był operowany, a w środę miał wyjść do domu. Ale nie ma lekko. Pojawiły się bóle. Ale już  w czwartek Hela pisała ze szpitala Jest lepiej, ostry bol ustapil, spal w nocy, usmiecha sie...(pis. oryg.). I uraczyła nas zdjęciem Hela leżącego na szpitalnym łóżku, rzeczywiście uśmiechającego się, ale takiego jakiegoś po tym wszystkim zbidowanego. Hel jest szczupły i żylasty, ale może przez strój szpitalny, łóżko,          a przede wszystkim przez oddziaływanie na psychikę oglądającego zdjęcie, wydawał się jeszcze szczuplejszy, taki      w kierunku pooperacyjnej bidy.
No, ale jest dobrze. Na tyle, że oboje odzyskali werwę na umawianie się na spotkanie. Chyba będziemy u nich 20. lipca, w sobotę, parę dni po naszym przyjeździe do Metropolii, a moim do niej powrocie.
Zwariuję!

Gdy wróciłem ze szkoły, dopadła mnie zbawcza codzienność. Ona robi swoje, pozwala wrócić do równowagi i na właściwe tory. Uwielbiam codzienność.
Pisałem już chyba o tym, nie pamiętam, a może mi się tylko wydaje?  Niestety,  wiek powoduje, że mogę się powtarzać. Nie wiem, co na to Żona, bo dzieci starają się podchodzić do tej starczej ułomności ze zrozumieniem i być może            z troską, a Wnuki podśmiechują się ze zdziwaczałego dziadka.
Taka kolej rzeczy. Jakbym słyszał swoją Matkę.


SOBOTA (22.06)
No i dzisiaj ślub brała Zaprzyjaźniona Szkoła.

Pobrali się Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki.
Pierwotnie mieliśmy być obecni na tej uroczystości i bardzo chcieliśmy, ale niedogodny termin ślubu załatwił wszystko odmownie. Zobaczymy się więc z nimi w sierpniu w trakcie naszego urlopu.



NIEDZIELA (23.06)
No i dzisiaj była niedziela. Cały dzień.

Wydawało mi się, że wcale jej nie było, albo raptem pół dnia, bo zaliczyłem dzisiaj w Szkole ostatnie przeglądy grup weekendowych. Więc może dla zapracowanych jak ja, ta informacja Cały dzień nie jest taka głupia. Pozwala się odnaleźć i wyjść z tego pracoholizmu.

Wyczytałem dzisiaj, w ramach reperkusji bożociałowych, że jakiś ksiądz, bodajże z Poznania, był zniesmaczony faktem, czemu dał wyraz w mediach społecznościowych pisząc "Bez komentarza"., że pewna mamusia uzbroiła swego synka    w koszyczek z kwiatkami i wysłała go na procesję, żeby sypał. Na miejscu tego księdza też byłbym zniesmaczony. I cóż taki synek, gdy kiedyś, już jako dorosły mężczyzna uzmysłowi sobie, albo co gorsza ktoś mu w towarzystwie uzmysłowi, że sypał, pocznie. Będzie miał traumę, na której usunięcie, i oby, strawi jakąś część swego życia, zamiast poświęcać je na inne, zbożne cele. A tylko dlatego, że mamusia nie pomyślała, albo już w tak młodym wieku była dewotką, a może była bardziej papieska, niż sam papież, co z jednej strony się wyklucza, a z drugiej nie.
Sam wiem coś o tym. U mnie akurat nikt z rodziców nie zawinił, co u mojego Ojca było niezwykłą rzadkością. Zawiniła natura, więc jak dobrze pomyśleć, w pewnym sensie jednak rodzice. Tylko nie wiadomo, które z nich. Podejrzewam raczej Matkę, która zawsze wyglądała młodziej niż wynikało to z jej metryki.
Otóż w ogólniaku zostałem zakwalifikowany do tworzącego się szkolnego chóru, a jakże, bo miałem dobry słuch, ale do sopranów dziewczęcych. Bo byłem jeszcze jakieś dwa lata przed mutacją głosu. I śpiewałem w lewej części chóru, patrząc od strony dyrygenta, stojąc wśród dziewczyn. Teraz byłbym takim stanem rzeczy zachwycony, ale wtedy? Obciach! I czy można się dziwić, że już jako dorosły, nie do końca jestem normalny (pomijając, że nie wiadomo, kto to jest ten normalny). Oczywiście przyczyn tej mojej nienormalności było znacznie więcej i to grubo poważniejszych. Ale ziarnko do ziarnka...
Biedny ten chłopczyk od kwiatków. No chyba że zostanie księdzem.

Wieczorem znowu dostałem mmsa od Hela. Na zdjęciu piękny kieliszek z winem o głęboko rubinowej barwie, a obok jakiś biały shit w szklance. I podpis: Noc świętojańska u nas. Hela czerwone wino a ja maślane. Jest równowaga. (pis. oryg.)
Masakra!

PONIEDZIAŁEK (24.06)
No i dzisiaj była Rada Pedagogiczna.

Wszystko przebiegło profesjonalnie i sympatycznie. Jak rok temu.

Dostałem maila od Po Morzach Pływającego. Prosił, żebym zapomniał o Sir w moich wpisach. Widocznie to pierwsze imię bardziej mu leży i się z nim utożsamia. To zapominam.
Ale nie po to pisał. Martwi się o mnie, że może ja nie wiem, że być może Pilsner Urquell jest warzony w Polsce. Tak jak jego, ostatnio ulubiony, Żatecki svetly leżak, który odpowiadał mu pod każdym względem do dzisiaj. Byłem przekonany, że jest to oryginalne czeskie piwo, ale po
dogłębnej analizie naklejek na butelce wyszło, że jest niestety warzone w Polsce. Przestało mi smakować.

Odpowiedziałem, że Pilsner Urquell był rzeczywiście warzony w Poznaniu, ale tego dokładnie nie pamiętam, bo może tylko rozlewany. Ale Pilsner się z tego wycofał. Teraz każdy Pilsner jest warzony i rozlewany w Pilźnie.
Dziękuję za czujność.
Bracia w Czeskim Piwie.


To się nazywa troska.

No i dzisiaj zadzwonili Córcia i Syn z okazji wczorajszego Dnia Ojca, który według mojego telefonu miałem  cały dzień.
Syn ma notoryczną silnię, ja to wiem, więc zupełnie się nie dziwię. A Córcia zdawała w Stolicy, po rocznym kuciu, egzamin na rolnika. I wróciła ledwo żywa. To oboje dzisiaj złożyli mi życzenia.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

17.06.2019 - pn
Mam  68 lat i 196 dni.

WTOREK (11.06)
No i dopadła mnie w Metropolii fala upałów.

A upałów nie cierpię.
Dopadły mnie już w niedzielę, ale wtedy nie było jeszcze najgorzej. Co prawda na komunii Wnuka-II stawiłem się           w koszuli i marynarce, ale o 11.00 było jeszcze przyjemnie, w kościele chłodno, a potem droga do komunijnego domu    w klimatyzowanym samochodzie. A w domu można już było zdjąć marynarkę. Trochę temperaturowo w drodze do kościoła (tramwaj i spory kawałek na dojście) przeszkadzał mi dość ciężki plecak skutecznie przyklejający się do pleców, wypakowany ciuchami i dwiema butelkami Pilsnera Urquella, sprytnie owiniętymi, żeby się nie stłukły i nie brzęczały, zwłaszcza w kościele.
A w poniedziałek rano, o 06.00, we względnym chłodzie, wracałem do Nie Naszego Mieszkania rejsowym autobusem, więc nie było źle, mimo że nadal byłem ogacony w marynarkę. Ale już nie miałem bagażu.
Po prysznicu piechotą poszedłem do Szkoły. Sandały, krótkie spodnie, lniana koszula, to wszystko przezornie teraz zabrane z Naszego Miasteczka (prognozy mówiły o upałach), załatwiły sprawę.
Jednak w drodze powrotnej do Wnuków w popołudniowym żarze  ten niedyrektorski strój niewiele pomagał.
Okazało się, że autobus mam za 1,5 godziny, więc z Synem ustaliliśmy, że przyjadę szynkobusem, a  on mnie odbierze na gminnej stacji. Podróż miała trwać raptem 20 minut.
Stację wcześniej utknęliśmy na 10 minut bez żadnego widocznego powodu. Całe szczęście, że wewnątrz działała klimatyzacja. Gdy przyszła konduktorka (młoda!) i zaczęła sprawdzać bilety, zapytałem, oczywiście czepialsko, co pani odczytała właściwie nie dając się zwieść mojej fałszywej grzeczności, bowiem zdradzał mnie ton, co słyszałem, i chyba wyraz twarzy, czego nie widziałem:
- Przepraszam, ale czy pani może wie, jaki jest powód, że stoimy tutaj 10 minut?
Spojrzała na mnie jak na przygłupa.
- Czekamy na pociąg. - Jak przyjedzie, to wtedy my pojedziemy. - Jest jeden tor.
No oczywiste! Że też nie wpadłem na to. Tylko że, pomyślałem, kolejowi raczej wiedzą, że na tym odcinku jest jeden tor, to po co piszą w nowym (od 9. czerwca!) rozkładzie jazdy, że podróż na tym odcinku trwa 20 minut? Głośno jednak nie odważyłem się podnieść tego argumentu, zwłaszcza że pani miała już w rękach mój bilet i zripostowała natychmiast:
- Proszę okazać dokument uprawniający pana do zniżki.
Taka kolejowa formuła.
Moim zdaniem zrobiła to z zemsty. Nigdy, ku mojemu ubolewaniu, z czymś takim, z takimi "szykanami" się nie spotkałem. Przecież to gołym, nawet niewprawnym, bo młodym okiem widać, że siwy, z bruzdami i przygarbiony, to stary aż nadto i zniżka mu się należy. To po co sprawdzać dokument?
Zawsze przy różnych okazjach marzyłem o takich "szykanach", ale na próżno. A tu była taka okazja, żeby się przekonać, czy może pani jednak oceniła mnie na młodszego. Mógł ją oczywiście zmylić mój "upalny" ubiór - krótkie dżinsowe spodnie, lniana turkusowa koszula z krótkimi rękawami na nie wyłożona, sandały-klapki i ładne nogi, jak swego czasu powiedziała Teściowa, odkryte od kolan w dół, czyli w zasadzie same łydki. Mogła ją również zmylić moja niezgoda na absurdy i buntowniczy ton. Tego, przez moje czepialstwo, nie dowiem się nigdy. A wystarczyło tylko podać bilet i czekać.
Zrobiłem też drugi błąd. Podałem pani dowód osobisty, a powinienem był, dla większego efektu, okazać zusowską legitymację emeryta-rencisty. Ale o niej nigdy nie pamiętam. Nie mogę się przyzwyczaić.

Uważny i dociekliwy Blogujący (ten, co czyta bloga) natychmiast zauważył, że słowa Teściowa użyłem po raz pierwszy, po kilku miesiącach pisania. Przyczyna ignorowania tego słowa, ale nie tej osoby, jest prozaiczna. Otóż w kręgach rodzinnych znana jest Ona (!), ta osoba, ze specyficznego interpretowania wypowiedzi innych członków rodziny             i różnych sytuacji i wydarzeń ich dotyczących. Zawsze, w sposób godny podziwu, doszukuje się drugiego dna                z ukierunkowaniem na fatalizm. Długo nie czułem potrzeby interpretowania tego zachowania   i nie miałem w sobie chęci jego zrozumienia. Ale widocznie przyszedł czas.
Fatalizm, jak mówi jedna z definicji to nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza niepomyślnych lub jak inna zły        i nieunikniony los. Więc według tej definicji, jeśli w sytuacji konfliktowej między nami zaiskrzyło, to według Teściowej ja się obraziłem i dlatego  się nie odzywam. A nie odzywam się, bo dostałem smsa, jednego z wielu z bogatej wówczas, spontanicznej i mocno emocjonalnej korespondencji, o zabarwieniu teatralno-komicznym, napisanym w marcu tego roku piękną polszczyzną Zatem zegnam Ciebie zieciu. (pisownia oryg.). Żegnam, to żegnam. Ale się nie obrażam, chociaż Żona uważa inaczej. Ale ona z tymi ocenami mojej osoby została lekko w tyle, jakieś 10-15 lat, wiedząc jednocześnie, że przez te lata mocno się zmieniłem. Ja też tak uważam.
I nigdy się nie obrażałem. Najwyżej wkurzałem.

A poszło o syna Teściowej, a mojego szwagra. Ona patrzy na niego, jako matka, a ja jako dorosły chłop na dorosłego chłopa. Więc różnica zdań, eufemistycznie mówiąc, była nieunikniona. Zwłaszcza przy naszych, trudnych charakterach. To znaczy, ja uważam, że i ja i i ona mamy trudne charaktery, a ona, że ja. To wszystko to jednak pikuś, ale fakt faktem, od tamtego czasu się nie kontaktujemy ze sobą. Ale ostatnio Teściowa stwierdziła w rozmowie z Żoną, a swoją córką, że chyba na powrót zacznę czytać bloga, bo z niego dowiaduję się, co u was słychać, a ponadto dowiedziawszy się, że będę sam w Metropolii przez ponad cztery tygodnie, wysyła poprzez Żonę zakamuflowane sygnały dymne, że może bym przyjechał na obiadek. Ja bardzo chętnie licząc na pewną grudkowość. Może Teściowa w tym swoim "odnowionym" czytaniu dotrze do Inowrocławia i do grudkowości sernika?

Ja ten fatalizm, znając ciężkie przeżycia Teściowej w dzieciństwie i w młodości, rozumiem, ale jest on jednak                w kontaktach ciężki do strawienia.

Cały ten wywód o Teściowej wziął się od moich nóg. Kiedyś powiedziała, widząc mnie w krótkich spodniach, że mam ładne nogi. Miała na myśli, że bez śladu żylaków. Ale mnie dźgnęło! Bo mężczyzna może mieć nogi zdrowe, wysportowane, żylaste, umięśnione, owłosione, krzywe, ale ładne! A może jeszcze zgrabne?!!!

Swoją drogą, tak sobie na koniec pomyślałem - niejeden chciałby kontaktować się z teściową za pomocą bloga. A ja się pcham.

Syn podrzucił mnie do kościoła, gdzie na mszy św. był Wnuk-II w ramach Białego tygodnia. Stamtąd wypadła Synowa umówiona na kijki z koleżanką (silnia!), przejęła samochód, Syn poszedł na piłkarski trening Wnuka-IV( nadal silnia!),    a ja, spokojnie, bez silni(!), poszedłem do sklepu, bo wieczorem mieliśmy w sześciu chłopa z dochodzącą Synową oglądać mecz Polska-Izrael.
Pilsner Urquell był po 7 zł z groszami. Skandal! Kupiłem cztery sztuki, bo Syn w czasie meczu potrafi mnie zaskoczyć    i wypić 1/5 butelki.
Wygraliśmy 4:0. Pogrom! I co się okazało? Że słowo Pogrom jest skandaliczne, niepoprawne politycznie i nie na miejscu. To jak mamy mówić w czasie meczu z Izraelem, gdy jest spalony? A czeka nas rewanż (też chyba niewłaściwe słowo?) na ich terenie. Przy czym nie wiem, czy na ich terenie też jest właściwe?!
Dochodzi do niezłej paranoi!

Dzisiaj postanowiłem przyspieszyć rozmowy w sprawie zatrudnienia kogoś na miejsce Najlepszej Sekretarki w UE.    Tym bardziej, że w porannej, bardzo sympatycznej i konstruktywnej rozmowie wyszło, że ona wszystko już wiedziała     o moich niecnych planach, np. o naszym (z Żoną) spotkaniu z pierwszą kandydatką. Zrobiliśmy to w dniu wolnym od pracy, żeby Najlepszej Sekretarce w UE nie robić przykrości ocierającej się o nietakt. Ale skoro się dowiedziała (podejrzewam całodobowę ochronę budynku), nie było co się czaić. I tak kiedyś musiało do tego dojść. Poza tym Najlepsza Sekretarka w UE będzie musiała mieć trochę czasu, aby nowej osobie przekazać swoje obowiązki.

Z Żoną omówiliśmy, w świetle nowej sytuacji Szkoły, jaka ta osoba mogłaby lub powinna być.
Najlepiej gdyby to była kobieta, emerytka, swoista kompilacja nauczycielki, kadrowej i księgowej, której odpowiadałoby przychodzenie do pracy sześć razy w miesiącu w różnych wariantach do omówienia.
Nikt taki się nie zgłosił, a Żona znając moje nastawienie do wybierania czegokolwiek lub kogokolwiek, sama wybrała jedną kandydatkę spośród wielu aplikacji, tę, z którą się spotkaliśmy. Pani nam odpowiadała, ale poprosiliśmy jeszcze    o trochę czasu do namysłu. I wróciliśmy do Naszego Miasteczka.
A za parę dni przyszła idealna (tak wynikało z papierów) wprost aplikacja - pani, emerytka, była nauczycielka matematyki, były pracownik urzędu skarbowego, kadrowa i księgowa aktualnie.
Zadzwoniłem i dopadłem ją na jakimś skrzyżowaniu w Metropolii, bo słabo było słychać. Ale się umówiliśmy na spotkanie w Szkole.
Wtedy, jedyne co mi doskwierało i zaniepokoiło to tembr jej głosu, taki lekko piszczący, i sposób wysławiania się, taki rozwlekły.
- Jak ty potrafisz uwypuklać rzeczy nieistotne, które nie mają znaczenia. - Żona natychmiast zareagowała.
- A co?! - Mam pracować z taką osobą, jak ta pani!
Przed nami, na początku kolejki, bo akurat byliśmy w Lidlu, stała sobie właśnie taka pani z naszych wyobrażeń, oczywiście bogu ducha winna. Wolno wkładała każdy towar z powrotem do koszyka oglądając go ponownie, czasami wielokrotnie nie wiedząc czemu, obracała się bezproduktywnie w miejscu i coś marudziła kasjerce tym właśnie podejrzanym tembrem głosu.
Dostałem dreszczy na myśl, że z kimś takim będę musiał pracować.
- No tak! - Coś sobie ubzdurasz i się uprzedzasz. - Szkoda, że mnie nie będzie przy tej rozmowie. - zmartwiła się Żona.
W pierwszy dzień pracy natychmiast zadzwoniłem do pani emerytki. Przedstawiłem się i zapytałem, czy możemy przyspieszyć nasze spotkanie z piątku na jutro, czyli na wtorek.
- Nooo, właaaśnie... - zaczęła.
Czekałem.
- Bo rozumie pan...
- Niczego nie rozumiem! - natychmiast zareagowałem może zbyt ostro, ale adekwatnie. Bo co mam rozumieć?!            A w duchu pomyślałem, że Żona ma rację z tym uprzedzaniem. Bo się natychmiast, nie dość że zirytowałem, to uprzedziłem.
- No właśnie... - kontynuowała.
- Proszę pani, spotykamy się, czy nie?
- Bo widzi pan, jakby to powiedzieć?... - w życiu nie chciałem już z nią pracować - ...bo ja dzisiaj mam spotkanie             w sprawie pracy, a nie chciałabym...
- To może ja jutro zadzwonię i pani mi powie, czy się spotykamy, czy nie. - Przejąłem inicjatywę starając się skrócić moje męki.
- Bo ja bym nie chciała panu zawracać głowy...
- Do widzenia! - Jutro zadzwonię. - Z ulgą skończyłem.
A nazajutrz usłyszałem rozwlekle, że ona właśnie już jest w tej pracy i...

I Żona, i Najlepsza Sekretarka w UE, po mojej relacji doskonale mnie zrozumiały. Żona nawet już nic nie wspominała     o moim uprzedzaniu się.
Pani, z którą oboje rozmawialiśmy, przyszła już pierwszy raz do Szkoły. Na szkolenie. I chyba się nieźle dogadywała, co przyniosło mi dużą ulgę.
Trudne to wszystko.

Zakupy, podstawowe i uzupełniające żoniny Plan Obiadowy, robiłem w upale.

ŚRODA (12.06)
No i wczoraj padłem. O 19.00.

Usypiałem i fajnie było słyszeć odgłosy życia,  które dobiegały mnie spod okien (Nie Nasze Mieszkanie jest na parterze). Bo przecież był to jeszcze środek dnia.
Trzy dziewczynki bawiły się skakanką, co obecnie jest rzadkością. Może mają mądrych rodziców? Dwie nią kręciły rytmicznie licząc, a trzecia skakała radośnie piszcząc. Potem się zmieniały, ale pisk był ten sam.
A obok dwóch wyrostków, może przygotowując i doskonaląc elementy gry w kosza, tłukło rytmicznie piłką o chodnik. Może też mają mądrych rodziców. A może to ci sami?
Za to przy sąsiedniej bramie dwaj, na oko, licealiści (podpatrzyłem), siedzieli na rowerach i głośno rozmawiali. Przy czym od czasu do czasu stosowali odpowiednie i adekwatne przerywniki wzbogacając swoje wypowiedzi. Dodatkowo jeden z nich miał tik nerwowy i od czasu do czasu sprawdzał, czy dzwonek przy rowerze działa. I za każdym razem działał.
A gdy już okolica zaczęła układać się do snu, przyszedł sms od Konfliktów Unikającego. O 22.51. Że Córki Na Komunię Posyłająca "się martwi o Ciebie - brakuje dwóch wpisów na blogu!"
Normalnie, jak jesteśmy razem z Żoną, w takich okolicznościach oboje mamy włączony tryb samolotowy (ciekawe, jak taką informację interpretowaliby ludzie 40 lat temu? - czy szukaliby stosownego wyjaśnienia lub podpowiedzi w Sztuce kochania Michaliny Wisłockiej? - pierwsze wydanie 1976 r.), ale gdy jesteśmy daleko od siebie, telefony mamy włączone, tylko trochę wyciszone.
Oczywiście nie mogłem spokojnie przejść nad taką prowokacją Konfliktów Unikającego i mu odpowiedziałem.
To wszystko się działo, kiedy od 19.00 "spałem". A dzisiaj rano, ponieważ Nasze Osiedle w Metropolii jest pięknie zadrzewione i zazielenione, ptaszki od świtu pięknie śpiewały, więc wstałem przed piątą. Ale i tak mam dobrze.
Ugotowałem sobie składniki do sałatki - ziemniaki, jajka, to wszystko pokroiłem, uzupełniłem jabłkiem, kiszonym ogórkiem i cebulą, dodałem dużo świeżo zmielonego pieprzu i obficie polałem oliwą z oliwek. I jedzenie do pracy miałem.
Zrobiłbym to i bez wskazówek Żony, bo lubię. Ale się jej przyznałem, że dwa razy, dzień po dniu, bo w poniedziałek        i wczoraj, zjadłem w bistro w pobliżu Szkoły pyszną jajecznicę na boczku, z dodaną pastą z awokado, sałatką z rukoli polaną oliwą z oliwek i obsypaną prażonymi pestkami z dyni i z trzema pysznymi skrawkami opieczonej bułeczki. I ta bułeczka wystarczyła.
- O matko! - Nie jedz pieczywa! - Zamulasz sobie żołądek! - To ja się tak staram i dbam o twoje zdrowie, a ty... - zabrzmiało z odległości 400. km.
A ile ja mogę takim incydentalnym przypadkiem i takimi skrawkami bułeczki zamulić sobie ten mój cholerny żołądek?     A głodny być nie mogę, bo dostanę mroczków i nie będę funkcjonował. Poza tym Pilsner Urquell za  chwilę wszystko ładnie wyrówna, pewne procesy skatalizuje i zamulenie, a nawet inne diabelstwo szlag trafi.
Ponadto nie mogłem jeszcze uruchomić mojego Planu Obiadowego, bo nie miałem jak i kiedy. W sobotę, po piątkowym wieczornym przyjeździe do Metropolii, jechałem na klasowe spotkanie, w niedzielę była komunia Wnuka-II,                   w poniedziałek rano (06.00) od Wnuków jechałem do Szkoły, via Nie Nasze Mieszkanie, żeby się trochę ogarnąć            i przeszeregować, to samo wczoraj rano, więc dopiero wczoraj po południu mogłem zrobić stosowne zakupy i wejść      w Plan Obiadowy przygotowany przez Żonę.
Na pierwszy ogień, na obiad, poszedł hinduizm podgrzany na patelni na gęsim smalcu, ale ponieważ cuchnęło malizną, to wsparłem się kozim serem. I od razu z zamrażarki wyciągnąłem karkówkę w warzywach. Będę jadł, oczywiście bez ziemniaków, przez dwa dni.
Więc pieczywa nie tknę, no chyba, że los rzuci mnie gdzieś na kolejną PASTWĘ.

Dzisiaj dotarło do mnie, jak ekstremalne sytuacje porządkują życie. Na przykład upały. Stanowią o rytmie dnia                 i potrzebach.
Rano wstałem wcześnie, żeby rowerem  pojechać do Szkoły we względnej temperaturze. Przynajmniej raz dziennie. Ale najpierw, po nocy, po której kleiłem się sam do siebie, czego nienawidzę,  wziąłem prysznic. Potem wypiłem końcówkę Nocnego Płynu, następnie wodę z solą himalajską, a potem kawę, żeby zniwelować wczesne wstawanie. Tak rozruszany przygotowałem sobie śniadanie według wytycznych Żony, czyli niezawierającego cząstki pieczywa.              I pojechałem. Tam przy klimatyzacji spędziłem fajny i intensywny okres, i wróciłem robiąc po drodze zakupy. Dzisiaj, np. Pilsnery Urquelle. W moim nowym plecaczku, o prostej, prostopadłościennej konstrukcji, który kupiliśmy dla mnie          w Naszym Miasteczku przed wyjazdem do Metropolii, dało się upchać, i to z pewnym luzem, 8 flaszek. W tamtym starym, który wymyślił i skonstruował ktoś, kto na pewno nie pije Pilsnera Urquella mieściły się zaledwie cztery. Z takim słodkim ciężarem przyjechałem do domu.
Wcześniej w Szkole dopytałem Najlepszą Sekretarkę w UE, gdzie na trasie jest najbliższa Biedronka.
Była zszokowana.
- Ale panie dyrektorze! - Musi pan jechać? - W taki upał?!
Żona zareagowała podobnie.
- Proszę cię! - Pojedź jutro. - Jutro już upały mają być mniejsze.
A ja po prostu w lodówce miałem ostatnie dwie butelki. Myśl, że stan magazynowy w tym asortymencie mógłby wynosić 0, nie robiła mi dobrze.
Zrzuciłem ostrożnie słodki ciężar, a potem zrzuciłem z siebie wszystko pozostałe. Potem wyjąłem z lodówki, do chwili przybycia przedostatnią butelkę, nalałem z mocną pianką i spocono-klejący wziąłem prysznic. Pianka w międzyczasie delikatnie opadła, więc przy rozpakowywaniu się mogłem się delektować. A dopiero grubo później mogłem przygotowywać obiad przy telefonicznej pomocy Żony. Więc mam fajnie.
Taki jest drugi dzień i takie będą następne. Niczym u Barei (Co mi zrobisz jak mnie złapiesz).

Wieczorem wyjaśniłem z Córki Na Komunię Posyłającą i z Konfliktów Unikającym, co się stało z moim ostatnim wpisem. Przez cały dzień na pewniaka odpierałem informację-zarzut, że ostatniego wpisu nie ma. Ale gdy Konfliktów Unikający przesłał mi smsem zrzut z ekranu z tekstem Jak widać chyba się nie opublikował. Sprawdzone na dwóch kompach i dwóch telefonach (pisownia oryg.), to się naprawdę zdenerwowałem. Wpisu z 10 czerwca nie było. Nie zacytuję, co mu odpowiedziałem. A pamiętałem, że rano w poniedziałek opublikowałem, bo później u Wnuków nie miałbym jak, i że Żona tego dnia wieczorem wpis czytała.
To się rzuciłem do szkolnego komputera, a tam wpisu nie było. To znaczy nie było go wcale na całym świecie i we wszystkich kompach! Zgroza i trwoga! A jak trwoga, to do ... Żony.
Żona wszystko sprawdziła i mnie uspokoiła. Otóż, nie wiedzieć jak, wpis, już opublikowany, znalazł się z powrotem        w roboczych. Musiałem we wtorek, sprawdzając błędy i literówki i go aktualizując, na co nie miałem czasu od razu         w poniedziałek, "coś zrobić". Nienawidzę kompów!
Po rozmowie przyszedł uspokajający sms od Konfliktów Unikającego Jest!
Przy okazji dowiedziałem się od Córki Na Komunię Posyłającą, że młodsza z nich "zostanie posłana" za dwa lata.          A ponieważ córek już więcej nie ma, to chyba trzeba będzie wówczas uaktualnić imię, na, np. Ta Która Córki Na Komunię Posyłała. Zobaczymy.

CZWARTEK (13.06)
No i już wiem,  co może się stać z Pilsnerem  Urquellem.

Wczoraj jedną butelkę włożyłem do zamrażarki. Na chwilę.
Dzisiaj rano, gdy sprawdzałem imponujący zestaw Planu Obiadowego przygotowany przez Żonę, szpetnie zakląłem. Nie na Żonę i na Plan Obiadowy, oczywiście.
Pilsner zamarzł! Koło kapsla utworzyła się taka mała kupka piwnego, ciemnobrązowego grysu lodowego.
Oszronioną butelkę wstawiłem do zlewu, grys wybrałem, komorę wyczyściłem i pojechałem do Szkoły.
Gdy wróciłem, w butelce brakowało może 2-3 cm płynu. Pomyślałem, że nie jest tak źle. Tylko barwa wydawała się trochę podejrzana i gdy otworzyłem butelkę, nie było charakterystycznego syku zwiastującego przyjemne doznania. Spróbowałem i cieczy tej, która pozostała w butelce, nie dało się pić. Cała pilsnerowość uciekła. Okazało się, że jest jej "tylko" 2-3 cm i aż 2-3 cm.

Gdy byłem w Szkole, zadzwoniła Córcia. Będzie miała dziewczynkę. Zięć właśnie tak chciał, ja skrycie też. Zresztą "nowy" wnuk z różnicą wieku 6. lat względem obecnego, najmłodszego Wnuka-IV byłby ciągle przez starszych braci marginalizowany i by się plątał gdzieś na peryferiach ich spraw. A z dziewczynką, siostrą cioteczną, będzie inaczej. Ponoć baba strasznie rośnie, a Córcia czuje się świetnie. Każdy by się tak czuł, gdyby miał poza sobą długi etap rzygania.

Dotarło do mnie, że o moim LXX-leciu w Naszej Wsi to mogę sobie pomarzyć lub nagwizdać.
Przecież już wtedy Naszej Wsi "nie będzie".


PIĄTEK (14.06)
No i coraz bardziej doceniam nowy plecak.

Rano zapakowałem  do niego marynarkę i stałe codzienne akcesoria - pojemnik z sałatką, kalendarz, etui z okularami   i drobiazgi - kalkulator, portmonetkę, klucze.
W drodze powrotnej zahaczyłem o Wielką Galerię, gdzie marynarkę oddałem do czyszczenia (jakieś plamy z jedzenia sprytnie kamuflowane przez jej szarą fakturę) i zaszedłem do TESCO. A tam przy Pilsnerze Urquellu karteczka KUP DWA BĘDZIE TANIEJ. To kupiłem osiem. Wyszło 50 groszy oszczędności na butelce, czyli dokładnie jeden Pilsner Urquell.
A w ekosklepie dołożyłem do tego butelkę oliwy z oliwek, butelkę octu jabłkowego, paczkę jajek i opakowanie pomidorków koktajlowych. I jeszcze było miejsce mimo obecności stałych codziennych akcesoriów, które podróżują tam i z powrotem.
Takiego klocka zarzuciłem na plecy i spokojnie dojechałem do Nie Naszego Mieszkania.

Dzisiaj rozpocząłem drugi tydzień WIELKIEJ PASTWY.
A jak było tydzień temu, na początku pierwszego?

W piątek jechałem pociągiem do Metropolii. Żona mnie odprowadziła na dworzec.
- A czy ty wiesz, że to może być już taka twoja przedostatnia podróż? - przytomnie mi uświadomiła, było nie było, istotną dla mnie rzecz.
I przy moim ciężkim wzdychaniu się pożegnaliśmy.
Wiedząc, co może być w piątek, przezornie na całą drogę kupiłem bilet I klasy.
I było. Tłumy ludzi, ale w WARSie udało mi się znaleźć jedno miejsce przy stoliku czteroosobowym.
Zamówiłem "kuchnię" na całą podróż i zapłaciłem z góry. Atmosfery nie było - nie to co w zwykły dzień, kiedy potrafiłem być nawet sam w WARSie. Więc nawet nie zapytałem pań - drużyny warsowej, skąd są.
Postanowiłem desperacko pisać bloga, ale długo to nie trwało. W którymś momencie zahaczyłem plastikowym pokalem pełnym piwa o krawędź monitora i je wylałem na klawiaturę, podłogę i stolik.
Panie z baru i dwie konduktorki, które akurat zaczęły sprawdzać bilety, rzuciły się do mnie z naręczem serwetek. Na szczęście nie oblałem współpasażerów. W trakcie panicznego sprzątania rozwaliły się oprawki okularów do czytania (co jakiś czas sklejam je, ale jak widać nawet Kropelka nie daje rady), więc było śmiesznie.
Współpasażerowie, doświadczeni w bojach, poradzili mi, abym natychmiast wyłączył zasilanie laptopa i się modlił.
Nie było co robić, więc poszedłem do swojej jedynki. Pasażerowie dziwnie na mnie patrzyli, gdy na mniejszej bagażowej półce pieczołowicie układałem laptopa klawiaturą w dół, tak że ekran swobodnie dyndał, ale nie zadawali żadnych pytań, gdy poczuli charakterystyczny smród piwa.
Nudziłem się szpetnie, bo nie miałem ze sobą żadnej książki. Po co ją miałem dźwigać, skoro przez niecały tydzień       w Naszym Miasteczku wystarczył mi Kopaliński (mój szacunek, że dobrnę do końca na moją siedemdziesiątkę mogę sobie w buty włożyć - jestem dopiero przy literze C i to na jej początku), a w Nie Naszym Mieszkaniu czekała na mój powrót do Metropolii Wolność Jonathana Franzena.
Więc z nudów obserwowałem współpasażerów. Ten vis a vis kogoś mi przypominał.
- A pan mi przypomina z wyglądu tego założyciela specjalnej wojskowej jednostki GROM ( sformowana 13 lipca 1990 roku - założyciel i pierwszy dowódca płk Sławomir Petelicki,  później generał - dop. mój) - zagadałem.
Facet się nieźle obśmiał.
- A mógłby pan rzucić okiem  na tego "wiszącego" laptopa, bo ja bym jednak wrócił do WARSu i coś zjadł.
Facet, jak przystało na "prawdziwego" wojskowego nie był rozmowny. Z uśmiechem skinął tylko potakująco głową. Budził zaufanie,  co prawda quasi-wojskowy, tak namaszczony przeze mnie, ale jednak.
W WARSie było tylko jedno miejsce przy stoliku, obok młodego, oczywiście, mężczyzny.
- A jak laptop? - usłyszałem, gdy ledwo siadłem.
I tak zleciała druga część podróży, nawet nie wiedziałem kiedy.
Rozmawiało się niezwykle sympatycznie, bo facet miał takąż twarz i ujmującą powierzchowność, ale przede wszystkim, przy swoich 36 latach, zdrowe i mądre poglądy i sposób patrzenia na świat. Miło było słuchać. Na koniec, gdy nie chciałem już zamawiać kolejnej butelki piwa, podzielił się swoim.

A laptop działa, tylko klawiaturę trzeba będzie wymienić. Przy "pisaniu" klawisze wkurzająco trzeszczą i nie odbijają       z powodu wewnętrznego sklejania się.

W sobotę mieliśmy XIX zjazd, spotkanie, naszej klasy z ogólniaka.
Tym razem u naszego kolegi, Kanadyjczyka II, na wsi. Z żoną, jego pierwszą miłością, do której wrócił po latach i po dwóch małżeństwach z innymi kobietami, pół roku - zimę, spędzają w Kanadzie, a drugie pół właśnie na tej wsi.
Życie Kanadyjczyka II to gotowy scenariusz do filmu. Teraz będąc w moim, czyli naszym, klasowym wieku, sam wybudował we wsi potężny basen, gdzie hoduje ryby, ot tak sobie, żeby pływały. Chce spełnić marzenie swego życia     i wybudować trójmasztowy statek-hotel, z żaglami, który by stał ot tak, ni z gruszki, ni z pietruszki w tym basenie, pośrodku Polski i z dala od wszelakich poważnych akwenów. A gdyby gościom-świrom się znudziło, to obok, ale już "na lądzie" planuje wybudować potężny dom.
Jego żona już dawno na te pomysły machnęła ręką, bo wie że od tego nie jest w stanie go odwieść, więc niech sobie buduje. Ale fizycznie mu w tych pracach pomaga dbając jednocześnie o dom, posesję i uprawiając ogród. To tacy ludzie, dla których ciężka fizyczna praca jest podstawą i bez niej się nudzą, np. w Kanadzie, i nie widzą sensu życia.       I tacy, którzy potrafią zrobić wszystko.

Kanadyjczyk II postawił się po staropolsku. Kuchnia serwowała karkówkę z grilla, z grilla kiełbasę i kaszankę, obie własnego wyrobu, krewetki królewskie, kotlety z karpia, jajka od kur wiejskich, faszerowane, flaki, ciasta, kawę, herbatę i alkohole. Nie do przejedzenia i nie do przepicia, zwłaszcza że zamiast 18. zapowiadanych osób przyjechało 14.
Biesiadowaliśmy na górze w dwupoziomowej kuchni letniej specjalnie wybudowanej przez kolegę na rogu basenu. I nic nas nie obchodziło, zwłaszcza że obsługiwała nas kelnersko cioteczna wnuczka kolegi.
Kanadyjczyk II może z raz usiadł przy stole, a tak przez cały czas chodził i nadzorował. Ale wódkę, a potem bimber (polska wieś) pił razem ze mną i z Kanadyjczykiem I, który przyjechał do Polski kilka miesięcy temu, aby w naszym Rodzinnym Mieście pozałatwiać swoje... rodzinne sprawy.
Obaj potężne chłopy, jak tury i gdzie mi tam do nich. Ale dawałem radę. Na tyle, że Kanadyjczyk I wstając w którymś momencie od stołu wziął się zatoczył i obalił na podłogę, ku przerażeniu koleżanek. Więc wziąłem go pod ramiona          i dodatkowo wyrzucałem z siebie mocne żołnierskie słowa pomagając w ten sposób koledze się zmobilizować, aby przyjął pozycję pionową. Pomogło.
Obaj zeszliśmy po dość stromych schodach na dół, przy stałym i lekko panicznym doradztwie wszystkich koleżanek, które, jedna przez drugą, wykrzykiwały, a to w liczbie pojedynczej, a to w mnogiej Trzymaj go! Trzymajcie się poręczy! Uważajcie, zakręt! (schody zabiegowe - dop. mój), O Matko! O Jezu!. lub głośno wstrzymywały oddech, gdy któryś         z nas się potykał.
Na dole położyłem kolegę, a raczej rzuciłem jego bezwładnym ciałem na wersalkę, nierozłożoną, zdjąłem mu buty, podłożyłem poduszeczkę, ułożyłem na wszelki wypadek na boku, przykryłem kocem i wróciłem na górę.
Za jakiś czas dwie koleżanki przyszły do mnie z pretensją, że Kanadyjczyk I leży obok wersalki, na podłodze z kafli.
- Wąska, to spadł. - odpowiedziałem spokojnie i racjonalnie. Można by powiedzieć ze znawstwem.
Były oburzone takim moim nieludzkim komentarzem.
- Ale weź coś zrób! - zażądały kategorycznie.
To zszedłem na dół. Kanadyjczyk I leżał bezwładnie na kaflach, jak opisały dziewczyny, i spał, z głową pod stolikiem,     a z nogami blisko wersalki.
Najpierw rozłożyłem wersalkę, a potem używając tych samych słów, co poprzednio, ułożyłem go wygodnie                     i profesjonalnie na boku. Podłożyłem poduszeczkę, przykryłem kocem i wróciłem na górę.
O 17.00, jak przystało na emerytów, impreza się skończyła.
Do Metropolii odwiózł mnie Profesor Belwederski, jeden z trzech kolegów z tamtych czasów, którzy być może uratowali mi życie. Dosłownie i w przenośni. Każdy na swój sposób. Drugim był właśnie Kanadyjczyk I, a trzecim Ten Trzeci, który na to spotkanie nie mógł z powodów rodzinnych dotrzeć. Gdyby nie oni, już bym chyba dawno nie żył, albo siedział       w kiciu. Jak to się ładnie i poprawnie politycznie mówi, jako młodziak wpadłem w złe towarzystwo. Wszyscy z niego tak skończyli. Uchowałem się tylko ja, dzięki tej trójce i sile mojej woli i błyskowi otrzeźwienia. A o to naprawdę trudno, gdy się ma 15-16 lat.

W niedzielę była komunia Wnuka-II. Taka indywidualna, w ramach "zwykłej mszy". Ta wersja, bez spędów, bardzo mi się spodobała. W jej trakcie odbywał się również chrzest oseska, słodkiego bobaska, bogu (nomen omen) winnego chłopczyka z jakiejś zachwyconej młodej rodziny.
Los bywa przewrotny. Nie dość, że swoją obecnością podbijałem statystykę wiernych kościoła katolickiego uczęszczających na mszę św., która to statystyka w ostatnich latach wykazuje tendencję spadkową, co mnie wcale nie buduje, bo tzw. wierni przestają uczęszczać na msze ze zwykłego lenistwa, czyli są to ludzie nijacy, to jeszcze ksiądz wywołał mnie do tablicy.
Siedziałem w ostatniej ławce, z brzegu, tuż przy kościelnej kruchcie. Miałem to przemyślane ze względów światopoglądowych, klaustrofobicznych i po pospotkaniowych klasowych z poprzedniego dnia.
- Bardzo prosimy tego pana siedzącego w ostatniej ławce - ksiądz odezwał się niespodziewanie wyraźnie wskazując księżym (ksiądznym?) gestem na mnie - aby zaprosił tych wiernych stojących w kruchcie, aby weszli do środka i nam towarzyszyli w tej uroczystej chwili. - Tu są jeszcze miejsca w ostatnich ławkach.
To ruchem głowy zaprosiłem.
A później ksiądz, w tak zwanym międzyczasie (może to były ogłoszenia parafialne), stwierdził w formie żartu, że jeszcze tylu osób w tym kościele to nigdy nie było.

A w następnych dniach wpadłem już w rytm Barei. Ale i tak miałem dobrze.

SOBOTA (15.06)
No i dzisiaj postanowiłem sobie zrobić sobotę.

Takiej, jakiej w Metropolii nie miałem od dawna. A może i nigdy.
Przede wszystkim nie poszedłem do Szkoły. Była Najlepsza Sekretarka w UE, więc mogłem być spokojny.
Delektowałem się spokojem, długim rankiem, kawą i odgłosami budzącego się życia.
Potem miałem, co prawda, chwilę słabości i pojechałem rowerem w straszny już upał do Biedry, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma promocji na Pilsnera Urquella, ale szybko wróciłem do Nie Naszego Mieszkania. Promocji nie było.
Na popołudnie umówiłem się na lody z Pasierbicą i z Q-Wnukami. Wylądowaliśmy z racji zakupów w Empiku, w starej, odrestaurowanej galerii. Chciałem kupić Em-Wnukowi Super Zingsa w nagrodę za to, że ostatnio, dzień po dniu zrobił kupę, z czym ma problem. I to poważny ku zmartwieniu rodziców, babć i dziadków. A ponieważ ja to doskonale rozumiem...
Według Pasierbicy standardowy Super Zings kosztuje 4 zł, a bardziej wypasiony 12. Ja, o dziwo, zapłaciłem 24, bo   Em-Wnuk się uparł, że chce mieć "Więzień". Faktycznie było to plastikowe, badziewne więzienie w kształcie wieży, gdzie wewnątrz siedziały aż dwa Super Zingsy. Dlatego tak drogo. Do tego "więźnia" od razu przykolegowała się Ofelia i nie pomagały żadne tłumaczenia, że ona ma książeczkę, a "więzień" jest Em-Wnuka.
- Niuniiii! - darła się o sobie, natychmiast określając precyzyjnie właściciela. A w apogeum "Niuniiii!" waliła piąstką        w stolik zastawiony deserami i kawą, i próbowała bić matkę, czyli Pasierbicę. W końcu wypuszczona z wózka na wolność uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo, a potem walczyła z bratem o "więźnia" próbując piąstką zdzielić go w łeb. A brat wyraźnie dorośleje, bo nic sobie z tego nie robił, gdy nawet obrywał od siostry. Jeszcze niedawno oddawał jej z nawiązką.
Moja Żona, ze zdjęć czarno-białych, z jej ofeliowego okresu, bardzo mi Ofelię przypomina. Ciekawe, czy w tym okresie życia miała podobny charakter. Bo matkę miała i brata też.
W tej fajnej atmosferze, przez dwie godziny, dowiedziałem się tylko tyle od Pasierbicy, że pod koniec czerwca dostają klucze do mieszkania, potem wkraczają fachowcy od wykończenia mieszkania i ich właścicieli i że oni chyba wprowadzą się w połowie sierpnia. I że wtedy przestaną chyba już tęsknić za Niemcami. I że babcia Q-Zięcia się martwi, że oni się wyprowadzają, bo będzie tak cicho i głucho, podczas gdy, jak się wprowadzali tymczasowo, ale jednak, narzekała na hałas i codzienne problemy wynikające ze wspólnego mieszkania. I że Q-Zięć jest bardzo zadowolony z pracy i że są perspektywy.

Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem wieczorem i nawet mi nie przeszkadzało codzienne pluskanie sąsiadki-idiotki i jej ablucje. Mechanizm, jak z babcią Q-Zięcia.

NIEDZIELA (16.06)
No i dzisiaj był kolejny egzamin z Krav Magi.

Zajrzałem tam tylko na chwilę dostarczając płyny. Dostałem smsa od Synowej Jakbyś dał radę gdzieś kupić butelkę wody to będę wdzięczna, bo zostawili w samochodzie a samochód daleko (pisownia oryg.). I dałem radę, mimo że Żabka, dzisiaj poczta, była otwarta od 11.00, czyli grubo po czasie moich poszukiwań.
Na sali gimnastycznej miałem być symbolicznie, tylko 15 minut. Bo później czekało mnie umówione spotkanie z ojcem Gospodyni-Szamanki, a potem w Szkole pierwsze przeglądy i zaliczenia semestru.
Wytrzymałem minutę. Zaduch, przy małej sali gimnastycznej, bez klimatyzacji, przy ponad setce ludzi, był taki, że Wnuk-IV w okamgnieniu wypił należny mu sok, chociaż jeszcze nie zdawał egzaminu, tylko siedział na miejscach dla publiczności, a koszula do mojego ciała zaczęła się przyklejać natychmiast, czego nienawidzę, zwłaszcza jak idę w niej do Szkoły.
Więc uciekłem.

Zadzwonił Kanadyjczyk I.  Nawet w sensownym momencie, kiedy mogłem pomiędzy przeglądami rozmawiać. A słynie    z kompletnego braku wyczucia i nie przejmowania się tym, czy ktoś ma czas i czy może rozmawiać, czy nie. I z tego, że bez żadnych wstępów przechodzi od razu do meritum, nawet wtedy, gdy się nie widzieliśmy 5, 10 lub 15 lat. Stąd rozmówca ma zawsze wrażenie, jakby widział go i rozmawiał z nim wczoraj.
- Dziewczyny mi powiedziały, że bardzo, panie, ładnie się, panie, tego, nooo... zachowałeś. - zawiesił głos, jakby czekał na potwierdzenie.
- Nooo. - A co? - zapytałem ostrożnie czekając, co dalej powie.
- No, że się mną zająłeś, panie, i że mnie położyłeś spać. To ja tobie, panie, bardzo chciałem, tego..., podziękować.
-  Nie ma za co. - A do której spałeś?
- A do rana! - Kanadyjczyk II dał mi kiełbasy, kaszanki, karkówkę. - Kurwa, pełna torba, człowieku! - zaśmiał się             z podziwu wchodząc na właściwe tory.
- To jak dotarłeś do Rodzinnego Miasta?
- A zawiózł mnie swoim Chryslerem vanem.
Tu muszę dodać, że na czas pobytu w Polsce Kanadyjczyk II wszystko, dwa miesiące przed swoim przylotem, pakuje na statek, który płynie do Europy, w tym do Polski. I gdy jest już na miejscu, w swojej wsi, czekają na niego Chrysler, quad (jeździliśmy - gdy ja umierając ze strachu rozpędziłem go do trzydziestki, usłyszałem za sobą, do ucha Co tak wolno?! On może jechać 110!), Harley Davidson i różne inne sprowadzane corocznie do Polski, np. potężny grill. Oprócz tego kontener żywności, w tym roku większy ze względu na klasową okoliczność. I tymi wszystkimi kanadyjskimi specyfikami nas częstował. Na przykład każda z koleżanek dostała zestaw kanadyjskich renomowanych kosmetyków, a panowie również, plus cygaro, z którym nie wiem, co robić ( na razie leży na stole).
A jak byliśmy u Kanadyjczyka II z Żoną w tamtym roku, to serwował steki z kanadyjskiej wołowiny, bo polska to szajs.

- Ponoć, kurwa,  strasznie kląłem, człowieku?! - kontynuował Kanadyjczyk I. - Nie wiem, co mi się, kurwa, stało?! - Ponoć dziewczyny się strasznie obraziły?!
- E, tam strasznie! - odpowiedziałem. - Jak zwykle. - A bo to pierwszy raz?
- To może, kurwa, powinienem je przeprosić? - Jak myślisz?
- Nie zaszkodziłoby. - podsunąłem.
- No tak, ale ja, kurwa, nie mam do żadnej numeru telefonu!
- To zadzwoń do Profesora Belwederskiego. - On ma do wszystkich.
- Ale co mi się, kurwa, człowieku, stało?!
- Zostałeś sprowokowany. - odparłem spokojnie. - Politycznie.
- Ale przez kogo?! - Niczego, kurwa, nie pamiętam!
- No, np. przeze mnie i jeszcze paru, którzy znają twoje słabe punkty.
Kanadyjczyk I jest głęboko oczytany i ma dużą wiedzę. Przez to wie lepiej i nie ma szans go przekonać, ba nawet wypowiedzieć zdanie niezgodne z jego osądem, czego by ono nie dotyczyło. Więc zaperza się natychmiast, w oka mgnieniu, niczym mieszanka wybuchowa wodoru z tlenem (chociaż i na ten temat ma zapewne inne, swoje zdanie). Jest idealny do prowokacji.
Ale nigdy na nikogo się nie obraża. Nawet gdy ten ktoś, według niego, jest chujem, esbekiem, komuchem lub pedałem. Co najwyżej go zwyzywa. Może też dojść do bijatyki, co niejednokrotnie miało miejsce.
- No, ale człowieku, ja zrobiłem coś wbrew mojemu wykształceniu! (jest lekarzem weterynarii - dop. mój). - Przed naszym spotkaniem wziąłem tabletki uspokajające, a potem piłem wódę! - Mogłem się, kurwa, wykończyć!
- Mogłeś. - A przylecisz w przyszłym roku na naszą siedemdziesiątkę?
- Na jaką, kurwa, siedemdziesiątkę?!
- No na naszą, kurwa! - udzieliło mi się. - W przyszłym roku kończymy siedemdziesiąt lat!
- Aaaa..., to postaram się.

Dzisiaj znowu graliśmy z Izraelem. Na szczęście w ręczną, więc spalonych nie było. Rewanżu też nie będzie, bo był to ostatni mecz, który przy naszej wygranej bez pogromu (wygraliśmy w trudzie i znoju), zakwalifikował nas na mistrzostwa Europy.
Swoją drogą muszę przyznać rację Synowi, który zadaje mi retoryczne pytanie Czy Izrael leży w Europie?, i twierdzi, że on tego nie rozumie. To ja też tu czegoś nie rozumiem. Choć uważam, że hobbistycznie jestem całkiem niezły                z geografii, to na wszelki wypadek, przy moim wieku, sprawdziłem: - Izrael - Bliski Wschód - Azja(!) Zachodnia. Ale potem doczytałem i sam doskonale o tym wiem, że w mistrzostwach Europy biorą również udział Azerbejdżan                i Kazachstan, a więc Azja.
Więc jest to polityka - decydują o tym względy nie tylko geograficzne, ale historyczne, kulturowe i nie tylko...
Ok. Mogę to przyjąć, ale raczej surrealistycznie będzie brzmiało Izrael - Mistrzem Europy albo że konkurs Eurowizji wygrał przedstawiciel Izraela.

Za to w piłkę nożną zagraliśmy dzisiaj z Belgią w ramach mistrzostw Europy U-21 odbywających się we Włoszech. Pogromu nie było (3:2 dla nas), ale za to "normalnych" spalonych mnóstwo, jak to na meczu piłki nożnej.

Dowiedziałem się równocześnie od Żony i od Hela, że mailowo analizują różne sfery naszego życia wynikające ze sprzedaży Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, chociaż ani jedno, ani drugie się jeszcze nie sprzedało. Ale dewizą Żony jest mieć plan B, a nawet C, żeby się nie dać zaskoczyć i być przygotowanym. Ja w tym nie mogę uczestniczyć              z wiadomych względów, ale też nie podołałbym charakterologicznie takiemu dzieleniu włosa na czworo, a znając ich, pewnie i na ośmioro, nawet gdybym miał mnóstwo czasu, więc spokojnie czekam, bo na pewno Żona przedstawi mi kompendium przemyśleń i możliwości.
Jak kiedyś, w jakimś sensie w adekwatnej sytuacji, gdy Pasierbica postanowiła kupić sobie sukienkę.
Z kolei jednym z jej głównych rysów charakterologicznych jest fakt ciężkiej przypadłości polegającej na braku umiejętności podjęcia decyzji. Więc przy moich cechach - nienawiści do zakupów i wybieraniu towaru pierwszego          z brzegu, który mi musi jednak odpowiadać, ustaliliśmy, że ja siądę sobie na dole przy kawce i gazecie w galerii handlowej, a one będą, nieskrępowane moją obwisłą i słaniającą się postawą i jękoleniem, buszować po piętrach. Po czym, gdy dokonają ostatecznego(!) wyboru dwóch sukienek, co do których są głęboko przekonane, ale nie mogą się zdecydować na żadną z nich, mają do mnie zadzwonić.
I tak się stało.
- Gdzie jesteście? - odebrałem telefon.
Za minutę byłem koło nich. Jedna trzymała jedną sukienkę na wieszaku, druga drugą.
- Ta! - stwierdziłem w sekundę. I za chwilę wszyscy zadowoleni wychodziliśmy z galerii.
Sporo lat jednak upłynęło i ta decyzyjność u Pasierbicy mocno się poprawiła.

Takich przypadków idealnego zgrania, o dziwo, między Żona a mną, było i jest wiele.
Chociażby pierwsza rocznica ślubu.
Akurat postanowiliśmy ją spędzić w Metropolii. Mnie zależało, żeby pójść na mecz ekstraklasy, więc Żona nie robiła problemu i w tym czasie poszła sobie do kina.
Na mecze na żywo nie chodziłem już wtedy od wielu lat ze względu na stadionową hołotę. Ale skoro przyjechała Legia?
Jakoś tak zaszedłem pod stadion "od dupy strony" i nie za bardzo wiedziałem, jak wejść. Podszedłem do policyjnej suki. W środku siedziało sześciu rozwalonych i znudzonych bykoli, każdy w czarnym moro, ciężkich butach i z pałami do tłuczenia hołoty. Patrzyli na mnie z pewnym zaciekawieniem.
- Przepraszam panowie. - Którędy wejść na stadion?
- A komu pan kibicuje? - zapytał zaczepnie jeden z nich, widocznie dowódca, też nudzący się, patrząc na mnie badawczo.
- Jak to komu?! - zawołałem szczerze oburzony. - Naszym, metropolialnym! - No chyba nie Legii!
- A to, proszę pana, proszę iść w prawo wzdłuż płotu, aż dojdzie pan do kas i do wejścia.

Wieczorem spotkałem się z Żoną w restauracji na wykwintnym rocznicowym obiedzie.
Pamiętam, jak Kolega Inżynier strasznie się dziwował i podziwiał.
- To tak można?!

Pod moją nieobecność dzisiaj Żonę odwiedzili Sir & Lady. 
Żona, jak przystało na nowy stan Grona z Leśnej Głuszy, chciała ich podjąć godnie. Więc na tę okoliczność zarezerwowała stolik w restauracji, w której oboje przy okazji drobnych, naszych uroczystości, byliśmy parę razy i która, jako jedyna w mieście, przy specyficznym splocie wydarzeń, czasami wymaga rezerwacji. Teraz akurat takiego splotu  nie było, ale Żona chciała godnie.
Jednak dzień wcześniej, i tej nocy przed spotkaniem, nad Naszym Miasteczkiem przeszła potężna burza ze ścianą wody, gradem i piorunami tworząc mały Armagedon z brakiem prądu i zalanymi piwnicami.
Więc dzisiaj restauracja zadzwoniła przepraszając i odwołując rezerwację, bo jesteśmy zalani (nomen omen).
W tej sytuacji Żona podjęła Szlachectwo kapustką.

PONIEDZIAŁEK (17.06)
No i w Szkole rozpoczęły się przeglądy.

Dla mnie szczególnie ciężki okres, kiedy teraz muszę dodatkowo, sztucznie wykrzesać z siebie energię i entuzjazm.    Ale taki job, taki life i taka mać.

W środę o 18.00 odbędzie się wspólny wernisaż wystawy prac dyplomowych absolwentów, młodszych i starszych, dwóch szkół. Jedno z naszych szkolnych świąt.
A po nim jadę do Wnuków na jedną noc. Tak więc czwartek, Boże Ciało, spędzę tam. "Umówiłem" się z Synem, że na procesję nie pójdę i że kwiatków sypać też nie będę.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy, wysłał dwa smsy i jeden papierowy list.

poniedziałek, 10 czerwca 2019

10.06.2019 - pn
Mam 68 lat i 189 dni.

WTOREK (04.06)
No i 30 lat temu mieliśmy pierwsze wolne wybory.

Co prawda w pełni wolne tylko do Senatu, ale co to były za chwile.
Pogoda, o ile dobrze pamiętam, była tak piękna, jak dzisiaj. Słonecznie i ciepło. Przy głosowaniu wielka koncentracja, żeby się nie pomylić i pewna nabożność przy zakreślaniu właściwych pól.  I pamiętam babcię, która płakała przed lokalem wyborczym, bo właśnie się pomyliła. Może przez nieuwagę, może zapomniała wziąć okularów. Tak ją dobrze rozumiałem. Czekała tyle lat, być może w beznadziei, pogodzona z historią i swoim wiekiem, gdy tu nagle los dał jej taką szansę, a ona... I prawie na pewno miała świadomość, że do następnych takich wolnych wyborów może nie doczekać.
Ale one przyszły szybko. Bo to był czas szybkich i niezwykłych zmian.
Czytałem więc o tamtych czasach, np. ciekawy wywiad z Maleńczukiem, i wszystko wróciło.
A gdy dzisiaj jechaliśmy do Sąsiedniego Miasteczka na spotkanie z Gronem z Głuszy Leśnej, czyli z Czarną Palącą,    Po Morzach Pływającym i W Swoim Świecie Żyjącą, posłuchaliśmy w TRÓJCE Za a nawet przeciw. 67 % słuchaczy uważało, że 4 czerwca 1989 roku jest ważną i pozytywną datą w historii Polski. Też tak uważam i też, jak dla Maleńczuka, dla mnie symbolem wolności jest Lech Wałęsa.

Czarna Paląca się nic nie zmieniła i, tak jak zawsze, co chwilę wychodziła na zewnątrz kawiarni na papierosa. Ale wokół niej widać było aurę radości i dumy z męża.
W Swoim Świecie Żyjąca też się nic nie zmieniła, ale stała się taka bardziej wygadana. W końcu ma 23 lata. Może się zdarzyć, że w październiku zawita w Metropolii, gdzie będzie studiować. To ci dopiero!
Za to Po Morzach Pływający przez te egzaminy schudł 5 kg. Poza tym nic się nie zmienił, tylko że teraz trzeba do niego mówić Sir lub, jak sugeruje Czarna Paląca Jego Wysokość lub Jego Wielmożność. Etymologicznie rzecz biorąc słowo sir z łaciny oznacza senior. Z kolei do żony mężczyzny, który nosi taki tytuł, w tym przypadku Czarnej Palącej, trzeba się zwracać Lady. Tak to się porobiło przez te egzaminy. Całe szczęście, że do W Swoim Świecie Żyjącej można się zwracać normalnie, czyli po staremu,  ale tego pewny nie jestem. Muszę się upewnić, żeby nie popełnić
jakiejś gafy.

W tym naszym nomadztwie nie mogę pominąć krótkiego incydentu z Inowrocławiem.
Spędziliśmy tam raptem jedną noc z przyległościami zatrzymując się w drodze z Pucka do Metropolii.
Inowrocław jest piątym pod względem liczby ludności miastem województwa Kujawsko-Pomorskiego (Bydgoszcz, Toruń, Włocławek, Grudziądz). Nigdy tam wcześniej nie byłem, chociaż przez trzy lata mieszkałem w niedalekiej Bydgoszczy.
Sięgając do głębokich wspomnień znalazłem się w niej od razu po studiach, gdyż musiałem odpracować prze trzy lata stypendium fundowane. Fundowane przez mój, za chwilę, zakład pracy. Taki bardziej cywilizowany nakaz pracy (Gierek, który nastał po siermiężnym Gomułce, nadał Polsce troszeczkę zachodniego sznytu).
Stypendium przez dwa ostatnie lata studiów, kiedy człowiek zdążył już w życiu studenckim dojrzeć i okrzepnąć,               i wiedział, jak je wydawać na niecne towary i czyny (piwo i inne), wydawało się fajne, ale potem trzeba było pójść           w kamasze i wyemigrować z ukochanej Metropolii, która była wówczas czym innym niż obecnie, ale jednak Metropolią.
Zlądowanie w wieku niecałych 23. lat w takim zakładzie pracy miało swoje oczywiste plusy. Każdy stypendysta otrzymał, np. mieszkanie, co wówczas było dobrem, którego skala jest trudna do oddania w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko jest dostępne. Wtedy nawet posiadanie pieniędzy niczego nie gwarantowało.
Ja i kolega, jako ówcześni kawalerowie, każdy, dostaliśmy jednopokojowe, z oddzielną kuchnią, łazienką                        i przedpokojem. Pełen wypas. Za to koleżanka i inny kolega, stając się sprytnie małżeństwem pod koniec studiów, otrzymali już, jako tzw. rozwojowe małżeństwo, mieszkanie trzypokojowe, w którym żyją do tej pory.
To się nazywał program socjalno-prorodzinny! A nie jakieś, mydlące oczy, populistyczne 500+, które idzie w większości w rodzinach wielodzietnych na wódę, czyli wraca do Państwa. Nie licząc na żadne  500+, dorobili się oni samodzielnie, nie wiedząc nawet kiedy, trójki dzieci, a teraz są już dziadkami licznej gromadki wnuków.
Drugi plus pojawił się przypadkowo, na zasadzie, że znalazłem się akurat we właściwym miejscu i czasie.
Mój zakład kupił właśnie od Ilforda licencję, więc własnych pracowników trzeba było przeszkolić. Kontrakt przewidywał wysłanie do Anglii na szkolenie iluś tam grup, i to kilkakrotnie, celem utrwalenia zdobywanej wiedzy. Znalazłem się       w męskiej grupie (siedmiu chłopa), która była wysłana dwukrotnie. Wtedy pierwszy raz w życiu, zafascynowany, leciałem samolotem, kiedy teraz traktowałbym ten środek lokomocji jako wysublimowany rodzaj kary i, równie zafascynowany, jadłem ciepły posiłek serwowany przez LOT, wszystko elegancko popakowane w plastiki, zakomponowane na plastikowej tacce i owinięte przezroczystą, plastikową folią z plastikowymi sztućcami. Po prostu Europa i Zachód!
W naszej grupie angielski znałem najlepiej, co miało, jak zwykle, swoje plusy i minusy.
Na szkoleniach i wykładach przydzielona nam tłumaczka nie wyrabiała przy technicznym i technologicznym słownictwie, więc musiałem tłumaczyć. W takich razach Anglik-wykładowca znienacka zwracał się do mnie ją ignorując, toteż cały czas musiałem być czujny, gdy w tym czasie koledzy mogli stosunkowo łatwo się nudzić i czekać najpierw na lunch, a potem na święte tea-time.
Te dwa posiłki plus hotelowe śniadanie były dla nas niezwykle istotne, bowiem każdy na dziesięć dni wyjazdu otrzymał  niebotyczną wówczas sumę, czyli 50 funtów, która w Anglii, jak się okazało mogła wystarczyć na 3-4 obiady, i to mocno przemyślane. I trzeba było tak zrobić, żeby tę straszną kasę z powrotem przywieźć do ojczyzny, do domu.
Stąd trzy firmowe posiłki ratowały nam życie, ale skoro lunch był o 13.00, a tea-time ze swoją herbatką i ciasteczkami     o 17.00 (oczywiście), to wracając do hotelu o 19.00 byliśmy głodni, tak zwyczajnie, po polsku. Spotykaliśmy się więc zawsze w jednym i tym samym pokoju, jednego z nas, wyciągaliśmy przywiezione, a raczej przylatane, bo wtedy (1975 rok), do samolotu bez problemu było można wnieść różne, wtedy normalne, a dzisiaj dziwne, podejrzane lub kategorycznie zabronione rzeczy, jak puszki z Paprykarzem Szczecińskim, mielonką, pasztetem, słoiki z domowymi mięsiwami i gołąbkami,  i rarytasy w postaci suchej kiełbasy. Do kolacji odbijaliśmy góra dwie butelki Żytniej z kłosem     i tak spędzaliśmy wieczory. Bo ile można było lizać przez szybę towary umieszczone obficie w witrynach londyńskich lub manchesterowych sklepów.
Po czym udawaliśmy się na spoczynek, każdy do swojego(!) pokoju, co nas mocno dziwiło. Ale tak naprawdę wprawiała nas w osłupienie codzienna wymiana pościeli. Co za bezsens i koszty!  O ekologii wtedy nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Toteż każdego wieczoru w tym jednym pokoju paliliśmy swobodnie papierosy. A palili wszyscy - jedni Klubowe (popularesy, killersy, gwoździe), a inni Extra-Mocne (emersony lub schabowe - z kością <filtr> i bez kości <bez filtru>).
Trzeciego wieczoru zorientowaliśmy się po przyjściu z pracy, że w pokoju naszych wieczornych zbiórek strasznie cuchnie, czego wcześniej zupełnie nie czuliśmy i że, matko boska, co też myślą sobie o nas pokojowe, że zachodzą    w głowę, co też my tutaj musimy palić, i że może z tego powodu codziennie zmieniają nam pościel.
Nasz szef, kierownik Wydziału I (jeden z lepszych szefów, jakich miałem) natychmiast zarządził:
- Panowie! - Od dzisiaj zabraniam palić sztynkatory! - Palimy tylko Carmeny!
Były to, jak na owe czasy, eleganckie, białe papierosy z białym filtrem, dłuższe od pozostałych.
Szkopuł był z nimi taki, oprócz wyższej ceny, że trzeba było uważać, zwłaszcza po pijaku, żeby nie rozpocząć palenia od filtra.
Jak zrobił to pewien stary Mongoł. Inny kolega, geolog, opowiadał, jak swego czasu był, w ramach wymiany,                  w Mongolii z misją naukową. W jurcie kulturalnie poczęstował carmenem gospodarza, starego Mongoła. A w jurcie, jak to w jurcie, było trochę ciemnawo, więc zanim kolega się zorientował, Mongoł był mocno zaawansowany w paleniu filtra. Łzy ciekły mu po pobrużdżonej twarzy, a zwrócić uwagę było już dawno za późno. Ale potem Mongoł chwalił, że takie dobre i takie mocne.

Smród w pokoju zelżał, ale był do końca, tylko że trochę mdławy, bo carmeny były perfumowane jakimś świństwem, niby dla quasi-zachodniego szpanu, co powodowało, że, np. nasza klasa robotnicza nimi gardziła.

Ostatniego wieczoru, wszyscy jak jeden mąż, postanowiliśmy nie dziadować. No bo co oni sobie o nas pomyślą?           I z duszą na ramieniu zeszliśmy do hotelowej restauracji.
Kierując się ceną, jako głównym kryterium, każdy coś zamówił. Pod koniec posiłku kelner przyholował do naszego stolika olbrzymi, czteropiętrowy wózek.  A na każdym różne, cieszące oko i niewątpliwie pyszne desery.
Kelner jednoznacznie zasugerował, żeby każdy z nas sobie coś wybrał, a my jednoznacznie podziękowaliśmy, że nie. Zdziwił się, ale ponowił zaproszenie. A my ponownie podziękowaliśmy. Niezrażony, ale już trochę zdumiony ponownie nas namawiał, a my, tym razem kategorycznie, odmówiliśmy, więc odjechał wózkiem w lekkim szoku.
Pod koniec podeszła do nas młoda sympatyczna kelnerka, aby uregulować rachunek i zapytała:
- Where are you from?
- From Poland. -odpowiedziałem.
- Ah, from Poland...
I tak rodzą się stereotypy. Tutaj, np. taki że Polacy nie jedzą deserów.
Dopiero później dowiedzieliśmy się od innej szkolonej grupy, która była właśnie wróciła z Anglii, że owe pyszne desery były wliczone w cenę obiadu.

Ta lepsza, niż u kolegów, znajomość angielskiego miała też dobre strony.
Kierownictwo Ilforda starało się nam zapewnić różne atrakcje, więc któregoś razu, przed zbliżającym się weekendem padło pytanie: Co byśmy chcieli wybrać w weekend? - Teatr, operę, muzeum czy może wykwintną restaurację?               - A może mecz piłki nożnej?
- Mecz! - pospiesznie odpowiedziałem, trochę zbyt głośno.
Później koledzy, gdy dotarło do nich, jaki mieliśmy wybór, dziękowali mi wylewnie.
W sobotę bus zawiózł nas z Manchesteru do Liverpoolu na mecz z lokalnym rywalem Evertonem. Klasyczne derby.
I wtedy po raz pierwszy na żywo zobaczyłem "prawdziwy", angielski stadion piłkarski. Fasada z cegły, wokół tłumy kibiców i bobbies na olbrzymich koniach. W środku płyta boiska tuż pod nosem, każdy kibic miał swoje ponumerowane, rozkładane krzesełko, no i przede wszystkim atmosfera.
Sam mecz zakończył się wynikiem 0:0, ale miałem niepowtarzalną okazję zobaczyć samego Kevina Keegana, reprezentanta Anglii i jej gwiazdę, dwukrotnego zdobywcę Złotej Piłki.

Z Anglikami miałem jeszcze przygodę innego rodzaju.
Gdy byłem już kierownikiem Wydziału II, zakład kupił kolejną licencję - maszynę do automatycznego dozowania chemikaliów i ich pakowania. Maszynę uruchamiał Anglik wespół z trzema mechanikami z Wydziału Mechanicznego. Nadzorując ich pracę i postępy któregoś dnia wpadłem przed południem na halę montażu. Wśród ogólnego bajzlu najpierw zobaczyłem Anglika przewieszonego bezwładnie przez maszynę (tak chyba padł przy "pracy"), potem na środku drewnianą skrzynkę odwróconą dnem do góry, przykrytą gazetami, a na nich resztki kaszanki i zwyczajnej,         i w pełni opróżnione dwie półlitrówki, a na końcu trzech snujących się mechaników, symulujących pracę.
Wściekłem się, ale do Anglika i tak by nic nie dotarło, mechanicy w gruncie rzeczy mi nie podlegali, a wywlekać sprawy na zewnątrz nie chciałem, bo mój szef, dyrektor d/s produkcji, był znany z tego, że był psychiczny. Kazałem więc sprzątnąć skrzynię, Anglika schować w jakiejś pakamerze, a po "pracy" odtransportować do hotelu.
Nazajutrz sprawa się jednak w jakiś sposób wydała (może portier doniósł widząc transport Anglika z zakładu pracy), bo z rana zostałem wezwany do dyrektora, gdzie w jego gabinecie stał już skruszony i mocno chory Anglik. Szef chciał zrobić aferę międzynarodową i go wyrzucić, ale zaręczyłem, że taka sytuacja się nie powtórzy i że go będę pilnował.
Tego dnia dałem Anglikowi wolne. Do dzisiaj widzę tę bezsłowną wdzięczność w jego oczach.

Na tym moje przygody z Anglikami się skończyły. Nie mogę bowiem do nich zaliczyć drobnego incydentu sprzed chyba dziewięciu lat, kiedy z Żoną polecieliśmy do Anglii, gdzie w Leicester studiował Q-Zięć i gdzie razem z nim przez bodajże pół roku mieszkała Pasierbica.
Wylądowaliśmy w East Midlands i stamtąd autobusem dojechaliśmy do Leicester. Kierowca, ryży i z wredotą wypisaną na twarzy, zobaczywszy moje 50 funtów, którymi chciałem zapłacić za bilety, strasznie się oburzył i wręcz wydarł. Nawet za komuny czegoś takiego nie doświadczyłem. Z tego co zrozumiałem, powinienem był mieć drobne, gdy wsiadałem do autobusu. Zapytałem skąd miałem wziąć drobne, skoro  przed chwilą wysiadłem z samolotu. To go tylko rozwścieczyło, bo zrozumiałem coś o obcokrajowcach, białasach, którzy przyjeżdżają i zabierają pracę porządnym Anglikom, itp.         W końcu pomogła nam jakaś Polka, która za nas zapłaciła, a pieniądze oddał jej w Leicester Q-Zięć, który z Pasierbicą na nas czekał.
I nie mogę do przygód zaliczyć incydentu z hotelu w tymżesz Leicester, gdzie na śniadaniu, eufemistycznie określając skromnym, nie było mleka do kawy.
- Ja zaraz doniosę, tylko niech otworzą sklep. - poinformowała pani nas obsługująca, Polka, jak się później okazało. Żenada!
Więc czy nie miał racji stary amisz w filmie Świadek mówiąc do Harrisona Forda:
- Uważaj na Anglików! lub - Strzeż się Anglików!, czy jakoś tak (nawiasem mówiąc bardzo dobry film).

Mając niecałe 26 lat wróciłem do Metropolii. I przez te trzy lata nigdy nie zahaczyłem o Inowrocław.
Oboje z Żoną się zdziwiliśmy, że miasto to ma status uzdrowiska, które specjalizuje się w leczeniu chorób dróg oddechowych. A później, że ma bardzo fajny i zhumanizowany park zdrojowy, taki na wymiar ludzki, bez nadęcia. Nie wiedzieliśmy też, że WHO zbadało 140 polskich miast i że Inowrocław wśród nich ma najczystsze powietrze.
Zakotwiczyliśmy się na jedną noc w pięknej willi Willa Victoria, obok której komuna postawiła, dla klasy robotniczo-chłopskiej, w odległości 40 m, potężny, betonowy, ponury i przytłaczający, wysoki na 7 pięter, z odłażącym tynkiem bunkier uzdrowiskowy.
- Tam były kiedyś piękne ogrody. - Jeszcze za poprzedniej właścicielki, na której Niemcy w czasie okupacji prowadzili brutalne eksperymenty medyczne. - napadła na nas obecna właścicielka, gdy wróciliśmy ze spaceru po parku zdrojowym. - Dzisiaj wokół państwa będą rozlokowani studenci, 16 osób, w ramach współpracy z Poznaniem.                - uprzedziła. - Ale powinni być cicho. - starała się nas uspokoić.
Okazało się, że nasza gospodyni jest właścicielką restauracji Salt House w parku zdrojowym, która jest jej chlubą           i w której właśnie  przed chwilą byliśmy.
- Kobieta czołg! - stwierdziła Żona, gdy się pożegnaliśmy. - Jeden wieczór i uciekać!

Rozlokowawszy się i zadomowiwszy ruszyliśmy w park zdrojowy.
- Ale przygotuj się na to, że nigdzie nie będzie Pilsnera Urquella! - Bo inaczej zwariuję! - uprzedziła Żona.
- Ok! - odparłem krótko wcale jej nie zbywając, tylko naprawdę poczułem, że z tą potencjalną stratą mogę się pogodzić. A później strata potencjalna przerodziła się w rzeczywistą.

Park zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Było w nim wszystko, czego można by oczekiwać po takim miejscu.
Idąc w głąb, za mostem nad stawem skręciliśmy w lewo do Salt House, jeszcze wtedy nie wiedząc, że jest to duma naszej gospodyni.
Wnętrze klasyczne, ale uzdrowiskowe. Na ścianach czarne, wielkie, klimatyczne powiększenia Liz Taylor, Marilyn Monroe, Elvisa Presleya, Audrey Hepburn, Humphreya Bogarta, Lauren Bacall i Jamesa Deana. Chciało się zatrzymywać i oglądać.
Akurat trafiliśmy na tłumy, taki uzdrowiskowy obiadowy szczyt.
Zamówić trzeba było przy barze i od razu zapłacić. Z punktu widzenia właściciela jest to niewątpliwie najpewniejsza forma prowadzenia takiego biznesu.
Obsługiwały dwie panie. Blondyna ubrana na czarno, włosy długie tlenione, falowane falownicą. Bez zgrzytu z mojej strony.
Druga czarna ubrana na biało. Obie w sumie w tym samym stylu. I obie lat trzydzieści, wyraźne kelnerskie obejście. Widać było, że z nie jednego kuracjuszowego pieca chleb jadły i w kaszę dmuchać sobie  nie dadzą.
Dostaliśmy numerek, sporą literę wyciętą w sklejce i pomalowaną.
- Och, to akurat pierwsza litera mojego imienia.- zagadałem patrząc wyczekująco na panie.
Bez reakcji.
Usiedliśmy na zewnątrz i karnie, według instrukcji, żeby kuchnia mogła państwu wydać, umieściliśmy literę                      w widocznym miejscu. Ale za chwilę stolik nam nie pasował, więc przesiedliśmy się do innego ciągle pilnując właściwego ustawienia literki. Ja piłem lokalne Inowrocławskie i wcale się przy nim nie męczyłem, a Żona jakieś pszeniczne, jedyne, które się jako tako w proponowanym zestawie nadawało.
- Czy mogę zabrać butelki? - znienacka napadła mnie ta Czarna.
- Nie, bo mam jeszcze piwo. - popatrzyłem na nią dążąc do konfrontacji.
- A państwo czekacie na kuchnię? - zapytała, totalnie ignorując moją wzrokową zaczepkę.
Kiwnąłem głową.
W końcu zrobiło się za chłodno, więc z tą literką przenieśliśmy się do środka. Ale okazało się, że siedzimy w przeciągu, więc znowu się przenieśliśmy. Oczywiście przy tej naszej ruchliwości raz literka o mało mi nie wypadła i już widziałem oczyma wyobraźni drobną aferę z tym związaną.
Poszedłem po drugie Inowrocławskie.
- A czy kuchnię już dostaliście? - zapytała czarna.
- Nie, ale nie ma pośpiechu. - odparłem.
Pani się po raz pierwszy naturalnie uśmiechnęła.
Nagle wymiotło wszystkich gości. W dużej sali byliśmy sami. Na jej obrzeżach miotał się starszy gej, a potrawy podawał młodszy.
- A czekadełka nie było. - westchnęła Żona, gdy sobie poszedł. Jest wyraźnie rozpuszczona Puckiem - Strandem,      Na Molo i Złotym Lwem.
W pewnym momencie do sali weszli dwaj "narodowcy". Klasyczni - łyse pały, karki, napakowani, w ciemnoczerwo-czarnych T-shirtach rozsadzanych przez nadmiar mięśni. Niższy w dżinsach, również rozsadzanych. Siedział                 z rozwalonymi nogami naprzeciw mnie, więc bałem się widząc to napięcie tkaniny, że zaraz mu coś wyskoczy. Wyższy ubrany był w krótkie spodenki, nogi też miał rozwalone, ale na całe szczęście siedział tyłem do mnie. Te krótkie spodenki tworzyły we mnie pewien dysonans poznawczy w moim ich, "narodowców", postrzeganiu.
Żona niczego nie widziała siedząc do nich tyłem.

- Czy jest może Lech? - zaskoczyli mnie ładnie się wysławiając.
- Nie, tylko Tyskie i Warka. - odparły zgodnie obie kelnerki wprawione w bojach. Gołym okiem było widać, że jest jeszcze z 10 innych gatunków piwa, ale same wynalazki, jak pszeniczne lub moje Inowrocławskie, lub wymysły pod kuracjuszy, jak z orzechami, miodem, itp., więc po co mają tracić energię?
- To poprosimy dwa razy Tyskie.
No w mordę, pomyślałem. Więc, jak ten wyższy znowu mnie zaskoczył mówiąc do pań Przepraszam, gdzie jest toaleta?, nie wytrzymałem i poleciałem za nim, żeby go z bliska zobaczyć. Mijaliśmy się w drzwiach, nawet je przytrzymał i się delikatnie usunął. Podziękowałem i spojrzałem na twarz. Inteligentna!
Oprócz piwa niczego więcej nie zamawiali. A szkoda. Chciałem zobaczyć, jak obsługuje ich któryś z gejów.

W końcu przyszła pora na desery. Znowu poszedłem do bufetu.
- Czy jest może sernik?
- Tak. - odparła Blondyna.
- A z jakiego sera?
Obie spojrzały na siebie z wypisanym na twarzach Ale o co chodzi temu staremu dupkowi?!
- No, czy z homogenizowanego, czy z grudkowego. - dodałem zauważywszy ich reakcję.
Znowu spojrzały na siebie.
- Z homogenizowanego. - odparła Blondyna.
- Eee, to nieee. - nie ukrywałem lekkiego obrzydzenia.
- Ale mamy pyszną szarlotkę. - Z bardzo dobrych jabłek. - Czarna zachowała się profesjonalnie.
- Nie, nie, dziękuję.
Za oszklona ladą były wystawione ciasta.
- A mogą mi panie pokazać, który to jest sernik?
Pytanie miało sens, bo szklana lada była tak specyficznie zaokrąglona, że za cholerę niczego nie można było odróżnić.
Czarna wskazała z drugiej strony.
Starałem się przez szybę dojrzeć stopień zhomogenizowania, ale bezskutecznie.
- A mogłyby panie wyjąć jeden talerzyk, żebym mógł zobaczyć z bliska?
Znowu spojrzały na siebie.
Blondyna wyciągnęła talerzyk i ostrożnie zaczęła mi go podsuwać. Na nosie miałem okulary do dali, więc niczego nie widziałem. Ściągnąłem je, złapałem talerzyk z drugiej strony i zacząłem go sobie podsuwać pod oczy, żeby przy tym moim ślepowronieniu cokolwiek dostrzec. Przy frykcyjnych i niebezpiecznych ruchach talerzyka (Blondyna ciągnęła go z obrzydzeniem i lekką paniką w swoją stronę widząc moją twarz zbyt blisko ciasta, a ja w swoją, żeby zobaczyć jakąś grudkę) udało mi się dostrzec tak wysoki stopień homogenizacji, że sernik został ostatecznie zdyskwalifikowany.
Blondyna z ulgą talerzyk mi wyrwała i odłożyła na miejsce.
Obie znowu spojrzały na siebie.
Stwierdziliśmy z Żoną, że na deser pójdziemy sobie gdzie indziej.

Zwiedziliśmy drugą część parku, tę z tężnią, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia. Już wjeżdżając do Inowrocławia     i stojąc na jakichś światłach w mieście czuliśmy zapach solanki, ale wtedy nie wiedzieliśmy skąd się bierze.
Tężnia nie taka olbrzymia, jak w Ciechocinku. ale też nie mała. Wyraźnie dawała radę. Konstrukcja stanowiła pewną formę okręgu. Można było wejść na jakby wewnętrzny, zapraszający dziedziniec, taki kameralny i się delektować zapachem i atmosferą. Bardzo przyjemnie.

Wracaliśmy obok ryczącego z jakiegoś gastronomicznego przybytku disco polo.
- Twoje ambitniejsze. - Żona wspomniała to z Pucka. - Wtedy nawet nie podejrzewałam, że to twojego autorstwa.

Na desery zatrzymaliśmy się w Kawiarni Solanki. Na tarasie.
Desery idealne. Dla mnie lody waniliowe, posypka z bakalii, ajerkoniak i lekkie pyknięcie bitej śmietany. Dla Żony pyszne galaretki. Wzięła aż dwie. Do tego dobra kawa.
Wokół siedziały lub defilowały pary, specjalnie weekendowo wyfiokowane. Atmosfera uzdrowiska.
- Wiesz, mógłbym tu przyjeżdżać z dwóch powodów! - zagadałem do Żony nieźle rozochocony. - Po pierwsze, "wapno" jest mocno rozcieńczone, bo przychodzą "normalni" ludzie z miasta, a po drugie jest życie, różnorodność. Mógłbym - podkreśliłem - nawet mimo disco polo.
Jak na zawołanie z wewnątrz dobiegł nas głośny i ambitny tekst:
- Ty jesteś mym przeznaczeeeeniem!
- Ty jesteś miiiiłością mąąąą!
Zajrzałem przez szybę. Człowiek-orkiestra, facet mniej więcej w moim wieku ubrany w tyrolski kapelusik, śpiewał i grał, a na parkiecie pląsały już pierwsze pary. Bomba!

Gdy wracaliśmy do willi, na okrągło wyśpiewywałem tę frazę. Żonę jeszcze wtedy to bawiło.
- Ty jesteś... - śpiewałem dalej w wilii.
- Ale cię wzięło! - rzuciła Żona z uśmiechem.
- Ty jesteś... - po dwudziestu minutach.
- O matko! - Nie wytrzymam! - Żona zaprotestowała.
- Zobaczysz - wyjaśniłem jej -  że w ten sposób studenci będą ciężko żałować, że tu przyjechali.
- Ty jesteś mym przeznaczeeeeniem! ... - zacząłem znowu, a mój mocny głos wydobywał się na okolicę przez uchylone okna.
I faktycznie, noc minęła spokojnie. Żadnych ekscesów ani z jednej strony, ani z drugiej. Klasyczny  klincz.
Gdy kładliśmy się spać, zadzwoniła z życzeniami Trzy Siostry Mająca przepraszając za jednodniowe spóźnienie. Spojrzeliśmy na siebie nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- Moi drodzy! - Z okazji waszej XI rocznicy ślubu...
W jakim stanie byliśmy w Pucku, że na śmierć...?!

Rano, przed wyjazdem do Metropolii, poszliśmy z Sunią na pożegnalny spacer do uzdrowiskowego parku. Przy jednym  z domów zdrojowych wyrzucałem do napotkanego kubła psie kupy.
Był z tym drobny problem, bo wysypywał się z niego nadmiar szkła, m.in. Chopin, Żołądkowa Biała, Żubrówka Biała, Jim Beam. Nie zaglądałem dalej w głąb, ale i tak miałem satysfakcję, że duch w narodzie nie ginie. Leczenie leczeniem, ale kurować się i zadbać o siebie też trzeba po swojemu.

W Willi Victoria pożegnały nas dwie przesympatyczne panie, które rano dbały o śniadanie. Jedna z nich, Białorusinka, jest w Polsce trzy lata. Nie dość że w Polsce, to trzy lata w Inowrocławiu, a nie dość że w Inowrocławiu, to trzy lata         w Willi Victoria. I zrozumiałe, że ma dosyć. 24 godziny w pracy. Stwierdziła, że będzie wracać do Gródka, do swojej rodzinnej miejscowości.

Wyjeżdżając wpadliśmy na chwilę do miasta, do centrum.
Oboje zgodnie stwierdziliśmy - Inowrocław Uzdrowisko jak najbardziej tak, Inowrocław Miasto jak najbardziej nie.

ŚRODA (07.06)
No i dzisiaj odwiedził nas mój kolega ze studiów.

Właśnie byłem w ogniu robienia porządków i strzyżenia trawy wokół domu i w naszym, zapuszczonym ogródku, gdy zadzwonił.
- Jesteście w Naszym Miasteczku? - Bo akurat jestem w Mieście Przesiadkowym. - To ile się do Was jedzie?
Kolega jest z mojego roku studiów, tej Ważności, jednej z pięciu palców ręki.
Parę lat temu byliśmy z Żoną na Roztoczu i zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę wzdłuż Tanwi. W jakimś miejscu, na dużej polanie, już mieliśmy skręcać na jej prawe obrzeża, gdy gdzieś z daleka, z lewej strony usłyszałem swoje imię.    W głosie wydzierającego się słychać było przede wszystkim niedowierzanie. My też byliśmy w szoku. "Leciał" do nas Kolega, który właśnie z rodziną przebywał na Roztoczu.

Na kanwie tego przyjazdu, takiego na "ostatnią chwilę", podsumowałem, kto był u nas, w Naszym Miasteczku, tak na poważnie, czyli przynajmniej z jednym noclegiem. Takie sentymentalne resume budzące wspomnienia. Więc odwiedzili je Gospodarze (raz), Grono z Głuszy Leśnej (wielokrotnie), Kolega Inżynier z rodziną (raz), Kolega ze Studiów (raz), Problemów Nierobiąca (raz), Teściowa (raz) i Wnuk-I (raz).
Namawialiśmy różnych do przyjazdu, ale ta odległość zrobiła swoje. Nie przyjechali i nigdy nie dowiedzą się, co stracili. Ale, jak wiemy, niewiedza jest jedną z głównych dróg do pozyskiwania w życiu szczęścia.

CZWARTEK (06.06)
No i Kolega odjechał.

Jeździ po całej Polsce od ponad 20. lat i rozprowadza wśród kamieniarzy katalog-album, który dawno temu sam opracował i ciągle go uaktualnia i uzupełnia. I z tego żyje.
Nie wiedzieliśmy, bo skąd, że w Polsce jest 6 tysięcy firm kamieniarskich.

Kolega odjechał, a ja rzuciłem się z powrotem w wir prac. Jak ten niemiecki dróżnik, który malował na, nomen omen, biało-czerwono szlabany, bo przyszedł na to czas i tego odświeżenia wymagały. A to że dzień w dzień i noc w noc słychać było narastające dudnienie zbliżającego się frontu i że ziemia drżała, nie miało znaczenia. Jak i to, że za chwilę jego świat i świat w ogóle wywróci się do góry nogami, a może bezpowrotnie zniknie. A on razem z nim. Takie poczucie obowiązku i głębokie utożsamianie się z MOIM.
Więc co z tego, że sprzedajemy Nasze Miasteczko i zadatek został już przekazany.

Jednocześnie postępują negocjacje ze "Szwedami".
Wystartowaliśmy z wysokiego pułapu, oni oczywiście poniżej naszych oczekiwań. Widać jednak że powoli zbliżamy się do końca negocjacyjnej drogi.

Rzutem na taśmę chciałem Żonie kupić, na te dni rozłąki, dwa kartony (40 szt.) jej ulubionego ciemnego Kozela. Żeby nie dźwigała. Nigdzie go nie było w przeciwieństwie do wszechobecnego piwnego chłamu. Ale w Inter Marche, gdzie    w poniedziałek kupiłem nędzne, ostatnie cztery butelki, pani kierownik zapewniła mnie, że natychmiast zamówi i Proszę przyjechać w czwartek, ale po południu.
To przyjechałem. Piwa nie było i pani kierownik też nie. Taka swoista formuła handlu rodem z Naszego Miasteczka. Postanowiłem załogę na nogi. Przetrzepali magazyny i komputery. Tak rzeczywiście, zamówienie poszło, ale towar nie "przyszedł", nie wiadomo dlaczego.
To dostałem numer telefonu: Proszę jutro zadzwonić, ok. 10.00, może się coś wyjaśni.
Owszem wyjaśniło się. Tak nam przykro, piwa nie ma, hurtownia zrezygnowała ze sprowadzania tego asortymentu.
Dziady cholerne! Czyżby w kapitalizmie posiadanie pieniędzy oznaczało to samo, co w komunie?!

PONIEDZIAŁEK (10.06)
No i rozpocząłem WIELKĄ PASTWĘ LOSU.

Dosyć intensywnie! A raczej to LOS rozpoczął.

W piątek, w podróży, w WARSie wylałem piwo na klawiaturę mojego laptopa. Całe szczęście nie był to Pilsner Urquell, bo straty tej mógłbym nie przeboleć.
Tego samego dnia, wieczorem, Żona poinformowała mnie, że ze "Szwedami" się dogadaliśmy. A więc stało się.

W sobotę we trzech, ja i moich dwóch kolegów, w tym gospodarz zachowujący się godnie, musieliśmy wypić cały zapas wódki, który on przygotował na nasz XIX klasowy zjazd (tej Ważności - jednej z pięciu palców ręki) dla 14. osób. Reszta piła wodę, herbatę lub jakieś udziwnienia.

W niedzielę o 11.00 zameldowałem się w pełni sił w kościele na komunii Wnuka-II. Potem, już na przyjęciu, prawie do zmierzchu ( a mamy zaraz letnie przesilenie), już całkowicie wysuszony, nie mogłem się napić Pilsnera Urquella. Zapytałem o zgodę Syna i Synową dobre kilka godzin wcześniej, kiedy nastąpiło już ogólne rozprężenie po wszystkich oficjalnych częściach. Ale Synowej zależało.
Gdy wszyscy goście wyjechali, zapytałem ją:
- To teraz mogę się napić?
- Tak. - odparła z powagą. Ale widziałem, że była mi wdzięczna, że wykazałem taką ponadludzką wstrzemięźliwość.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy (absolutny rekord) i wysłał trzy smsy.