12.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 252 dni.
WTOREK (06.08)
No i czuję, że chyba powoli dochodzę do siebie.
Najprawdopodobniej minął STPDU, czyli SYNDROM TRZECH PIERWSZYCH DNI URLOPU.
Kiedyś, jakieś cztery, pięć lat temu, czyli za starych, jak zwykle dobrych czasów, wyjechaliśmy z Żoną na trzytygodniowy (!) urlop. Trasa wiodła przez Bytów, Kościerzynę, Ostrzyce, Kartuzy pod hasłem "porządnie poznajmy Kaszuby".
Wtedy, w Bytowie, zatrzymaliśmy się, bodajże, na pięć dni w zamku krzyżackim, co oboje bardzo dobrze wspominamy, jak zresztą cały tour.
- Kotku - odezwałem się do Żony rankiem czwartego dnia w Bytowie. - Jesteśmy już tutaj trzy dni. - Ja czuję się kompletnie wypoczęty, więc moglibyśmy wracać do Naszej Wsi.
- Ale przecież zaplanowaliśmy urlop na trzy tygodnie, wszystko wcześniej omówiliśmy i ja porezerwowałam miejsca noclegowe. - odparła Żona, zdezorientowana, załamana i wzburzona jednocześnie.
- No, ale co ja będę robił jeszcze przez prawie trzy tygodnie, skoro już wypocząłem? - byłem prawdziwie przerażony perspektywą przymusu wypoczywania. A wiadomo że, żeby wypoczywać trzeba mieć czas i przede wszystkim zdrowie, że o pieniądzach nie wspomnę.
Ale czwartego dnia mi minęło i dość swobodnie poddałem się rygorowi urlopowania i wypoczywania, zwłaszcza że "stanęliśmy" pod Kościerzyną, w sympatycznym miejscu, gdzie podawali Pilsnera Urquella, który potrafi uśmierzyć każdy ból, zwłaszcza związany z koniecznością wypoczywania, a ponadto zawsze stanowi wspólny mianownik łączący różne miejsca i sytuacje w Polsce.
I wtedy wszystko dobrze się skończyło - Kaszuby poznaliśmy dogłębnie.
To doświadczenie z jednej strony mnie wzbogaciło i dało do myślenia w kolejnych "koniecznych" urlopach, a z drugiej strony i tak o tym zapominam w trzech pierwszych dniach danego urlopu i się męczę, jak potępieniec, męcząc przy tym Żonę.
Tak jest i teraz, w Sandomierzu. Ale dzisiaj rozpoczął się czwarty dzień i czuję wyraźnie, że mi odpuszcza.
Zatrzymaliśmy się w Dworku Ojca Mateusza. Nie wiem za bardzo, co było pierwsze - czy dworek, czy serial z Arturem Żmijewskim i co od kogo lub czego wzięło swoją nazwę, ale dla nas nie jest to istotne, chociaż Żona za każdym razem, gdy wykazuję się "dziwną" wiedzą, patrzy na mnie podejrzanie.
- A ty przypadkiem, kiedy ja śpię, nie oglądasz tego chłamu lub nie czytasz Plotka?!
Fakt jest faktem, że może się to wydawać podejrzane, skoro wiem, że Artur Żmijewski przed kręceniem kolejnego sezonu postawił jakieś horrendalne, może zaporowe, warunki finansowe. Ale skoro jest postacią tytułową?...
Żona wybrała oczywiście z naszego skomplikowanego punktu widzenia najlepsze miejsce w Sandomierzu, a w samym dworku najlepszy pokój, Pokój Różany. Spełnia on nasze wszystkie wymagania poza jednym drobiazgiem - nie ma dla mnie jakiegoś stolika lub biurka do pracy.
Śniadania są o przyzwoitej porze (08.30 - 10.00), a w "przypisanej" do dworku restauracji podają Pilsnera Urquella.
Główną jednak zaletą jest fakt, że w każdej chwili w sali śniadaniowej można sobie zrobić dowolną liczbę kaw z ekspresu. A urządzenie to, jak każde, potrafi się znarowić, stąd tłumacząc pewnej pani, mieszkającej również w dworku, sposób jego obsługi, zdążyliśmy się z nią "zaprzyjaźnić".
Pani, rodem z Przemyśla, zwiedzała Sandomierz razem z nastoletnią córką i synem, studentem biotechniki i biotechnologii, czyli z kimś takim, który w przyszłości, a wyszło nam to ze wspólnej z nim dyskusji, wymyśli kolejną broń biologiczną, jakiegoś wrednego wirusa, który oczywiście wymknie się spod ludzkiej kontroli i załatwi nas wszystkich, co jest zgodne z moim głębokim przekonaniem, że ludzkość w taki czy inny sposób kopie sobie lub wykopie w jakimś konkretnym momencie, natychmiast, grób. I nie trzeba do tego biblijnych proroków, tylko zwykłego zdrowego rozsądku. Bo to co się dzieje, widać gołym okiem.
A właśnie idealnie w tym okresie, kiedy równolegle z naszym życiem urlopowym i w naszym życiu urlopowym czytam kolejną książkę, oczywiście "podsuniętą" przez Żonę i kolejną Jonathana Franzena Bez skazy (pierwsza Wolność - trudno nawet powiedzieć, że świetna, bo ona wykracza poza takie określenia), spotykam się z taką oto teorią jednego z bohaterów: ...ludzie nie otrzymali żadnej wiadomości od istot pozaziemskich dlatego, że wszystkie cywilizacje bez wyjątku wysadzają się w powietrze, gdy tylko stają się zdolne do wysłania wiadomości, i nigdy nie istnieją dłużej niż kilka dekad w galaktyce, której wiek liczy się w miliardach lat, że zapalają się i gasną tak szybko, iż nawet gdyby galaktyka była pełna planet podobnych do Ziemi, szansa, że jakaś cywilizacja przetrwa dostatecznie długo, aby odebrać wiadomość od innej, jest bliska zeru...
Póki co pani z dziećmi mieszka w Wiedniu, gdzie przyszły naukowiec studiuje, nastolatka się uczy, a matka, niezwykle sympatyczna i pogodna pracuje mając jakiś tajemniczy kontakt z ludźmi (psycholog, psychiatra, doradca bankowy?), od którego odpoczywa uprawiając swoją ziemię w ogródku otaczającym dom, który kupiła, ale już na Węgrzech. I twierdzi, że Węgrzy to całkiem z charakteru jak my, tylko za cholerę nie można się z nimi dogadać. No chyba że po niemiecku...
Siedziałem sobie dzisiaj po południu w pustej sali śniadaniowej i pisałem. Wokół żywej duszy, więc przy Pilsnerze Urquellu atmosfera twórcza całkiem fajna. Brzęczące lokalne radio, bodajże z Tarnowa, wyciszyłem jednym szarpnięciem wtyczki z gniazdka, Żona szczęśliwa została sama, w spokoju, w pokoju (wszelkie odmiany i modyfikacje tego słowa szczególnie mi się udzielają tutaj, w Sandomierzu, mieście polskiej historii głęboko nierozerwalnej z historią kościoła katolickiego, czego nadmiar już dzisiaj boleśnie odczuliśmy), goście wyszli/wyjechali zwiedzać, a cała obsługa pracowała w "przypisanej" restauracji.
Po jakimś czasie ciszy i skupienia mogłem się nawet wykazać - przyjechali nowi goście, para, lekko zdezorientowana brakiem kogokolwiek w recepcji, dziwnym i skomplikowanym systemem dostawania się do dworku, parkowaniem auta i ciszą. Słysząc jak dyskutują, podszedłem.
- Proszę państwa. - przedstawiłem się. - Ja też jestem tutaj gościem i żebyście państwo nie musieli wyłamywać otwartych drzwi, chętnie wyjaśnię parę spraw, zanim ktoś przyjdzie z obsługi.
I wytłumaczyłem, jak zamykać zewnętrzne i główne drzwi i dlaczego koniecznie na zamek i tylko na raz, dlaczego te dwa metalowe krzesła blokują wejście, jak można podjechać samochodem, żeby wypakować bagaże i gdzie go potem zaparkować. Pani była mi wyraźnie wdzięczna, a pan delikatnie niechętnie przyjmował "moje wymądrzanie się" i coś do żony/partnerki burczał pod nosem, co mniej więcej miało wydźwięk i tak zrobię po swojemu.
W końcu przyszła młoda(!) kelnerka, więc usunąłem się w cień. Ale za chwilę wyskoczyłem zeń, gdy usłyszałem, jak wprowadza nowych gości w błąd.
Przepraszam. - podszedłem. - Czy mogę coś powiedzieć? - zwróciłem się do młodej kelnerki.
- Tak, oczywiście, proszę. - odparła lekko zaskoczona.
- Otóż, proszę państwa, śniadania są od 08.30 do 10.00, a nie od 08.00, jak przed chwilą usłyszałem.
Młoda kelnerka dziękowała mi z uśmiechem, pani była wdzięczna, a pan wyraźnie zaczął mnie ignorować.
- A ile miał lat? - zapytała już później Żona.
- A mógł być w wieku mojego syna. - odparłem spontanicznie, a jednocześnie świadomie zgryźliwie.
- I ty się dziwisz! - Ledwo gość mógł wyjść spod kurateli swojego ojca - tu, nie wiedzieć czemu, znacząco spojrzała na mnie - a co gorsza ciągle pod nią może być, wyjeżdża sobie na urlop i natyka się na... - znowu znacząco spojrzała na mnie.
Pisałem sobie dalej spokojnie, gdy przyjechali kolejni goście. Małżeństwo z nastoletnią córką.
- To pani tu sobie usiądzie. - natychmiast rzuciłem się do pomocy, zwłaszcza że pani poruszała się o kuli. - A pan się uda do pobliskiej restauracji, powie co i jak i przyprowadzi kogoś z obsługi.
Ci byli mi wdzięczni w komplecie. Nawet pani z obsługi, która mi dziękowała ze śmiechem mówiąc, że dzisiaj to są już ostatni.
- A szkoda, bo ja to tak mógłbym... - odpowiedziałem.
- Słyszałam, jak się tam rządziłeś. - podsumowała Żona zdaje się tym faktem rozbawiona. Zawsze lepiej wygląda Moja Żona rozbawiona.
Wieczorem, gdy kolejny raz się ocknęliśmy, że przecież mieliśmy kupić cytryny, dostaliśmy jedną bez problemu od pani z obsługi, w ramach rewanżu, tzw. "ponadprzydziałową" lub "ponadnormatywną" (Żona, gdy nie ma octu jabłkowego, w zastępstwie używa cytryny, aby sporządzić dla mnie Płyn Nocny, który codziennie wypijam w ramach Planu Pitnego przez nią mi zaordynowanego).
W sobotę, po przyjeździe odwiedziliśmy tylko Rynek, charakterystyczny przede wszystkim ze względu na jego pochyłość i brak poziomu oraz niepowtarzalny ratusz. Były tłumy ludzi, ale to tylko stanowiło preludium do niedzielnej masy ludzkiej. Schroniliśmy się w popłochu w naszej części, w parkowej, gdzie było chłodniej, w miarę cicho, spokojnie i zielono. I "przy okazji odkryliśmy" Bistro Podwale, które klimatem bardzo nam natychmiast zaczęło przypominać pucusiowy Strand.
Wczoraj i dzisiaj, a zwłaszcza wczoraj, mocno się schodziliśmy, bo trzeba wiedzieć, że Sandomierz jest położony na siedmiu wzgórzach, więc żartów nie było, zwłaszcza że ciągle, o dziwo, było pod górkę.
Zwiedziliśmy kościół św. Jakuba, Zamek Królewski, kościół św. Pawła, kościół św. Józefa, kościół św. Michała Archanioła (obok przylega niezwiedzalne Wyższe Seminarium Duchowne), katedrę, kościół pw. św. Ducha, piękny Park Piszczele i zasyfiony Park Miejski, Wąwóz św. Jadwigi Królowej i zobaczyliśmy u jego wylotu Liceum im. św. Jadwigi Królowej prowadzone przez Służki NMP Niepokalanej, z zewnątrz obejrzeliśmy Pałac Biskupów Sandomierskich, Instytut Teologiczny i Kurię Diecezjalną, Katolicki Dom Kultury, Bramę Opatowską, Collegium Gostomianum (mieści się liceum), Dom Długosza, Dom Modlitwy i Dom Emeryta dla Księży. Nie wspomnę o takich miejscach jak, Angel Home z Barem Jakuba i parking kościelny oraz wszędobylskich, różnych plakatach, wszystkich a propos, np. Pokazy układania bukietów symbolizujących obchody Święta Matki Boskiej Zielnej - Muzeum Okręgowe w Sandomierzu.
A w wielu miejscach umieszczone były zdjęcia i opisy z pielgrzymki Jana Pawła II do Sandomierza i zewsząd dało się słyszeć podekscytowane głosy przewodników, którzy licznym grupom turystów przybliżali tak istotny dla Sandomierza fakt (pół miliona pielgrzymów i wiecie państwo, że rozpętała się burza z piorunami, ale już po spotkaniu z papieżem, tak że wszyscy bezpiecznie zdążyli się schronić w swoich domach - doprawdy fascynujące!) Nawet dowcipy niektórych z nich dotyczyły tej sfery, jak chociażby, cytuję, ... pewien biskup opieprzył księdza (nie usłyszałem za co), bo z niego taki ksiądz, jak ze mnie...
No więc cóż, Sandomierz jest piękny, ale chyba nie dla nas. Wszystko tu jest albo święte, albo duchowe, albo katolickie, co na jedno wychodzi. Nie mielibyśmy w nim szans zaszyć się gdziekolwiek. Nawet Żmijewski w sutannie pomaga policji rozwiązywać różne kryminalne zagadki, więc na 100% mieliby nas na widelcu. Potęga historii - historii kościoła dopadłaby nas wszędzie na nieprzeliczoną ilość sposobów i metod. Odnieśliśmy wrażenie, że Sandomierz jest jednym z kilku polskich mateczników kościoła katolickiego. Nie do ruszenia.
I nie uspokoiło nas twierdzenie "Sandomierzanina Roku 2006", artysty plastyka, mistrza rzemiosła artystycznego, który jako pierwszy wprowadził tutejszy krzemień pasiasty - kamień optymizmu do świata biżuterii (kupiłem Żonie pierścionek, który na jej dłoni wygląda, jakby miał być tam zawsze), że w ostatnich latach liczba mieszkańców znacznie wzrosła, a liczba kościołów znacznie spadła.
Oczywiście zdarzają się perełki "normalności" dające nikłą nadzieję, jak chociażby Sex Shop usytuowany nieopodal Wyższego Seminarium Duchownego, jakieś 50 m. Należy podziwiać prosty, chłopski zmysł handlowy właścicieli i urzędników wydających zezwolenie, bo byłoby wręcz głupio umieszczać taki przybytek obok Domu Emeryta dla Księży.
Późnym popołudniem zadomowiliśmy się w Bistro Podwale.
Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się od sympatycznej i inteligentnej kelnerki, dlaczego nie dostawiają więcej stolików na sąsiadującym trawniku, tak fajnie, pod drzewem, skoro aż się o to prosi. Oczywiście prosi się z naszego wymądrzałego punktu widzenia, a z ich sprawa wygląda tak, że nie ma ludzi do pracy i że oni nie byliby w stanie opanować sytuacji.
Zaanektowaliśmy fajne miejsce, na lekkim podwyższeniu, tuż obok trawy (dla Suni) i drzewa rzucającego cień i dla niej, i dla nas. Było domowo, jak w Pucusiu.
Niestety słońce ma to do siebie, że przemieszcza się po nieboskłonie, więc za jakiś czas siedzieliśmy w pełnym upale.
- Czy możemy przestawić sobie stolik trochę dalej w cień, tam pod drzewem? - zapytałem młodej(!) kelnerki.
- Ale ja państwu nie będę nosiła potraw na trawę! - odpowiedziała trochę za bardzo histerycznie.
- To ja będę je odbierał od pani tutaj - zademonstrowałem teatralnie rękami tę czynność - i pani nie będzie musiała iść dalej.
To ją zaskoczyło i się zgodziła.
Znalazłem dwa kawałki cegły i podparłem stolik, żeby uzyskać strategiczny poziom ze względu na talerze i inne naczynia (przypomnę, że Sandomierz leży na siedmiu wzgórzach i nigdzie nie jest płasko, no chyba że grubo niżej, tuż nad Wisłą). Specyficzne ustawienie krzeseł nam nie przeszkadzało, nawet było ciekawie. Mimo że miały one przechył w tę samą stronę, Żona się "chyliła" w swoją prawą, ja w lewą.
- Czy to pan przestawił ten stolik? - zostałem zatrzymany przez, jak się okazało, szefa, gdy wracałem z toalety.
- Owszem, ale za pozwoleniem pani kelnerki.
- No tak, ale pan je na niej wymusił.
- Jeśli pan uważa - odparłem - że rzecz powinna wrócić do stanu pierwotnego, to nie ma sprawy i ja zaraz...
- No nie, teraz niech tak zostanie. - Ale proszę zrozumieć, że gdyby tak wszyscy...
I zaczęliśmy sobie wyjaśniać nasze stanowiska, potem się nawzajem względem siebie krygować, by na koniec się "zaprzyjaźnić".
- A co ty byś zrobił, gdyby nasi goście w Naszej Wsi tak sobie wszystko przestawiali i urządzali po swojemu? - zapytała retorycznie Żona. - Zagryzłbyś ich! - sobie odpowiedziała.
Fakt jest faktem, że gdziekolwiek nie przyjedziemy lub przyjdziemy (restauracja), staramy się wszystko zmodyfikować po swojemu, bo tak będzie bardziej funkcjonalnie i sensowniej. Ale zawsze wszystko po sobie zostawiamy w stanie, który zastaliśmy. Tak było i w Bistro Podwale - nawet kawałki cegły odłożyłem "na swoje miejsce".
Oczywiście pokój w Dworku Ojca Mateusza też urządziliśmy po swojemu. Zawsze w takich razach prosimy obsługę, żeby przez cały tydzień nam nie sprzątano, nie wymieniano pościeli i ręczników, a śmieci sami wyrzucamy do kubłów pobierając tylko od obsługi nowe worki lub ewentualnie papier toaletowy. Po co mamy denerwować pracowników lub właścicieli.
Raz jedyny sztuka ta nam się nie udała. A było to kilka lat temu, w Olsztynie.
Okazało się, że wprowadzono tam w pokojach system GOŚCIOODPORNY. Ledwo weszliśmy, a już "odkryliśmy" w łazience piękną wannę, więc zęby sobie ostrzyliśmy na długie wylegiwanie się w relaksującej wodzie przy książce i lampce wina. Gdy zaczęliśmy ją napełniać wodą "opłaconą" przez nas, szykować książki i wino, okazało się, że pod jedyny włącznik światła w łazience podłączony jest wentylator, który wyraźnie miał zużyte łożysko, bo oprócz stałego, monotonnego i głośnego szumu, co jakiś czas wydawał z siebie zgrzyt, jakby cierpiał, że musi pokonywać łożyskowe opory.
Postanowiliśmy bydlaka wyłączyć, przynieść lampę stojącą z pokoju, podłączyć ją w łazience do gniazdka i git. A tu niespodzianka - wszystkie lampy były podłączone na stałe, bez gniazdek, bez możliwości ich odłączenia i przeniesienia. Moglibyśmy co najwyżej poprzecinać kable lub wyrwać je ze ściany niczym Ruscy, gdy w latach 1993-94 opuszczali okupowane przez siebie polskie domy, ale z tych manewrów, jak i innych zrezygnowaliśmy. Żona zrezygnowała również z wanny na rzecz prysznica (w wannie), a ja twardo przez godzinę "relaksowałem się" przy łomocie wentylatora.
Później okazało się, że chyba, bo dobrze nie pamiętam, łóżka, stoły i biurka były na stałe przykręcone do podłogi. Krzesła wyjątkowo nie, bo hotel był jednak wyższej klasy.
Najśmieszniejsze było to, że, co jak się później okazało, nie miało żadnego znaczenia, pokój ten sami sobie wybraliśmy spośród wielu wolnych w hotelu.
- A czy mogłaby nam pani pokazać inne pokoje, bo jeśli można, to byśmy sobie wybrali inny, niż ten, który zarezerwowaliśmy. - od razu na wejściu w recepcji zaczęliśmy w naszym stylu zawracać głowę.
Pani nie miała nic przeciwko temu, bo przecież i tak jestem w pracy, a pokoje są wolne, więc nam wszystkie pokazała.
Wybraliśmy ten, który wcześniej zarezerwowaliśmy.
Gdy Furtą Dominikańską, zwaną Uchem Igielnym, ufundowaną przez Kazimierza Wielkiego w połowie XIV wieku, "spadaliśmy" w dół (Żona by zapytała natychmiast a czy można spadać pod górę?) do Bistro Podwale, u podnóża schodów ujrzeliśmy panią pod sześćdziesiątkę, która się miotała w miejscu pchając wózek tam i z powrotem.
- Chce pani wejść z wózkiem tam, na górę? - zagadnąłem.
Okazało się, że pani nie chce, tylko stara się uśpić wnuczkę, bo akurat córka przyleciała z Nowego Jorku, a oni w ogóle to są z Rzeszowa i że ona była w Sandomierzu trzy lata temu i wszystko wie.
- A wiecie państwo, gdzie tu można sensownie zjeść? - tego nie wiedziała.
To poleciliśmy jej z czystym sumieniem Bistro Podwale.
Jak już "urządziliśmy" sobie stolik na trawie, podparty cegłami, nadeszła cała rzeszowska rodzina - ona - babcia, jej mąż - dziadek, córka z NY, wnuczka i prababcia.
- I co się pani bardziej podoba? - Sandomierz czy Nowy Jork? - zagadałem do trzydziestolatki.
Popatrzyła na mnie zszokowana, potem na mamę.
- A to mama zdążyła już panu wszystko opowiedzieć?!
I zaczęła się rozmowa. Z mężem, Polakiem, są już dziesięć lat w Stanach, mają obywatelstwo i pracują. Opowiedziałem o swojej córce i zięciu.
I tak to się teraz dzieje u nas, Polaków. Trzydzieści lat temu takie opowieści byłyby skategoryzowane do działu Bajki.
"Amerykańska" rodzina przejrzała menu i się jednak wycofała. Nie była w stanie "strawić" takich potraw, jak krewetki pod różną postacią lub, np. kaszotto.
Pożegnaliśmy się.
Kolejny raz zaczęliśmy rozważać no i co z nami będzie po sprzedaży Naszej Wsi?
Do sprawy podeszliśmy niespodziewanie inaczej niż dotychczas, można powiedzieć że niekonwencjonalnie i niestereotypowo. Nie wiedzieć skąd za przykład posłużył nam Edek, nasz sąsiad z Dzikości Serca.
Edek jest (myślę że jeszcze żyje, bo nie widzieliśmy go ponad dwa lata) byłym marynarzem, od dawna na rencie. Wiele lat temu w Dzikości Serca i we wsiach okolicznych szpanował pieniędzmi i jedynym wówczas w okolicy samochodem. Miał straszne branie - to według jego opowieści.
Rozpił się, stąd jego renta. Ale zanim ją otrzymał, żył przy mamusi z pomocą brata i bratowej. Oni go karmili, a on pieniądze, uzyskane z dorywczych prac lub ze zbierania grzybów, malin, jabłek i innych sezonowych owoców, przepijał.
Jakieś 11-12 lat temu mamusia zmarła i Edek wpadł w depresję. Zewnętrznie niczym specjalnym to się nie różniło - pił jak poprzednio. Funkcjonował w trybie trzydniowym - pierwszego dnia wypijał bełta, dwa, a że był mikrej postawy, to mu wystarczało. Już mniej więcej od dwunastej w południe spał kamiennym snem. Następnego dnia miał delirę, trząsł się strasznie i cały śmierdzący błagał o 2 zł na piwo. Trzeciego dnia przychodził trzeźwy, ogolony i nieśmierdzący, chociaż w tych samych ciuchach noszonych dzień w dzień, świątek, piątek i niedzielę i w każdym miesiącu roku. Wtedy można było z nim porozmawiać i poznać najświeższe plotki z Dzikości Serca, no i różne historie z jego życia. Zawsze te same.
W ówczesnym okresie mieliśmy poważne zamiary, aby w Dzikości Serca zamieszkać na stałe i rozstać się z Naszą Wsią. Stąd przyjeżdżaliśmy regularnie raz w miesiącu, na tydzień. Wtedy było nas na to stać.
Na powitanie Edek otrzymywał zawsze plastikową butelkę "wina" i taką samą na pożegnanie. Na początku naszych przyjazdów zrobiliśmy błąd, zresztą głupio nam było wręczać mu bełta, więc otrzymał butelkę wytrawnego wina. Następnego dnia przyszedł do nas w delirze i kulturalnie oświadczył:
- Ale wiecie, takiego wina to mi nie kupujcie. - Jakieś takie, kurwa, kwaśne i niesmaczne.
Stąd w POLOmarkecie ("POLOmaaarket, nasz ulubiooonyyy!") robiąc przed przyjazdem zakupy na cały tydzień - makarony, ryże, przyprawy, mięsa, wędliny, oliwy, pieprze, cytryny, czosnki, cebule, wina wytrawne, Pilsnere Urquelle, cydry, Książęce Ciemne lub Kozel Ciemny, prosiliśmy panią o te dwie plastikowe butelki po 5 zł widząc na jej twarzy zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem, które z biegiem czasu przekształciło się w znaczący i porozumiewawczy uśmiech zrozumienia.
Kiedyś w Dzikości Serca odwiedził nas Pół Polak-Pół Francuz. Przez cztery lata pełnił w Szkole funkcję Dyrektora Artystycznego i za "naszych" czasów otrzymał z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego nominację na profesora belwederskiego. Profesor był i jest osobowością nietuzinkową, przy czym to wcale nie opisuje jego postaci. Ciągle się, np. zamartwiał, że na spotkanie z prezydentem będzie musiał sobie kupić costume ( z fran. garnitur). Profesor przyjeżdżając do Polski mieszkał w swojej wsi podobnej do Dzikości Serca i do takich Edków był przyzwyczajony.
Akurat tego dnia był mecz reprezentacji Polski w piłce nożnej. Zapytałem Edka, czy ma telewizor i czy będzie można przyjść obejrzeć mecz.
- A przyjdźcie, człowieku, a co mi to, kurwa, przeszkadza! - Pewnie że mam telewizor.
Wieczorem pojawiliśmy się wyposażeni w odpowiedni zestaw piw. To co zobaczyłem w pokoju, do którego nigdy nie zaglądałem, w "salonie", przyjemnie mnie zaskoczyło. Przede wszystkim panujący wszędzie smród tu wydawał się delikatny. Po bokach stały odświętne dwie wersalki, kredens z serwetkami i jakimiś naczyniami, na środku ława, a w rogu na stoliku telewizor. Wszystko na wysoki połysk.
Telewizor, z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, czarno-biały, podłączony do jakiejś anteny, dawał obraz tak zaśnieżony, że cały wysiłek musiałem włożyć w odróżnienie zawodników, a gdzie w danym momencie była piłka, musiałem domyślać się z kontekstu gry no i mojego znawstwa tego sportu.
Wiedząc co będzie, usiadłem na skraju wersalki odgrodzony od Edka profesorem i mogłem jako tako spokojnie mecz oglądać.
Edek natychmiast "przypiął się" do profesora.
- A ty co robisz? - zapytał go bez żadnych ceregieli.
Profesor coś burknął na odczepnego, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo Edek nie słuchając natychmiast przeszedł do swoich opowieści.
W pewnym momencie wyciągnął coś z kredensu i podsunął profesorowi pod nos.
I co, kurwa, widzisz?! - Starszy marynarz! - Myślisz, że zrobić takie kwalifikacje, to była prosta rzecz, hę?! - wpatrywał się w profesora już lekko zamroczony. - To ja ci powiem, kurwa, że nie była!
- Albo to! - znowu nam coś podsunął (sam się zainteresowałem kosztem meczu). - Mechanik silników wysokoprężnych!
- A to były silniki statków? - zapytałem głupio.
- A jak! - z twarzy Edka emanowała duma. - To nie było, kurwa, byle co!
W końcu, po iluś latach zabiegów od śmierci matki, Edek otrzymał rentę - 600 zł miesięcznie. W naszych układach i comiesięcznych rytuałach, i w jego stylu życia nic się nie zmieniło.
- Wiecie, kurwa! - kiedyś nam oznajmił. - Ja nie jestem, kurwa, w stanie wydać tych pieniędzy.
I ta jego wypowiedź ni stąd, ni zowąd przypomniała się nam w Sandomierzu. Zaczęliśmy liczyć.
Dwa bełty dziennie, to dziesięć złotych. Wypite co drugi dzień, bo co drugi dzień delira i dochodzenie do siebie. To daje miesięcznie 150 zł. W związku z tym w kwestii jedzenia miesiąc skraca się się do 15 dni, przy minimalnych potrzebach przy takim trybie życia. Dziennie niech wyda 10 zł na jedzenie (chociaż wiemy, że "aż" tyle nie wydaje), to daje kolejne 150 zł. Na ciuchy nie wydaje, bo ma te same przez cały rok, na środki czystości i tym podobne też nie. Opału też nie kupuje, bo zimą co jakiś czas przepala zebranym chrustem cudem unikając zaczadzenia, za wodę nie płaci, bo nie chcąc wchodzić w niezbędne ze strony właściciela budynku koszty inwestycji, nie zgodził się na założenie kanalizacji i czerpie ją, zresztą w śmiesznych ilościach z własnej studni. Nie przejmuje się walącym się dachem, zatkanym kominem i całym obejściem. Żyje na luzie, bez problemów i kłopotów, i jeszcze miesięcznie zostaje mu 300 zł.
To zaczęliśmy liczyć, jakby to było u nas po sprzedaży Naszej Wsi, uregulowaniu wszelkich zobowiązań i przyjęciu "edkowego" stylu życia i jego postawy, czyli żyjemy sobie bez żadnych obciążeń, z dnia na dzień. Zakładając trochę wyższy standard życia niż "edkowy" (dobre wina wytrawne przeplatane Pilsnerem Urquellem, cydrem i ciemnym Kozelem), wyszło nam, że posiadając mnóstwo ciuchów i butów, kasy by mogło nam wystarczyć na jakieś 20-30 lat. Czyli że ja na pewno nie doczekałbym tego teoretycznego wieku życia (90-100 lat), a Żonie tym bardziej, przy braku mojej osoby, by starczyło do końca jej życia. I to wszystko na luzie, bez zmartwień, odpowiedzialności za... i kłopotów.
- To po prostu trzeba wpaść w alkoholizm. - spointowała Żona. - A my się tak niepotrzebnie martwimy.
Kuszące.
Po 20. minutach naszych rozważań i obliczeń wróciła "amerykańska" rodzina.
- Mówiłam im od razu, że tu jest najlepiej. - zwróciła się do nas matka, tytułem wyjaśnienia, bo nie dość że siedzieliśmy z brzegu, na trawie, to przecież się "znaliśmy".
- Sprawdziłam w Internecie. - dodała ze śmiechem córka. - Bistro Podwale ma bardzo dobrą opinię.
I znowu się rozgadaliśmy.
Na kanwie tych ostatnich rozważań o życiu, które ostatnio mocno nas dopadły, wpadają nam do głowy różne pomysły, jak ten, w czasie podróży do Sandomierza.
Ja, np. stwierdziłem, że mógłbym być vlogerem. Ostatnio o tym dużo myślałem. Oczywiście chodzi o kasę, ale nie o jej nadmiar, tylko tyle, aby w razie czego dorobić do emerytury.
- Mógłbym raz w tygodniu robić z siebie na YouTubie głupa lub jak kto woli błazna. - Zdaje się, że to nie byłoby zbyt odległe od mojego obecnego stanu. - podrzuciłem temat do dyskusji w czasie jazdy.
Żona do tematu się nie zapaliła, ale też go nie odrzuciła.
- To nie jest takie proste. - odrzekła. - Trzeba by wymyślić jakąś formułę, no bo co ty byś chciał tam prezentować?
- Jak to co? - To, o czym piszę na blogu, ale tylko jakieś krótkie smaczki, żeby z tego wyszło raz w tygodniu nagranie góra do 5. minut. - Żeby nie zanudzić. - Sprzęt mamy, kupiłoby się jakąś kamerkę, ja bym się odpowiednio ubrał, może całkiem po emerycku, dla jaj, a może wręcz odwrotnie. - Zrobiłbym odpowiednie tło, zastawkę, może z naklejek Pilsnera Urquella, a może jakąś patriotyczną?
Żona na poczekaniu wynajdywała trudności - czas, pomysł, konsekwentne postępowanie, styl, zgoda Plzensky Prazdroj, a.s. (spółka akcyjna) na posługiwanie się ich marką, itp., itp. Było widać, że sprawa musi poczekać. Ale pomysł został rzucony.
Z faktograficznego punktu widzenia chciałbym jeszcze wrócić do ciężkiego dla nas okresu, jakim był pobyt przez ostatnie 10 dni lipca w Naszej Wsi.
Oczywiście był on podporządkowany wnukom, ale równolegle wszystko inne musiało funkcjonować - bieżące przygotowywanie apartamentów, załatwianie różnych dokumentów w urzędach w związku ze zbliżającym się terminem sprzedaży, sprawy Siedliska i Szkoły. Stąd, aby jakoś skanalizować energię wnuków, zwłaszcza w ówczesne upały, Żona wymyśliła i kupiła basen. Taki akurat dla dwóch łepków. Oczywiście, że codziennie jeździliśmy na prawdziwy basen, gdzie chłopaki eksploatowali mnie do bólu psychicznego i fizycznego, ale w domu też coś sensownego trzeba było z nimi zrobić.
Basen zmontowaliśmy przy "pomocy" wnuków na ogródku od strony tarasu, żeby cały czas był na widoku, po czym napełniłem go wodą pod czujnym i podekscytowanym ich okiem. Nie pomogły moje tłumaczenia, że woda jest zimna, bo prostu z kranu, że może mieć góra +8 st. C, że musi ją nagrzać słoneczko i że wejdą dopiero jutro. Uparli się, że chcą teraz i już. Stwierdziłem, że będzie najlepiej, jak za chwilę sami się przekonają. Wsadziłem jednego zaciskając samemu zęby z wrażenia na myśl o jego koszmarnych odczuciach. A tu nic. Ciepła usłyszałem. Za chwilę drugi to samo - Ciepła. Ze zgrozą wsadziłem swoją rękę po łokieć gwałtownie i natychmiast ją wyciągając z wrażeniem, jakby mi ją w stawie łokciowym odcięto. A chłopaki nic i dalej do zabawy i dymu. Oczom nie wierzyłem.
Za jakąś godzinę, gdy zobaczyłem, jak są sini i się trzęsą, wyciągnąłem ich mimo gwałtownych protestów modląc się, aby przeżyli. Oboje z Żoną nacieraliśmy ich ręcznikami i mimo upału ubraliśmy nieadekwatnie, czyli zimowo, aby te dwa sople jak najszybciej odtajały.
A rano następnego dnia nic im nie było. Po powrocie z dużego basenu siedzieli godzinami w tym naszym, ogrodowym i taplali się już w ciepłej zupie. Nadzór nad nimi był prosty - rzadko kiedy zapadała kilkusekundowa cisza, zawsze u dzieci podejrzana, więc przy stałych krzykach, wrzaskach, wybuchach śmiechu i różnych onomatopejach można nawet było coś spokojnie ugotować lub poczytać.
Strzał z basenem był w dziesiątkę. Nawet po tylko trzech dniach używania, w trakcie jego "likwidacji", przebolałem fakt "zmarnowania" ponad dwóch metrów sześciennych wody, która bezużytecznie wsiąkała w jednym miejscu w trawę. W pamięci, na poczekaniu, obliczyłem ze wzoru πr2 x h, że "wyrzuciłem" w chwasty około 9 zł, czyli dwa Pilsnery Urquelle. Ale czego się nie robi dla wnuków.
Oczywiście w trakcie pobytu przysparzali oni różnych trosk i zmartwień.
Na przykład Wnuk-IV, z którym spałem tylko pierwszą noc na wspólnym bardzo szerokim łóżku, w jej samym środku z niego spadł i wpadł w trzydziestocentymetrową szczelinę pomiędzy łóżkiem i ścianą drąc się niemiłosiernie z powodu walnięcia się w łeb i zaklinowania ciała. Chyba skoczyłem na równe nogi, czyli gwałtownie usiadłem przy ciśnieniu, myślę 260 (moja norma 90/60 - znaczy się ledwo żyję), i łomocie serca usłyszawszy najpierw głuchy stukot głowy o podłogę, a potem wrzask. W panice, po ciemnu i po omacku, nieprzytomny szukałem wnuka, którego nigdzie nie było, a przecież był. W końcu natrafiłem na końcówki dwóch szczudeł, za które brutalnie Wnuka-IV wyciągnąłem na powierzchnię. Na moich kolanach nie dał się uspokoić ciągle się drąc, ale gdy go siłą przyłożyłem do poduszki, usnął w oka mgnieniu. Rano niczego nie pamiętał.
Przez tę pierwszą noc, po zatkaniu szpar, dziur i odstępów czym się tylko działo, "obserwowałem" wędrówki wnuka po całym łóżku. Potrafił tak na mnie napierać, że sam o mało nie spadałem z łóżka, obaj leżeliśmy na jego krawędzi, gdy reszta była puściutka. Za jakiś czas przełaziłem nad nim na drugą stronę, jak najdalej od ciemiężcy, by za chwilę poczuć go obok siebie, znowu przeleźć nad nim i tak przez całą noc.
Następną i kolejne spałem obok sam, na rozkładanym materacu mocno wąskim i niewygodnym, który był się okazał szczytem komfortu.
Żona z kolei spała z EmWnukiem oddzielnie w drugiej części domu znosząc cierpliwie przez wszystkie noce wbijanie przez niego w jej ciało wszystkich swoich ostrych części ciała, jak kolan, łokci oraz wypinanego tyłka lub spokojnie zbierając w nocy razy z małej piąstki a to w nos, a to w oko, a to w ucho, jak popadło. Przy czym Żona się nie skarżyła, no ale kobiety są biologicznie do tego przystosowane.
Raz z kolei zapomnieliśmy ich nasmarować, więc na słońcu się trochę spiekli, na tyle że wieczorem i następnego dnia nie pozwolili się dotknąć. Nie sposób było wszystkiego ogarnąć i opanować.
Ostatecznie w poniedziałek udało mi się Wnuka-IV całego i zdrowego odstawić Synowej, a dwa dni później EmWnuka, również w takim stanie, Zagranicznemu Gronu Szyderców.
Spotkaliśmy się z nimi na ich nowym Hiszpańskim osiedlu, aby zobaczyć postępy w pracach wykończeniowych mieszkania. Postępy oczywiście są, ale trzeba było, bardziej dla psychiki, ustalić nowy, kolejny termin wprowadzania się. Bo? Bo w mentalności fachowców i firm, zdawałoby się poważnych i rzetelnych, nic się nie zmieniło. Zwodzą, okłamują, nie dotrzymują terminów.
Żona z Pasierbicą i Q-Zięciem kolejny raz i ciągle z tym samym entuzjazmem i dużą energią omawiali Jak by tu urządzić trawnik i ogródek przy ich parterowym mieszkaniu?, z którego można wyjść bezpośrednio na dwór. Widząc pewną jałowość decyzyjną w tej kwestii, i to od pewnego czasu, i niemożliwość dogadania się i ustalenia pewnych fundamentalnych zasad, jak ten ogródek ma wyglądać, od dawna przestałem się do tego tematu mieszać traktując to moje potencjalne zaangażowanie jako kompletnie jałowe i bez sensu. Z koniem, czyli z Żoną i Q-Zięciem, kopać się nie będę. Samą Pasierbicę być może przekonałbym do pewnych pomysłów, ale ostatnio i w to wątpię, bo z biegiem lat coraz częściej się znarawia, staje się uparta i wie doskonale, czego nie chce, co stoi w jawnym konflikcie z jej równoczesną postawą reprezentowaną jeszcze od czasów nastolatki, kiedy permanentnie nie wie, czego chce.
Ustawiłem się więc poza nawias tych spraw i jest mi z tym dobrze.
Gdy oni tak sobie przez godzinę miło i twórczo gaworzyli, ja w tym czasie wypieliłem z chwastów całkiem szeroki i długi chodnik prowadzący do dwóch bram, dwóch numerów budynku, w tym oczywiście do Zagranicznego Grona Szyderców. Po prostu brakuje mi takiej fizycznej pracy związanej z rolą i wsią.
Chwaściorów, które umiejętnie wyrywałem krok po kroczku razem z korzeniami spomiędzy chodnikowych płyt, zrobiła się całkiem niezła góra, więc należało to sprzątnąć, czyli doprowadzić do stanu idealnego. Czyli wykonać całą pracę, jak mówi o mnie Żona, nie na 100%, a na 300.
Potrzebna mi była do tego miotła i szufelka, czego Zagraniczne Grono Szyderców w nowym mieszkaniu jeszcze nie miało. No, ale cały budynek już żył - tu jacyś fachowcy robili wykończeniówkę, tam nowi lokatorzy sprzątali, więc nie było źle.
Akurat na balkonie należącym do mieszkania usytuowanego nad Zagranicznym Gronem Szyderców pojawiła się pani w wieku mojej Żony. Wyłuszczyłem jej problem.
- Wie pan, ja bym panu pożyczyła, ale ja tutaj nie mieszkam, tylko przyjechałam pomóc córce...
W tym momencie na balkon wyszła córka.
- O co chodzi? - od razu wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale brnąłem dalej ze swoją prośbą.
- Ale jak ja mam panu pożyczyć moją prywatną miotłę, żeby zamiatał pan nią chodnik (nawiasem mówiąc również należący do niej - dop. mój) i żebym później nią sprzątała moje mieszkanie? - Przecież...
- Ok, ok, ok! - przerwałem jej stanowczo nie chcąc słuchać bzdur. - Rozumiem, nie może pani, ma pani swoje racje, dziękuuuję!
Sprzęt bez żadnych problemów pożyczyłem z sąsiedniego mieszkania, gdzie pracowała wykończeniówka.
- Uważaj - powiedziałem na odchodnym do Pasierbicy - bo nad tobą chyba będzie mieszkać taka wredna, młoda suka!
A Żona dodała już w samochodzie, gdy wracaliśmy:
- Ale popatrz, jaka ta dziewczyna jest głupia i jak źle zaczyna wspólne życie z sąsiadami. - Przecież nawet gdybyś jej zniszczył tę miotłę, to przecież to kosztuje grosze i bez problemów byśmy jej odkupili. - Pomijam, że sprzątnąłeś również dla niej.
ŚRODA (07.08)
No i dzisiaj ruszyliśmy się z Sandomierza.
Pojechaliśmy do Ćmielowa zwiedzając po drodze piękny i odrestaurowany przez prywatnych właścicieli dwór w Śmiłowie. Dwór zbudowano w II połowie XVIII wieku w stylu barokowym, a nowi właściciele zadbali, aby panująca tam atmosfera oddawała minione czasy. Oglądaliśmy z zachwytem.
Gorzej było z Ćmielowem. Okazało się, że jest to kompletnie nie nasza bajka.
Sam Ćmielów (pow. ostrowiecki) tragicznie brzydki, ale fabryką porcelany stoi, a konkretnie dwiema - Ćmielowem i Chodzieżą. Obie od samego początku (tradycje Ćmielowa sięgają końca XVIII w.) zapraszały i zapraszają do współpracy, zwłaszcza Ćmielów, znakomitych projektantów, którzy tworzyli i tworzą bez wątpienia cacuszka z obszaru porcelany cienkościennej.
W samej pierwszej sali, tzw. sprzedażnej (nazwa moja) nie dość, że wszystkiego było bez liku, aż dostawało się oczopląsu, to jeszcze dominowała tak różnorodna kolorystyka, że bardzo szybko od tej niepohamowanej i nieokiełznanej jednak kakofonii kształtów i koloru, rozbolała nas głowa. Można było oczywiście odpocząć w ładnej firmowej kafejce, ale cena 13 zł za espresso była oburzająca (w Sandomierzu 6 -7 zł).
Samo muzeum ze swoją szeroką ofertą i nastawieniem na licznych turystów było niezależną potężną maszynerią wypluwającą co pełną godzinę zwiedzających, którzy wcześniej musieli się określić, czy chcą wykupić pakiet srebrny, złoty, czy platynowy. Koszmar.
Ceny oczywiście zbijały z nóg. Wiadomo że oferta kierowana jest do specyficznego klienta lub jest związana ze specyficzną sytuacją - zakup prezentu weselnego, wręczenie Barackowi Obamie w związku z jego wizytą w Polsce przez Bronisława Komorowskiego niepowtarzalnego pieska z porcelany za bodajże 9 tys. zł, itd., itp. Wyobrażałem sobie z jaką trwogą piłbym herbatę lub kawę z filiżanki z zestawu za, np. 10 tys. zł, jak mi one smakują i jak się relaksuję.
W lekkim popłochu, po obejrzeniu tylko tej jednej sali, nie wnikając w szeroką ofertę muzeum, uciekliśmy do Sandomierza. Jego widok przyniósł nam prawdziwą ulgę.
CZWARTEK (08.08)
No i dzisiaj spełniłem jedno z moich marzeń życia.
Zobaczyłem Zawichost i zobaczyłem punkt pomiarowy poziomu wody na Wiśle.
Musimy jeszcze kiedyś zobaczyć Włodawę, bo Żona z dzieciństwa pamięta ...na Bugu we Włodawie...
Jak się okazało oboje w dzieciństwie, kiedy tylko się dało, słuchaliśmy na Jedynce o dwunastej w południe hejnału z Wieży Mariackiej, a potem wszystkich komunikatów o stanie poziomu wód na polskich rzekach - ...w Zawichoście na Wiśle, na Bugu we Włodawie, na Odrze...
Radio, gdy tylko pojawiło się w domu, mnie oczarowało. Potrafiłem godzinami, najlepiej jak nikogo nie było w domu, siedzieć przed olbrzymim pudłem z tajemniczym żółtym okiem i kręcąc gałką wyszukiwać i nasłuchiwać głosów świata - dziwnych, tajemniczych i egzotycznych. Wszystko mnie interesowało, jak chociażby transmisja z przyjazdu do Polski w 1958 roku Jana Kiepury i niebotyczny entuzjazm tłumów, którego nie rozumiałem, a który tym bardziej mi kazał wysłuchać wszystkiego do końca.
Rytuałem się stał hymn z wieży Mariackiej i ...w Zawichoście na Wiśle.
Gdzie to jest? - zawsze myślałem.
Punkt pomiarowy mnie nie zawiódł, ale jest taki jakby zapomniany i bezużyteczny. Wzruszyłem się stojąc na górze kamiennej wieżyczki z 1924 roku przed czerwoną tablicą z napisem: Hydrologiczny Posterunek Pomiarowy. Ponieważ obecnie żegluga na Wiśle praktycznie zamarła, wodowskaz jest nieczynny. Powoli zarasta roślinnością.
Z Zawichostu, mostem przez Wisłę, pojechaliśmy do Annapolu. Co za dziura.
Stamtąd postanowiliśmy wracać do Sandomierza przez San przeprawą promową w miejscowości
Pniów, a konkretnie Czekaj Pniowski. Oczywiście dopiero ma miejscu, przy urokliwej rzece, pan nas poinformował, że prom nie kursuje, że nie jest w stanie wziąć nawet jednego samochodu, bo woda w rzece do kolan. No to przeprawiliśmy się przez rzekę łódką, tam i z powrotem, zabierając po drugiej stronie jakiegoś tutejszego starszego mężczyznę-gawędziarza, który z wioski do wioski podróżował rowerem.
Na brzegu, przy promie, odkryliśmy malutki kamienny postument z umieszczonymi na nim siedemnastoma nazwiskami. Okazało się, że w lutym, przy srogiej zimie w 1947 roku, przepełniona łódź się wywróciła i zginęło aż tyle osób. Nawet całe rodziny.
- Gdy w danej rodzinie zginął mąż, a w innej żona, to potem takie rodziny się łączyły, żeby przetrwać. - opowiadał młody przewoźnik. - Takie czasy. - Dziadek mi opowiadał. - Mimo że natychmiast postawiono sieci na ujściu Sanu do Wisły, nie znaleziono ani jednego ciała. - Takie czasy.
PIĄTEK (09.08)
No i dzisiaj, niespodziewanie dla nas, odkryliśmy kolejny element historii Polski.
Niejako przez przypadek znaleźliśmy się w Baranowie Sandomierskim.
Coś, gdzieś mi świtało w głowie, może za sprawą serialu Czarne chmury, który kręcono na terenie zamku, ale poza tym ciemność.
Zwiedziliśmy renesansowy bastionowy zamek magnacki, zwany "małym Wawelem", który powstał w II pol. XVI wieku z inicjatywy starosty radziejowskiego Rafała V Leszczyńskiego herbu Wieniawa, przodka króla Polski, Stanisława Leszczyńskiego.
Do Baranowa dotarliśmy promem, przeprawą przez Wisłę. Gdy dojechaliśmy do rzeki, przed nami stała KIA na rejestracjach słowackich.
- A skąd się pan tu wziął? - zapytałem.
- A nie wiem. - odpowiedział Słowak, pół po polsku, pół po słowacku. - Nawigacja tak mi kazała jechać. - Żona wsciekła, jak cholera. - dodał po polsku.
Rzeczywiście, w środku siedziała nadęta blondyna, Polka.
- Byliśmy u teściów, a teraz wracamy do domu przez Czechy, bo lepsze drogi.
Gdy podpływał prom, zaczął coś gadać do przewoźnika. Gdy usłyszał, jak pytam Jaki jest koszt przewozu?, powtórzył bezbłędnie po polsku:
- Jaki jest koszt przewozu?
Okazało się, że 5 zł od auta. Na Sanie było 4 zł, no ale to Wisła, panie, królowa polskich rzek.
Wieczorem długo siedzieliśmy na sandomierskim Rynku. Żegnaliśmy się z nim i z niepowtarzalną atmosferą. Właśnie Księżyc powoli zbliżał się do ratusza.
SOBOTA (10.08)
No i dzisiaj pożegnaliśmy Sandomierz ostatecznie. Wyjechaliśmy do Zamościa.
Można powiedzieć, że Sandomierz co rusz budził w nas ambiwalentne uczucia,
bo jest piękny i niepowtarzalny, ale nam chyba trudno by się w nim żyło. Natomiast na pewno żadną miarą nie można na niego pozostać obojętnym. Stąd wiele reakcji artystów - poetów, malarzy, pisarzy, którzy przez lata do niego przyjeżdżali i przyjeżdżają zostawiając ślady swojego pobytu.
Potrafi, np. budzić takie uczucia, jak u Krzysztofa Ćwiklińskiego - wiersz Tak i nie:
Na to śmieszne bogactwo, na to sztuczne światło,
Na tę pustkę z szaleństwa ziarenkiem na dnie,
Na te wszystkie miłości kochane zanadto
Jedno ogromne: nie!
Na to, co czasem gardzi,na ten rdzeń istnienia,
Co trwa, gdy trwać przestają wzrok i węch, i smak,
Na ten krok w nieskończoność, w tamtą stronę cienia,
Jedno ogromne: tak!
(Ten wiersz napisany na Górce jako podziękowanie za te wszystkie urocze chwile i wyraz nadziei, że trochę ich jeszcze będzie - z najlepszymi myślami wkleja jego autor.
Sandomierz, 9/10 lipca 2000
Krzysztof Ćwikliński)
PONIEDZIAŁEK (12.08)
No i od dwóch dni jesteśmy w Zamościu.
Myślę, że ten wpis da odrobinę satysfakcji przynajmniej trzem osobom: Żonie, Po Morzach Pływającemu, który w tej chwili jest w tureckim Beldeporcie, zamiast w Barcelonie, i który apelował, abym wrócił do tego "URQUELLOWSKIEGO STYLU" oraz Koledze Inżynierowi, który ostatnio dwukrotnie wygodnie się rozsiadał z kawką, aby sobie poczytać, a okazywało się, że uruchamiał kombajn do jednego kłosa.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.