poniedziałek, 28 października 2019

28.10.2019 - pn
Mam 68 lat i 329 dni.

ŚRODA (23.10)
No i dzisiaj w Szkole został zakończony III etap przeprowadzki sekretariatu.

Ileż w takich razach można wyrzucić nagromadzonych przez lata, jak się okazuje, zbędnych rzeczy? Krótko mówiąc śmieci.
Na szczęście podstawiony kontener jest olbrzymi, więc dopóki będzie jeszcze stał przez najbliższy tydzień, to będzie można doń ponawrzucać, a ponawrzucać.

Przedwczoraj, w poniedziałek o 20.00, miałem tajną schadzkę z Najlepszą Sekretarką w UE. Ona mieszka na Naszym Osiedlu w Metropolii, a ja też na nim "mieszkam". Więc już drugi raz od jej odejścia spotkaliśmy się, abym mógł jej przekazać należne ode mnie, jako od pracodawcy, dokumenty, których nie mogliśmy w nowym zestawie osobowym          i w zreorganizowanym systemie przygotować na czas, bo mieliśmy inne priorytety. Taka jest brutalna prawda.
I pod latarnią przegadaliśmy godzinę.
Okazało się, że Najlepsza Sekretarka w UE od 1 października nie pracuje. Dała radę wytrzymać w notariacie z dwiema szefowymi tylko przez wrzesień. Nie była w stanie wytrzymać tego bezsensownego w gruncie rzeczy napięcia wytwarzanego przez obie panie, albo równocześnie, albo na zmianę, stania nad nią i histerycznego wymachiwania rękami i ogólnie sumarycznej, specyficznej głupoty. Więc rzuciła pracę w stylu amerykańskim. Wstała, podziękowała       i wyszła zostawiając obie panie z rozdziawionymi gębami i z Ależ dlaczego?! Przecież tak dobrze nam się współpracowało! A miała takie możliwości, bo okres wypowiedzenia w tymczasowej umowie zlecenia nie był określony. Dziwne, u pań notariuszek?
Jutro szła na kolejne rozmowy w sprawie pracy. Do jakiejś firmy budowlanej, transportowej, czy coś takiego. Więc zaprosiłem Najlepszą Sekretarkę w UE, żeby po kwalifikacyjnej rozmowie wpadła do Szkoły, bo to po drodze. Nie obiecała.
Ale jednak przyszła. Chodziła po Szkole, patrzyła jakie są zmiany i wzdychała. W pewnym momencie przyszedł nasz ulubiony Pan Ochroniarz, pytając dlaczego dzisiaj nie ma zajęć.
- Bo są "bezy"! - odparła natychmiast, zanim zdążyłem otworzyć usta.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
Chciałem zrobić jej kawy, ale podziękowała.
- To może ja panu zrobię?
I znowu wybuchnęliśmy śmiechem.
Z jej relacji wynikało, że firma do której aplikowała (nie cierpię tego słowa), zajmuje się wypożyczaniem ciężkiego sprzętu budowlanego i drogowego. I że praktycznie pracują tam  same chłopy, które "już ją przyjęły bardzo dobrze". Ale co będzie, to jeden szlag jasny wie, bo kandydatek do "jej" pracy było 15.
Z panem rekruterem rozmawiała aż 40 minut, więc powiedziałem jej, że z tego co mi mówi i, jako szef                             o kilkudziesięcioletnim stażu w różnych firmach i w różnych wariantach, wnoszę, że jej szanse na przyjęcie wynoszą 90%.
Odpowiedź miała otrzymać w czwartek.
Najlepsza Sekretarka w UE pomogła mi jeszcze znaleźć w komputerze dwie rzeczy i...się rozstaliśmy. Poszła potem na ploty do zaprzyjaźnionych pracowników właściciela budynku, od którego Szkoła wynajmuje pomieszczenia. Po jakiejś pół godzinie wróciła rozmawiając z kimś przez telefon. Dzwonił ten 40-minutowy rekruter, że jest pani przyjęta i od poniedziałku do pracy.
Ma się tego nosa, no i oczywiście zna się Najlepszą Sekretarkę w UE!
A temu, że woli pracować z chłopami wcale się nie dziwię i doskonale rozumiem. Patrzę przez pryzmat siebie i Żony. Tak ona, jak i ja, wolimy towarzystwo mieszane. Ale samo babskie to już nie. Najgorzej, jak się wpadnie w takie nie mając wyboru. Te rozmowy o pierdołach mogą wykończyć. U mnie dodatkowo dochodzi pojawiający się ból głowy na skutek stałego atakowania moich komórek mózgowych przez wysoki, skumulowany tembr kobiecych głosów. A pracy    z szefową-kobietą sobie nie wyobrażam. Zawsze szefowali mi mężczyźni z jednym wyjątkiem. Jak rozpoczynałem swoją przygodę edukacyjną w szkole państwowej, dyrektorem była dyrektorka. Nie dość, że mnie lubiła, a ja ją, to jeszcze w ogóle "nie stała" nade mną, a jak już musiała, to wszystko mi się "upiekało".
Żona to samo. Tylko jedyny raz zdarzyło jej się, że szefem była szefowa. Kretynka. Czy coś trzeba więcej dodawać?
- Bo mnie, panie dyrektorze, zawsze lepiej pracowało się z facetami. - dokończyła Najlepsza Sekretarka w UE.

Wczoraj wieczorem odwiedziłem Zagraniczne Grono Szyderców.
Pasierbica w smsie napisała, że nie wie, co to jest ZGSz. To jej przypomniałem. Odpowiedziała, że już nieaktualne.     W podstawowym sensie ma rację, bo zanim wszyscy się obejrzeli, być może oni najbardziej, a już mieszkają                 z powrotem w Polsce ponad rok. Ale z drugiej strony ani oni, ani Żona, która uważa, że ich imię należy zmienić/uaktualnić, nie kwapią się do pomysłów. To może, per analogiam, KGSz? - Krajowe Grono Szyderców? Trochę niedobrze, bo kojarzy się z KGB.
Napisała mi też, że...będzie zupa dyniowa i kanapki z jajkiem. To ja jej, że mam mieszane (to przez zupę dyniową - dop. mój) uczucia, ale dziękuję, bo będę po obiedzie. Muszę zjeść to, co mi Matka (tak się wyrażam o Żonie mówiąc o niej jej córce - dop. mój) dała do słoików. - Nie to nie! Jeść u nas nie musisz! - odparła Pasierbica.
Już na miejscu znaleźliśmy konsensus. Dostałem czarną kawę z ekspresu i ze smakiem zjadłem smaczną, mimo że bezglutenową, szarlotkę upieczoną przez Pasierbicę. Jak to się można w prosty sposób dogadać.
A pomyśleć, że jeszcze niedawno niczego nie umiała upichcić.

Wiadomo było, że spotkanie zdominują Q-Wnuki.
Więc najpierw był dym, a potem spokojne granie. Trzeba było się tłuc, szarpać i ciskać poduszkami. To ostatnie Q-Wnuk ma akurat zabronione, bo ostatnio nieźle narozrabiał i mogło się skończyć nieciekawie. Któregoś dnia tak mocno walnął poduszką w wiszącą nad nim i najcięższą w zestawie lamp domowych, że ta uderzyła o sufit i odbiwszy się spadając swym ciężarem wyrwała jeden z dwóch kołków z sufitu. Na szczęście drugi wytrzymał. Teraz Q-Zięć użyje mojej Makity, zrobi głębokie wiercenia i wstawi kołki dwunastki. Ale zakaz obowiązuje. Póki co w suficie jest dziura,        a uchwyt smętnie zwisa.
W trakcie któregoś z szarpań tak mocno to zrobiłem, że Q-Wnuk walnął się czołem o krawędź stolika. I co? I nic. Zaskoczył mnie, bo wcale nie płakał. Przyłożył tylko sobie coś zimnego do czoła, siostra go komediowo pocieszyła i już.
Wyraźnie przez kilka miesięcy się zmienił. Umie już przegrywać i szczególnie się cieszyć, kiedy uda mu się na kilka gier wygrać raz. Ale przeważnie gad jeden wygrywa i za jakieś dwa lata to chyba już w niczym, no może z wyjątkiem warcabów, nie będę miał z nim szans. Jego energia przekłada się też na gry planszowe. Graliśmy w zmodyfikowaną odmianę Chińczyka. W zasadzie pozostali gracze byli mu potrzebni tylko do tego, żeby własnymi rękami rzucać kostkami, a i chyba bez tego mógłby się obejść. Jeszcze nie "zdanżałem" dobrze zobaczyć, co wyrzuciłem,  "ale i tak miałem dobrze", bo on już przesuwał moje pionki i narzucał strategię gry. Ojciec go hamował, ale to każdorazowo wystarczało może na pół minuty.
Ofelia będąc w żłobku już w grupie najstarszej rządzi i według pań jest straszną zadziorą, co to sobie w kaszę dmuchać nie da. Nic dziwnego, skoro ma takiego brata. Swój charakterek pokazuje wszędzie, a wtedy najczęstszym słowem jest Nieee! I startuje do bicia, co przy jej figurce jest komediowe. A w ogóle jest bardzo pozytywna, zajmuje się sama sobą    i nie absorbuje dorosłych jak jej brat, z którym wspólnie ciągle coś trzeba robić - albo biegać, albo skakać, albo się tłuc, albo budować, albo czytać (to przynajmniej zrozumiałe). Tylko dwie rzeczy są w stanie go zupełnie wyciszyć - budowanie z klocków LEGO i ...oglądanie bajek, które trzeba mocno dozować.
A Ofelia większość z tych rzeczy robi sama. Wiadomo - dziewczynka. No i nadal ma tajemniczy uśmiech Giocondy.
Oczywiście, korzystając z pobytu, chciałem przynajmniej z Q-Zięciem powiesić dwie półki, żeby wizyta nie poszła na marne, bo KGSz jest ciągle w swoim mieszkaniu in statu nascendi, ale on się zaparł, że to jest wizyta towarzyska           i koniec! 


Dzisiaj wróciłem do Naszej Wsi via Powiat, bo trzeba było odebrać pranie.
Z daleka widziałem łysego jesiona. A przecież w poniedziałek rano, dwa dni temu, miał jeszcze z połowę liści. Ten to się nie szczypie.
A więc na 100% jesień. Wokoło jest nadal pięknie. I te mgiełki, mgły i mgliska. O różnych porach dnia i nocy. Za każdym razem inne, urokliwe, tajemnicze i wyciszające.

O 21.00 wypuściłem się z Sunią na spacer. W takiej nieziemskiej poświacie widać było na polach zarysy drzew, jasne od piasku ślady dróg, z jednej strony, przede mną,  w oddali światła wsi, a z tyłu głęboką czerń lasu. I widać było wyraźnie ciemny zarys sylwetki Suni, która wywąchiwała, co się dało i która się nie oddalała. Razem tworzyliśmy stado, o tyle specyficzne, że z dwoma naszymi kotami - Bessą i jej synem Basiorem, który lata temu bardzo szybko uzyskał ksywę Laluś. Zawsze w takim przypadku, gdy wychodzimy na spacer z Sunią, koty czekają przed gankiem plącząc się niemiłosiernie, bo czekają na kolację. Wtedy Sunia przegania je pro forma, ot tak dla sportu i żeby sobie nie myślały. Bo ma inny priorytet w postaci wyjścia za furtkę i wypuszczenia się na niezmierzone tereny, które i w niej, i w nas budzą poczucie wolności. A koty też tak uciekają, żeby się nazywało.  Bo przecież wszystko w rodzinie.
Co innego, gdy napatoczy się obcy kot. Uuuuuu!
Raz taki bury dachowiec zmierzał drogą od wsi w kierunku naszego siedliska (być może wyczaił darmowe żarełko naszych kotów), gdy Żona i ja z Sunią wyszliśmy na spacer. Zanim kot, a co dopiero my, się zorientowaliśmy, Sunia już pędziła na szóstym biegu. W takim cwale to jej nigdy nie widzieliśmy. Kot zrobił to samo, ale na odkrytym terenie nie miał szans. Więc błyskawicznie, w pełnym gazie i amoku, wdrapał się po betonowym elektrycznym słupie aż na sam szczyt, co samo w sobie wyglądało komicznie - taka kocia figurka na wysokim drągu. My podziwialiśmy, jak udało mu się tam dostać, skoro po drodze wisiały cztery elektryczne druty biegnące od wsi do naszego siedliska. Sunia zaś doskonale go widziała i dostawała bezradnego szału. I dodatkowo się martwiliśmy, jak on teraz zejdzie, bo wystarczy że na chwilę, przy schodzeniu, zewrze sobą dwa druty i nie tylko my, ale i być może pół wsi zostanie bez prądu. A o kocie nie będzie nawet co wspominać.
Gdy wracaliśmy, kot ciągle siedział na szczycie i nas obserwował. Nie schodził, bo nie czuł się bezpiecznie,                    a widoczność, skubany, miał świetną. Sunia znowu go obszczekała.
Już z domu obserwowaliśmy słup - kot ciągle siedział. Trwało to jakieś 2-3 godziny, gdy "nagle" kot zniknął. A prąd był dalej.
Jeszcze wiele miesięcy po tym incydencie Sunia przechodząc obok tego słupa wyraźnie go obserwowała, a nawet          i teraz, po kilku latach, zdarza się, że biegnąc obok niego świńskim truchtem (ulubiony sposób poruszania się tej rasy) podnosi na chwilę łeb i rzuca na sam szczyt kontrolne spojrzenie.

Więc w tych ciemnościach szlibyśmy w kompletnej ciszy, gdyby nie koty, a konkretnie Laluś. Co chwilę zawracał głowę swoim bezsensownym miauczeniem. Bessa zaś szła tak w pierwotny sposób - przyczajona, uważna, co chwilę zatrzymująca się, żeby skontrolować sytuację, czujna.
Ledwo widząc te dwie ciemne sylwetki można by pomyśleć, że lezą tylko dlatego, bo chcą żreć. O żeby tak było. Lata mieszkania w Naszej Wsi pokazały co innego.

Zanim się do niej sprowadziliśmy, mieszkaliśmy na peryferiach Metropolii w Biszkopciku. Najpierw pojawił się w nim nasz Pies, cane corso, na początku taki trzymiesięczny 15-kilogramowy słonik, a po nim, po pół roku trzymiesięczny kotek, Bessa właśnie, cała czarna z białym krawacikiem. A Bessa dlatego, że nie dość, że czarna, to ponieważ "od początku" była z nami Hossa, starsza dystyngowana pani, piękna trójkolorka, więc nazwa sama się narzuciła.
Bessę dostaliśmy od mojego kolegi ze studiów, a Psa po prostu kupiliśmy z "dzikiej hodowli (w 2002 roku jeszcze było to możliwe) niczego nie wiedząc o tej rasie. A poszliśmy "tylko" z Żoną i Pasierbicą obejrzeć pieski. Niestety nie mogliśmy się oprzeć temu klocowi siedzącemu w klatce z obwisłymi uszami, jak taka bida.
Bessa od początku kumplowała się tylko z naszym Psem. Jak się poznali w 2003 roku, on miał jakieś dziesięć miesięcy, a ona trzy. On już wtedy osiągnął swój ostateczny wzrost (pełną wagę, 60 kg, uzyskał w wieku trzech lat), więc łeb wielkości średniego wiadra miał na wysokości szczytu oparcia ikeowskiego fotela. Ona z góry oparcia starała się łapkami uderzyć go w paszczę, którą on, całą rozdziawioną i dyszącą, jej podstawiał. To była ich ulubiona zabawa, a dla nas darmowy teatr.
Pies miał pod drzwiami sypialni na I piętrze swoje legowisko, olbrzymi ponton, który z biegiem miesięcy malał. Każdego wieczoru, kiedy dom usypiał, na górę najpierw udawały się zwierzaki, a potem my. I niezmiennie ukazywał się naszym oczom ten sam widok. Na środku(!) olbrzymiego pontonu leżał sobie mały czarny kotek zwinięty w kulkę, a obok stał ze zwieszonym nad pontonem łbem bezradny duży pies, który z dupowatą miną patrzył na nas To gdzie ja teraz będę spał? Może byście coś z tym zrobili i mi pomogli?
Ta jego dupowatość niezmiennie mnie irytowała i aż mnie korciło, żeby go kopnąć w tą jego psią dupę i go wzbudzić. Przecież wystarczyłoby, żeby tylko machnął łapą, a całe legowisko byłoby jego.
Więc wkurzony brałem kotka za fraki i wywalałem brutalnie na zewnątrz. Pies się układał, a za chwilę, niczym niezrażony kotek wchodził z powrotem i wtulał się w ciepły krąg psiego brzucha. I tak spali.
Bessa przyjaźniła się z Psem do końca jego życia. Gdy wracaliśmy do Naszej Wsi po jakichś wojażach zawsze witała się z nim, a z nami nigdy. Nawet się, szelma, nie dawała pogłaskać (to nadrabiał Laluś). A jak Pies leżał w słoneczku na swoim ulubionym miejscu przed gankiem (dokładnie teraz robi to Sunia), Bessa podchodziła i halsując                           w nieskończoność tam i z powrotem ocierała się cała o jego paszczę. On to znosił cierpliwie, a jak już miał dosyć, to stać go było tylko na odwracanie paszczy albo w lewo, albo w prawo, żeby z nią "uciec", ale oczywiście nic to nie dawało. Basior nigdy nie odważył się tak zrobić.
Zresztą Basiora traktował dosyć bezceremonialnie, żeby nie powiedzieć brutalnie. Gdy widział, że leży on rozwalony na moich kolanach, podchodził i przeciwnie niż Sunia, która z zazdrości tylko drze paszczę, milczał. Błyskawicznie tylko wsuwał swój olbrzymi łeb między kota, zachodząc go na wszelki wypadek od tyłu, a moje kolana i jednym podrzutem głowy katapultował go na jakiś metr do góry. Basior leciał z wrzaskiem, po czym spadał, oczywiście na cztery łapy.
Ten widok zawsze sadystycznie mnie bawił. Czasami dolewałem oliwy do ognia mówiąc do Psa specjalnie modulowanym głosem No i widzisz, co ten kot wyprawia?!
Fajne było też to, że nigdy nie był winny Pan, tylko zawsze kot.
Nie wiem, jakby zachował się Pies, gdyby na kolanach leżała Bessa. I nigdy się nie dowiem, bo Psa już od siedmiu lat nie ma, a Bessa do tej pory nie chce się aż tak przyjaźnić. Chociaż ostatnio, chyba na stare lata, łagodnieje, bo daje się przywołać i nawet pogłaskać. Ale nie wolno wtedy być za bardzo brutalnym i napastliwym, bo natychmiast ucieknie.

Któregoś ranka w Biszkopciku odkryliśmy ślady rui. Bessa weszła w dorosły wiek.
Natychmiast pojawiło się pięciu, jak skrzętnie policzyłem, amantów. Codziennie rano na tarasie przy kuchni, pod wielkim orzechem, siedzieli w różnych miejscach i wysokościach, i cierpliwie czekali. Większość stanowiła populację dachowców, szaroburych wypłochów, niegodnych naszej kotki, ale jeden był piękny, cały czarny i napuszony - taki Basior (od razu go tak nazwałem). Więc rano wcześnie wstając przygotowywałem sobie po cichu baterię ziemniaków, po czym gwałtownie otwierałem drzwi tarasowe i ciskałem nimi w dachowce. A Basiora obłaskawiałem miłym i ciepłym głosem, i szyneczką oczywiście. Przychodził i nawet udawało mi się go głaskać.
Po mniej więcej dwóch miesiącach okazało się, że moje wysiłki nie poszły na marne. Któregoś dnia rozemocjonowana Pasierbica odkryła w swojej szafie, w ciuchach, pięć ślepych kociąt. Wszystkie były identyczne - czarne po ojcu i matce, i każdy z takim samym białym krawacikiem po matce. Zrobiła się domowa afera. Koty wsadziliśmy do specjalnie przygotowanego kartonu i wyjęliśmy szybę z drzwi, żeby Bessa miała nadal swobodę i żeby mogła schodzić na dół i na dwór.
Po tygodniu pojawiło się dziesięć czarnych paciorków, a po kolejnych kilku dniach koty okrzepły na tyle, że zaczęły         z kartonu wyłazić.
I był to kolejny teatr. Bo robiły to w sposób niezmiernie zdesperowany i zdeterminowany. Potrafiły po ścianie kartonu wdrapać się na samą górę, na krawędzi ścianki zawisnąć na brzuszkach i kolebiąc się tam i z powrotem kombinować, jak spaść na właściwą stronę. Nie zawsze się to udawało. Wtedy natychmiast ponawiały próbę. A gdy już udało im się zlecieć na łeb, na szyję, jak kamikadze, na podłogę, natychmiast rozpierzchały się po całym pokoju niczym karaluchy    i trzeba je było z różnych kątów i zakamarków wyłapywać. Oczywiście była to syzyfowa praca. Więc sobie odpuściliśmy. Jak szliśmy do Szkoły, a Pasierbica do szkoły, koty miały do dyspozycji cały pokój. Wyjść się z niego nie dało systemem wdrapywania się do otworu, którym wyskakiwała matka, bo powierzchnia drzwi była za śliska. A gdy wracaliśmy             i zaglądaliśmy przez otwór, nieodmiennie po drugiej stronie, tuż za drzwiami, widzieliśmy taką zbitą i zwartą "kocią kupkę" z dziesięcioma paciorkami precyzyjnie w nas wpatrzonymi. Brałem wtedy taką "kocią kupkę" w dwie dłonie, unosiłem do góry, przysuwałem do oczu i gadałem. A one swoimi małymi pyszczkami pomiaukiwały.

Po tym wszystkim Bessę wysterylizowaliśmy, na cztery koty znaleźliśmy błyskawicznie chętnych, a jednego sobie zostawiliśmy nazwawszy go na cześć ojca Basiorem, nie wiedząc wtedy, że stanie się Lalusiem. Wszystkie trzy koty miały swobodę, mogły wychodzić na dwór, ale były karmione i nawet miały swoje kuwety.

W 2006 roku sprzedaliśmy bardzo korzystnie Biszkopcika i z tych środków kupiliśmy Naszą Wieś, która wówczas była postsocjalistyczno-alkoholiczno-rolną ruderą i mieszkanie w bloku. Bo drogi nasze i Pasierbicy, jak również zwierząt zaczęły się rozchodzić. My i Pasierbica do końca roku mieszkaliśmy w bloku razem z Psem i Hossą. Bessa i Basior od razu, od samego początku remontu, zostały przeflancowane do Naszej Wsi.
Najpierw były zamknięte w jednym pokoju, w niewoli, gdzie dostawały jeść, pić i gdzie miały swoją kuwetę. Z domu praktycznie niczego nie udało się uratować, więc I ekipa (w dwuletniej remontowej historii były trzy) zdjąwszy dach          i stropy, ukazując przez to lazur nieba, musiała koty przenieść do budynku pełniącego wcześniej rolę obory                     i gospodarczą (przyszłe apartamenty dla gości), zamknąć je w jakiejś pakamerze, a mały okienny otwór zasłonić plastikową siatką. Baliśmy się po prostu, że koty nam uciekną i gdzieś przepadną.
W każdym tygodniu przyjeżdżaliśmy dwa razy nadzorując prace remontowe i "odwiedzaliśmy" koty w ich drugim więzieniu. Na nasz widok skarżyły się okropnie, ale co było robić.
Któregoś dnia przyjechaliśmy, a Pulpet, szef już II ekipy budowlanej, z charakterystycznym diabelskim uśmiechem na pucułowatej twarzy oznajmił, że koty są na wolności. Zmartwieliśmy. Zaspokoiwszy siebie naszą reakcją z tym samym uśmiechem dodał, że są, trzymają się domu i przychodzą na posiłki.
Co się okazało? Otóż kilka dni wcześniej, musiało to być w nocy, w szalonej desperacji po prostu rozszarpały gruby plastik okiennej siatki. I już. Od tamtej pory do dzisiaj żyją na wolności.
W grudniu 2006 roku, gdy ostatecznie zjechaliśmy już na stałe do Naszej Wsi mając na głowie ciągle ekipę II, a potem III, bo przecież remonty biegły dalej, chcieliśmy, żeby, wzorem Biszkopcika, były w domu z możliwością wychodzenia na dwór. Nie dało się. Ich "więzienna" trauma była tak mocna, że każdorazowe zamykanie drzwi do domu kończyło się natychmiastowym miauczeniem i histerycznym kręceniem się pod drzwiami.
Więc w domu w Naszej Wsi nigdy nie mieszkały. O ciepłej porze roku dostawały jedzenie raz dziennie, a o zimnej dwa razy. I świetnie dawały sobie radę buszując po okolicznych i bezpiecznych łąkach przynosząc codziennie pod dom myszki i chwaląc się nimi wniebogłosy. Zimą kotów przybywało, Bessy jakieś 50%, ale nawet wtedy była zgrabna, taka zwinka, a Basiora drugie tyle, co latem, przez co niezwykle upodobniał się do swojego ojca. Przysposobiłem im też na zimę stodołę wstawiając ocieplane legowisko i montując specjalną klapkę, przez którą mogły wchodzić i wychodzić. Korzystały z tego, ale czasami i tak potrafiły spędzić mroźną noc w jakichś dziwnych miejscach, które temperaturowo były, według mnie, znacznie gorsze.
Potrafiły przetrwać mrozy -15 st. / - 20 st. (były jeszcze stosunkowo niedawno takie zimy).
To je niesamowicie zahartowało. Goście często nie chcą wierzyć, że Bessa ma 17 lat, a Basior 16.

Parę lat temu myśleliśmy, że z Bessą się już rozstaniemy. Któregoś wieczoru, a było to latem, dając kotom jeść zobaczyłem w szoku i z przerażeniem, że ma rozwalony brzuch i to tak, nie wierzyłem własnym oczom, że było widać flaki. Spróbowałem ją zanęcić na parapecie (pierwsza moja głupota) pysznym jedzonkiem, a potem ją złapać (druga). Nie dość, że zmusiłem ją do niepotrzebnego wysiłku i wskakiwania na parapet, to jeszcze chcąc ją złapać, zmusiłem ją do jeszcze większego przy panicznej ucieczce. Nie było szans, bo zdawała sobie doskonale sprawę ze swojej słabości   i stała się już całkowicie nieufna. Postanowiliśmy z Żoną dać jej spokój. Miskę położyliśmy w lekkim oddaleniu od parapetu i dwa razy dziennie dawaliśmy jeść obserwując przez okno, jak się zachowuje. Jadła, co chwilę czujnie rozglądając się dookoła.
Ale w sumie postawiliśmy na nią krzyżyk, bo zabrać ją do weterynarza nie było szans.
Trwało to jakieś dwa tygodnie, a kot żył. I miał się wyraźnie coraz lepiej. To "wróciłem" do parapetu.
Za parę dni, gdy osłabiłem jej czujność, dorwałem gada. Na brzuszku miała tylko bliznę, która bardzo szybko zarosła sierścią. Ale co jej się stało, nie wiemy do dzisiaj. Może walczyła z jakimś zwierzakiem, może to był drapieżny ptak?
Basior z kolei wygląda nieźle, ale trochę gorzej niż matka. A wszystko przez bójki z innymi kocurami. Więc prawe ucho ma postrzępione i rozharatane prawe oko, które ma inną barwę niż lewe. Ponadto utyka na prawą tylną nogę, a kłaki na niej ma jakoś tak dziwnie postrzępione. Ale daje radę.

Gdy już koty rozszarpały plastikowe kraty niewoli, co nasz przyjazd powtarzała się ta sama scena. Wszędzie za nami chodziły, a gdy wyjeżdżaliśmy, odprowadzały nas do auta.  Widząc jak wsiadamy i odjeżdżamy, siadały równiutko na drodze, każdy na "swoim" piaszczystym jej śladzie , z łapkami precyzyjnie ułożonymi i zwiniętymi wokół ciał ogonami,    i tworząc dwie bezgłośne figurki patrzyły.
Ich obraz ze wstecznych lusterkach samochodu pamiętamy do dzisiaj - dwa czarne malejące punkty                                z charakterystycznymi szpicami uszu.
I tak to trwało, 100/100, do grudnia, dopóki nie przyjechaliśmy na stałe.

Jak już zamieszkaliśmy, często z Psem chodziliśmy do lasu, robiąc większe lub mniejsze spacery. I zawsze towarzyszyły nam koty, co już naprawdę było hecne. Każdy z nich zachowywał się inaczej. Basior szedł "normalnie" wyjeżdżonym śladem drogi od czasu do czasu zaznaczając swoją obecność pomiaukiwaniem. Bessa zaś bezgłośnie przemykała skrajem lasu z obniżonym do ziemi brzuchem co chwilę się zatrzymując i czujnie nasłuchując. Czasami na dłużej znikała, by pojawić się nagle na skraju drogi.
Pewnego razu zrobiliśmy naprawdę duże koło. I to się kotom nie spodobało. Nawet Bessa miauczała.
- Czy nie rozumiecie, że za mocno oddalamy się od domu?! - I że staje się to coraz bardziej niebezpieczne! - My tych terenów już nie znamy i to jest ponad nasze, kocie nerwy? - Wracajmy natychmiast!
Nic sobie oczywiście z tego nie robiliśmy. I w pewnym momencie koty zaczęły znikać, nawet Basior, by jednak za jakiś czas pojawiać się na drodze za nami w odległości 50-100 m. Weszliśmy już w odcinek "koła powrotnego" do domu, gdy koty zniknęły na dobre. Stwierdziliśmy, że nie będziemy się przejmować, przecież wrócą po naszych śladach.
Po godzinie kotów nie było, po dwóch również, a to już nie było na nasze, ludzkie nerwy. Więc pognaliśmy do lasu po swoich śladach, pod prąd pierwotnej trasy, drąc się niemiłosiernie.
- Kooootyyy! - to ja. One znają to moje zawołanie, takie wysokim i przeraźliwym tonem, bo w ten sposób przywołuję je do jedzenia. A gdy są już na miejscu dodaję "normalnie": - Koty! - Bestie! - Niedobre! - Czarne! - Z Afryki, z kociej muzyki!, co tylko zwiększa ich aktywność w plątaniu się pod nogami.
Ale teraz darłem się tylko "Kooootyyy!". A Żona co chwilę wołała "Beeessaaa! - Baaasiooor!"
Szliśmy dalej coraz bardziej zdenerwowani, gdy nagle z przeraźliwym miauczeniem wyszły z jakichś zarośli. No co za ulga i radość dla wszystkich.
Takiego numeru już nigdy nie powtórzyliśmy. Ani my, ani koty.

W tej kociej epopei oddzielną historię utworzyła Hossa.
Ta życia lekkiego nie miała.
Była z Żoną od malutkiego kocięta, zanim pojawiłem się ja, przyczyna późniejszych komplikacji w jej życiu. Więc najpierw spadła z dziewiątego piętra, z czym nie miałem nic wspólnego, i połamała sobie obie przednie łapki. Specjalnie nic sobie z tego nie robiła, bo według Żony, np. idealnie potrafiła tymi swoimi gipsowymi kikutami zagarnąć piaskiem kupę w kuwecie.
A potem nastałem ja.
Przez jakiś czas wynajmowaliśmy mieszkanie, gdzie Hossa nadal była kotem domowym.  W tamtym okresie lubiła przesiadywać na samym szczycie regału w pokoju Pasierbicy. Często ją tam nachodziłem. Koncentrowałem jej wzrok     i uwagę na mojej ręce podejrzanie przesuwającej się ku niej po regale, a drugą, perfidnie i niespodziewanie, szturchałem ją od tyłu w ogon. Natychmiast "stawała dęba", tak po kociemu. Wyginała grzbiet w pałąk i nastraszała sierść tak, że było jej dwa razy więcej, a nastroszony ogon tworzył jakieś dziwne esy i floresy. I "taka groźna" chodziła po regale tam i z powrotem. We troje pękaliśmy ze śmiechu, co jeszcze bardziej ją nakręcało.
Trwało to jakieś półtora roku, po czym wprowadziliśmy się do Biszkopcika, który wówczas oczywiście Biszkopcikiem nie był, tylko zarośniętą, zaciekającą ruderą. Moment wprowadzenia się do tej rudery był dużą traumą dla Pasierbicy i dla Hossy.
Pasierbica, jako ówczesna nastolatka, patrzyła na nas dziwnie, jak w pierwszych dniach emocjonowaliśmy się                 i snuliśmy pomysły, jakie cacko z tej rudery zrobimy. A Hossa zniknęła. Po prostu. Nie pomagały nawoływania, judzenie pysznym jedzeniem, nic. Kota nie było. W nocy można było tylko usłyszeć delikatne tupanie po schodach. Rankiem śmialiśmy się,  że to chyba chodzi po nocy poprzednia właścicielka, starsza pani, której ponoć w tym domu się zmarło. Ale jakoś nastolatka naszego poczucia humoru nie podzielała.
Po trzech dniach Hossa się objawiła. Wylazła ze swojej kryjówki, którą była stara wersalka po poprzedniej właścicielce. Wersalka z tyłu była obleczona kawałkiem materiału, który zabezpieczał przed kurzeniem się składaną do skrzyni pościel. W materiale była nadpruta dziura, niegodna naszej uwagi, jakieś 10 cm średnicy, ale to wystarczyło, żeby kot przez nią właził do kryjówki, a w nocy, gdy już wszyscy spali, wyłaził, żeby buszować i poznawać, no i żeby się najeść, napić i zrobić kupę. Po tych "żywych" śladach wiedzieliśmy, że gdzieś jest i że żyje. A tyle razy siadaliśmy na wersalce  z kotem wewnątrz.

Remont zaczęliśmy od ocieplenia budynku, a jeśli chodzi o Hossę, jako dydaktyk, wprowadziłem do harmonogramu dnia przedmiot z cyklu Przystosowanie kota do życia w przyrodzie, podtytuł Przywrócenie pierwotnych instynktów. Więc po wycięciu chwastów na 1000-metrowej działce wynosiłem ją drącą się na zewnątrz i kładłem na środku "olbrzymiej przestrzeni".
Paraliżował ją każdy szelest źdźbła trawy. Leżała przywierając brzuchem do ziemi, a gdy, przykucnięty, odsuwałem się na metr, natychmiast wczołgiwała się pode mnie. Więc ja znowu o metr, to ona znowu...
Trwało to kilka dobrych dni, gdy wreszcie zdecydowała się prysnąć spode mnie do domu. Przy czym, idiotka "wymyśliła" drogę powrotu po przyprostokątnych, a wiadomo, że suma przyprostokątnych jest większa niż przeciwprostokątna. Biegła więc prostopadle do ściany budynku, potem wzdłuż niej, by wpaść na schody i dać drapaka na poddasze, do swojego azylu, czyli do pokoju Pasierbicy.
Ale znowu po kilku dniach wykombinowała, że jednak przeciwprostokątna stanowi krótszą drogę ucieczki. W końcu nie uciekała, tylko sama z siebie wychodziła na znany sobie teren i buszowała.
Wtedy nastąpił etap II - Nauka chodzenia po drzewie. Wziąłem miauczącego kota w swoje łapska i bezceremonialnie pizgnąłem go na jednego z dwóch orzechów, na rozwidlenie dwóch konarów. Wrzask był straszny o, raptem 1,5 metra wysokości. Bez litości obserwowałem, co będzie. W końcu zlazła i uciekła. To następnego dnia wrzuciłem ją, przy wtórze wrzasku, jeszcze wyżej. I tak codziennie, po trochu, dokąd mogłem dosięgnąć.
Za jakiś czas Hossa odstawiała teatr przy trzyosobowej widowni. Właziła na dowolne drzewo na terenie posesji, które, jak chyba prawie wszystko we wszechświecie, miało budowę fraktalną ("samopodobną" lub "nieskończenie złożoną"). Szczególnie upatrzyła sobie starą jabłoń. Szła po coraz cieńszych gałęziach aż do samego końca łapiąc się rozpaczliwie pazurami rachitycznych gałązek i wywijając ogonem, żeby złapać równowagę. Na końcu udawało jej się nawrócić, kiedy już myśleliśmy, że spadnie, zejść z drzewa i uciec do domu.
Wiało zgrozą, ale czy ktoś jej kazał?!

Ten trudny okres się skończył, ale zmienił się w inny, równie trudny. Bo przybyli kolejni ciemiężcy. Po pół roku pojawił się, wówczas trzymiesięczny, Pies. Oczywiście Hossę tego dnia zżerała straszna ciekawość, więc zeszła z góry, żeby zobaczyć. Przemykała w swoim stylu wzdłuż ścian, po kątach prostych, w końcu zobaczyła olbrzymi ponton, którego jeszcze wczoraj nie było i zamarła. W tym momencie Pies, coś usłyszawszy przez sen, wyszedł z legowiska, zobaczył Hossę, szczeknął basowo raz i wrócił spać. Hossa natychmiast uciekła, ale ta jej rejterada na zawsze zestygmatyzowała stosunki między nimi. Bo gdy Hossa schodziła na dół, on ją gonił. Przy czym robił to po "kociej linii", czyli dokładnie po jej ucieczkowym śladzie. Jeśli ona dawała panicznego nura pod niskim stolikiem, on robił to również. Z biegiem krótkiego czasu szło mu to coraz gorzej, bo raptem po kilku tygodniach musiał już się pod nim ostro czołgać odpychając się łapami od podłogi i czyniąc pogoń bezsensowną, aż wreszcie któregoś dnia ugrzązł na dobre i dał sobie spokój. Zaprzestał gonitw za kotem, a tylko, gdy Hossa się pojawiała, markował ruch gonienia. I to wystarczało.
Potem pojawiła się malutka Bessa, która od razu wolała zabawy z Psem. Zwłaszcza po kilku jadowitych                           i ostrzegawczych syknięciach Hossy.
Sytuacja się ustabilizowała aż na trzy lata. Pojawienie się pięciu kociąt, z których cztery znalazły bardzo szybko nowe domy, specjalnie nie zainteresowało ani Psa, ani Hossy. Doszło nawet do takiej równowagi, że gdy wychodziłem            z Psem na spacer po osiedlowym parku, wypuszczała się z nami Hossa, która kocim zwyczajem przemykała wśród chaszczy szorując brzuchem po ziemi boczkiem, boczkiem. Ale ta przynajmniej była doskonale widoczna, bo                w trójkolorze biało-rudo-czarnym dominował biały.

Jak wspomniałem, w 2006 roku musieliśmy "przeczekać" okres remontu Naszej Wsi w blokowisku w Metropolii. Trwało to osiem miesięcy, od kwietnia do grudnia. Nie wiem, czy z nowego układu, był ktokolwiek zadowolony. Może Pasierbica? My na pewno nie i Pies też nie. Z przyrody, ze śniadań na tarasie, z kominka przenieśliśmy się do ciasnego betonu. Pies wszędzie zawadzał, na każde pomieszczenie był za duży i nawet "przeszła mu ochota na gonienie kota". Chyba jednak najlepiej miała Hossa, chociaż i tutaj, zdawałoby się w niekonfliktowym terenie, nawiwijała. Raz chyba pomieszało jej się, że jest w Biszkopciku i niezauważona czmychnęła na korytarz przez ledwo uchylone drzwi do mieszkania. Początkowo nikt tego nie zauważył, a potem lataliśmy po kilku klatkach schodowych i po wszystkich piętrach i w końcu ją znaleźliśmy mocno znerwicowaną. Innym razem siedziała sobie na parapecie kuchennego okna delektując się wiosną i widokami z drugiego piętra. Ktoś z nas musiał wchodzić lub wychodzić z mieszkania, zrobił się przeciąg i zamykające się okienne skrzydło zdmuchnęło kota na zewnątrz.
- A to nie państwa kot chodzi tam na dole przy murze? - przytomnie zapytała sąsiadka z I piętra, mieszkająca pod nami, która od początku zaprzyjaźniła się z Psem. Gdy się spotykaliśmy, zawsze zaczynała od A jak tam Pies?
Pędem wypadliśmy przed blok i oczywiście, ta idiotka, zdezorientowana i w histerii poruszała się przy ścianach, po kątach prostych, nie wiedząc kompletnie dokąd iść.

Pod koniec roku w mieszkaniu pojawił się Leon Zawodowiec. Ten nie miał żadnego respektu dla nikogo. Na szczęście dla Hossy i dla Psa był krótko.
W grudniu 2006 roku wprowadziliśmy się do Naszej Wsi. Zabraliśmy Psa i Leona Zawodowca, a Hossa została             w Metropolii z Pasierbicą. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Pasierbica zaczęła jeździć po świecie za swoim przyszłym mężem (wtedy studiował w Danii, Anglii i w Niemczech), a do mieszkania wprowadziła się Teściowa wraz ze swoją kotką. A ona i Hossa za sobą nie przepadały, delikatnie mówiąc.
Więc trzeba było zabrać Hossę do Naszej Wsi. Wtedy było już widać po niej schyłek życia. Gdy szliśmy na spacer         z Psem i dwoma czarnymi kotami, odprowadzała nas tylko do bramy, a potem wracała. Było lato, więc przeważnie przebywała na dworze wylegując się całymi dniami najczęściej w swoim ulubionym miejscu, w cieniu derenia.
A potem, któregoś dnia, bezpowrotnie zniknęła. Chodziliśmy kilka dni po okolicach i ją nawoływaliśmy, ale bezskutecznie. Chyba dokonała żywota kryjąc się gdzieś, żeby to zrobić spokojnie, bezpiecznie i godnie.

Oddzielnym, efemerycznym, zwierzęcym wątkiem był Leon Zawodowiec.
Mając w stosunkowo krótkiej perspektywie wprowadzić się do Naszej Wsi, zamarzyliśmy o trzecim kocie, ale koniecznie rudym. Powiedzieliśmy o tym Pulpetowi, szefowi II ekipy, która właśnie nastała i kontynuowała remont.
Pulpet należał do tego typu fachowców, złotych rączek, co to krawaty wiąże, usuwa ciążę. Potrafił wszystko. Polecił nam go jeden "znajomy" z Muratora.
Najpierw wyremontował nam łazienkę w mieszkaniu "ośmiomiesięcznym".
Na przepraszające pytania zadawane sąsiadce, tej "pod nami", przyjaciółki Psa, jak znosi nasz remont, zawsze odpowiadała pogodnie, że dobrze.
- Tylko strasznie klną. - dodawała.
No tak. W bloku niesie.

Pulpet na przykład postawił nam kuchnię wiejską wraz z piecem (w jednym ciągu kominowym), które zbudował z  kafli    z dwóch starych rozebranych pieców.
- A pan już taki piec stawiał? - zapytałem lekko zaniepokojony.
- Nie, ale dawno temu raz widziałem, jak stawiał mój dziadek. - uśmiechnął się szelmowsko i pucułowato.  
Odpalił laptopa, w Internecie zobaczył, jak stawia się piec i...postawił. Minęło już trzynaście lat, a piec z kuchnią działają bez zarzutu i są ulubionym miejscem Żony, która tylko, jak może, tam gotuje, czasami nawet latem.
Pulpet, po grudniu, kiedy się wprowadziliśmy, koegzystował w czasie dalszego remontu z nami, w naszym domu, pół roku. Sobie i trzem pracownikom przysposobił do życia obecny warsztat - podpiął do komina kozę (była niezła zima), ustawił łoża noclegowe z grubych materacy i nawet zainstalował satelitarną telewizję. To czymżesz było dla niego "załatwienie" małego, rudego kotka.

Dostaliśmy go na wiosnę, więc siłą rzeczy trzeba było go zabrać do Metropolii. Co prawda wtedy czarne koty żyły już na wolności, ale zostawianie go z nimi nie było chyba najlepszym pomysłem.
W mieszkaniu rządził na całego. I nie miał szacunku dla starszych i wcześniejszych mieszkańców.
Sam niejednokrotnie widziałem, jak z ukrycia, z góry, wybijał się i lądował na łbie Psa, bogu ducha winnego, który akurat przechodził przez przedpokój. Odbijał się i zanim oszołomiony, zdezorientowany i lekko przestraszony Pies zdążył zareagować, to ta ruda łachudra już dawała dyla za dolne szafki kuchenne, gdzie nijak nie można było jej dopaść. Sam zatłukłbym to rude, wredne i perfidne bydlę.
Za chwilę mi przechodziło, zwłaszcza gdy pojawiało się zza szafek takie niewinne, rude kociątko.
A znowuż za chwilę z sąsiedniego pokoju rozlegał się wrzask Hossy.
Gdy przyjechaliśmy do Naszej Wsi, nie miał żadnego respektu przed Bessą i Basiorem. Bardzo szybko dały za wygraną i po prostu przed nim uciekały.
Po jakimś czasie Leon Zawodowiec zniknął. Nawet nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby go szukać, bo szukaj wiatru       w polu...
Jakieś trzy miesiące później, tak na wiosnę, jechaliśmy Terenowym koło naszej łąki. Patrzymy, a po niej chodzi rudy kot, no wypisz, wymaluj Leon zawodowiec, tylko oczywiście większy. Zatrzymałem auto. Żona wypadła i w takiej akcji         w życiu jej nie widziałem. Zwabiła kotka, po czym szybkim ruchem, rozglądając się nerwowo wokół siebie, wsadziła za pazuchę i z rozwianym włosem wpadła do auta.
- Jedź! - rzuciła krótko.
A widząc moją minę dodała:
- No co, przecież to jest nasz Leon Zawodowiec!
I raz był, a raz nie. Raz był takim, jakiego pamiętaliśmy, a raz jakiś taki inny. Tłumaczyliśmy sobie, że przecież urósł, ale nie czuliśmy się z tym najlepiej.
Rozwiązanie przyszło samo. Po jakichś dwóch tygodniach zniknął. I słuch o nim zaginął.
Taki hultaj, nicpoń i ogólnie szaławiła!

Wróciliśmy ze spaceru.
Do dwóch kocich misek nałożyłem jedzenie i szedłem do parapetu okna uważając, żeby się przy tym nie zabić, bo koty jak zwykle wpadły w amok, nie czekały spokojnie, tylko plątały się pod moimi nogami, na zmianę przechodząc między lewą i prawą, gdy ja  usiłowałem dotrzeć na miejsce. Basior robił przy tym straszny rejwach i miaukolił, jakby dokonywał żywota, natomiast Bessa, jak zwykle, milczała i nie zniżała się do takiej żebraniny. Od zawsze była niezależna i miała swój honor.
Basior, gdy niosę miskę, nigdy nie zostawia wolnego miejsca na parapecie, żebym mógł ją postawić. Oczu z niej nie spuszcza i podąża za każdym jej ruchem, więc muszę na chama go odsuwać. Bessa zawsze elegancko zostawia wolną przestrzeń parapetu tam, gdzie stawiam miskę. Przecież to logiczne.

Można było zamykać dom i iść spać.

Ale wzięło mnie dzisiaj na te zwierzęta, zwłaszcza na koty...
Może to przez tą mglistą, czarną i tajemniczą, taką kocią atmosferę spaceru.

CZWARTEK (24.10)
No i dzisiaj ustaliliśmy i wynegocjowaliśmy warunki kupna mieszkania w Uzdrowisku.

Po dwóch wizytach na miejscu, wielu mailach i kilku telefonach.
Przy czym jest ono niezależnym bytem, nie mającym niczego wspólnego z "nieruchomością Szczwanej Lisicy".
A więc już na amen wiążemy się z Uzdrowiskiem. Ta decyzja zaoszczędzi nam mnóstwo czasu, energii i zdrowia           i pozwoli przejść w konkrety. Wieczorem, zanim z obecnymi właścicielami przeprowadziliśmy ostateczną, podsumowującą rozmowę telefoniczną, wysłałem Żonie smsa. Bo byłem na górze, w tzw. prywatnej części domu,          i pisałem, a Żona na dole, po drugiej stronie, w kuchni, Tam, gdzie moje miejsce (mówi to często, za każdym razem mnie prowokując i patrząc na mnie uważnie, czy abym za skwapliwie nie przytaknął).
Żonę ta cała sytuacja, wiele niewiadomych, urzędy, notariaty, bezlik dokumentów, maili, telefonów, śledzenie i selekcja ofert w Internecie, czyli ogólne miotanie się, strasznie spala. Bo jednak to wszystko jest na jej głowie. Więc wysłałem jej scenariusz naszego życia w najbliższych miesiącach nazwany przeze mnie KASKADOWYM. Ku pokrzepieniu jej serca.
- 1) Względnie szybko Mieszkanie otrzyma podział (obecni właściciele całości na I piętrze też muszą dokonać podziału, ale sprawa jest prostsza niż u Szczwanej Lisicy - dop. mój), więc będziemy mogli zabrać się za jego modernizację mieszkając jeszcze w Naszej Wsi, 2) W tym czasie Nasza Wieś się sprzeda, a my przeniesiemy się na gotowe Mieszkanie w Uzdrowisku, 3) Tam mieszkając będziemy mogli bezkosztowo (brak wynajmu) doglądać remontu dołu willi, 4) Przed sezonem tam się wprowadzamy i jeszcze w bieżącym sezonie wynajmujemy dwa apartamenty (jeden "wykroimy" z dołu willi - dop. mój). Czy widzisz w tym rozumowaniu słabe strony?!
Żona odpowiedziała:
- Nie widzę. Same plusy...

Po wieczornej rozmowie ze sprzedającymi ustaliliśmy, że jutro stworzymy taki dokument, protokół uzgodnień, który będzie podstawowym przy podpisywaniu u notariusza umowy przedwstępnej. Żeby już na miejscu nie wydziwiać i żeby żadna ze stron nie mówiła a my myśleliśmy, a my zrozumieliśmy, to chyba doszło do nieporozumienia, itd. Wtedy zazwyczaj notariusz patrzy na dwie strony jak na niedorozwinięte i ciężko wzdycha. Bo łatwego chleba nie ma. 


PIĄTEK (25.10)
No i widziałem dzisiaj rano pierwszą sikorkę.

Co by to miało oznaczać?  Przyleciała, "jak zwykle" z zimnej północy lub zimnego wschodu. Czyżby zima? Skoro dodatkowo z soboty na niedzielę debilnie zmieniamy czas "na zimowy"? Niedobrze.

SOBOTA (26.10)
No i wybuchła kurzana (?), kurowa (?), w każdym razie związana z kurami, afera.

Wszystkie nagle przestały znosić jaja. Jakiś kurowy strajk?
Sąsiadka Realistka ma ich trzydzieści. Więc tłumaczy im, żeby się chociaż podzieliły. Mogłyby przecież codziennie         w jedną piętnastkę znosić, a w drugą nie i tak na zmianę.
- Żebym chociaż miała piętnaście jaj dziennie. - Bo i zarobek byłby i rodzinie można byłoby dać.
- Ty się ciesz, jeśli będziesz miała dziesięć! - wtrącił się Sąsiad Filozof. I trudno mu nie odmówić racji.
Sąsiadka Realistka wyczyściła im gniazda, nałożyła świeżego pachnącego sianka i nadal nic. Dodatkowo wprowadziła restrykcje i wypuszcza je na pola, żeby sobie zdrowo grzebały dopiero o 11.00-12.00. Dopóki nie zniosą. Bo wiadomo to od dawna, że kury potrafią upatrzyć sobie jakiś odległy krzaczek na polu, albo inny zakamarek i tam "bezproduktywnie" znosić, jedna z drugą, i zanim człowiek przeprowadzi śledztwo i odkryje to miejsce, to ma już same zbuki.

My z Żoną jesteśmy żywotnie zainteresowani tymi jajami, bo są najsmaczniejsze. Proszę sobie wyobrazić takie trzy jaja sadzone na mięsistym i tłustym boczku otoczone grubymi plastrami grzybów świeżo zebranych prze Żonę z naszego lasu i to wszystko smażone na wiejskiej kuchni opalanej drewnem. Na talerzu zaś, na świeżo, posypane obficie zieloną pietruszką i świeżo zmielonym pieprzem.
Dzisiaj na spacerze znowu od razu zadałem na dzień dobry pytanie:
- Są jaja?
- Nie ma! - Są tylko trzy.
To zasmucony powlokłem się za Sąsiadką Realistką do ich gospodarstwa. Dobre i te trzy. Przynajmniej będzie dzisiaj na śniadanie.
W kurniku się ożywiliśmy, bo w jednym z czterech gniazd siedziała kura i wyraźnie miała zamiar znosić. Sąsiadka Realistka bezceremonialnie zajrzała jej pod tyłek, z czego ona nic sobie nie robiła, i stwierdziła:
- Nie ma!
Oczywiście mógłbym poczekać na to czwarte jajo, gdybym konkretnie wiedział, kiedy to bydle zniesie. A jak nie zniesie, tylko symuluje i z nas kpi? Mógłbym wyjść wobec kury na kretyna. I mógłbym jej dać satysfakcję, że zrobiła mnie w jajo.
"Na szczęście" już jutro wyjeżdżam, a wracam w środę, więc może się coś zmieni. Żona stwierdziła, że w takim razie ona zrobi sobie przerwę w częstym jedzeniu kurzych żółtek, a ja w Metropolii zaopatrzę się w jaja, za przeproszeniem, w zaprzyjaźnionym ekologicznym sklepie.
Niby dobrze, ale...

Wyjeżdżam dzień wcześniej, bo odwiedzę Bratanicę, a konkretnie wezmę udział w katolickim obrządku, jakim będą chrzciny jej sześciomiesięcznego synka, a mojego stryjecznego wnuka.
Bratanica znając moje poglądy w ogóle nie liczyła na moją obecność. Więc się niezwykle ucieszyła, można powiedzieć, że nawet wzruszyła, a w takich fanaberiach to raczej jej nie widziałem. Raz tylko, i to krótko, zapłakała na pogrzebie mojej Matki, a jej Babci. Taki męski, konkretny typ w sensie charakteru jak i budowy ciała, powiem niczego sobie. Zanim zaszła w ciążę była bramkarką, najpierw w ręcznej, a potem nożnej. A ostatnio ze swoim partnerem tworzyli mieszany duet w plażowej siatkówce.
Co do chrztu - myślę, że przeżyję.

NIEDZIELA (27.10)
No i przeżyłem.

Ale w kościele było ciężko. Mówiąc kolokwialnie - nie moja bajka, chociaż i to określenie nie oddaje moich uczuć. Ale dobrze.
Syn Bratanicy, ten chrzczony sześciomiesięczniak, spisał się bez zarzutu. Prze całą długą mszę, zdaje się, że to była suma, nawet nie zakwilił. Nie zapłakał również przez cały dzień. Od razu, gdy go ujrzałem, wiedziałem, że to pogodny typ. Tej pogodzie ducha sprzyjały oczywiście regularne karmienia, bo inaczej, według Bratanicy, mogłoby być różnie. Ale dziecka "nie było", więc można było swobodnie ucztować.
A było równie paczworkowo, a może nawet i lepiej, niż na weselu Pasierbicy.
Ze strony mojej Bratanicy, matki chrzczonego, byli:
- jej matka, a moja była szwagierka, ze swoim drugim mężem,
- jej ojciec, a mój brat, ze swoją partnerką,
- ja, czyli stryj,
- jej przyrodni brat (ojciec chrzestny jej syna) ze strony jej ojca, nie dość że z innej matki niż ona sama, to na dodatek wcale nie syn jej ojca, który go po prostu usynowił i dał mu swoje nazwisko, czyli że jednak syn, a on ojciec, i tak się traktują od zawsze.
Ze strony Partnera Bratanicy, ojca chrzczonego, byli:
- jego ojciec,
- jego brat z żoną,
- jego osiemnastoletnia córka (druga była nieobecna z powodu choroby),
- jego cioteczna siostra - córka siostry jego matki i zarazem matka chrzestna,
- syn matki chrzestnej ze swoją narzeczoną.
Było fajnie i wesoło, bo wszystkich łączył mały, pogodny łepek. I każdy z obecnych miał z nim jakiś układ.
A teraz, przy okazji, maturalne zadanie z matematyki, takie z lat osiemdziesiątych - Ile osób brało udział w tej uroczystości łącznie z jej głównym bohaterem?  Natomiast zadanie maturalne w czasach współczesnych dotyczące tego wydarzenia brzmiałoby: Pokoloruj chrzczonego z uwzględnieniem jego płci i charakteru uroczystości.

PONIEDZIAŁEK (28.10)
No i jesteśmy po "zmianie" czasu.

Dla mnie w tę gorszą stronę.

Dzisiaj wreszcie przyszła do Szkoły ekipa i przeciągnęła światłowód do nowego sekretariatu. Po blisko dwóch tygodniach umawiania się i użerania Żony z cyborgami z Orange. Ja bym tego nie załatwił. Mógłby z bezsilności             i wściekłości trafić mnie szlag. Chamstwo, buta i odhumanizowanie systemu wielkiego operatora, monopolisty.




W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden list.

poniedziałek, 21 października 2019

21.10.2019 - pn
Mam 68 lat i 322 dni.

WTOREK (15.10)
No i odzyskałem swojego laptopa.

Właśnie na nim piszę, a może piszę za pomocą laptopa? Ten polski język! "Pisać na laptopie" trochę źle mi się kojarzy, bo właśnie zapłaciłem 430 zł za jego naprawę. Ale klawiaturka chodzi, że aż miło. Nic się nie klei, każdy klawisz odbija natychmiast, że aż chce się pisać. I dostałem w prezencie starą. Takie zminiaturyzowane nico. A wyobrażałem sobie, bóg wie co.
W zamian straciłem cały pulpit, to znaczy zawartość jaką tam miałem i do której byłem przywiązany. Wszystko było spersonalizowane i oczywiście dobrze się z tym czułem, chociaż komputerów nienawidzę. Teraz z ekranu wieje chłód obcego obrazka i chłód nielicznych, obcych ikon, z których większość nic mi nie mówi. Będę pytał naszego informatyka, czy coś można odzyskać, bo ponoć oni takie cuda potrafią.

Dzisiaj "po raz ostatni" wstałem o 05.00. Oczywiście nieprzytomny, bo wczoraj kolejny raz, tym razem  w związku          z publikacją, kładłem się spać lekko po północy. Ale meczowa adrenalina szybko postawiła mnie na nogi. W sumie nie było jej za wiele, bo gładko, bez specjalnego wysiłku, wygraliśmy 3:0 z Iranem zdobywając w ten sposób srebro Pucharu Świata. Nawet na boisku pomiędzy naszymi a nimi w ogóle nie iskrzyło, co zazwyczaj ma miejsce. Zwłaszcza po tegorocznych wypowiedziach o Irańczykach i ich narodzie kapitana naszej drużyny. Musiały po nich interweniować, tłumaczyć się i przepraszać najwyższe nasze siatkarskie władze i kto wie, czy nie  jakieś polityczne szczeble.                 A wypadało, bo wtedy właśnie nasi wybierali się do Iranu na kolejną rundę rozgrywek z cyklu Ligi Narodów. Atmosfera na trybunach i potem była na tyle ostra, że sami zawodnicy przyznali, że dobrze żeśmy z nimi przegraliśmy 2:3, a i tak tie-break dodatkowo wkurzył widownię. Po meczu autokar z całą naszą ekipą szczęśliwie, ale ledwo, ledwo opuścił sportowy teren powolutku przeciskając się wśród tłumu rozwścieczonych, gwiżdżących i wymachujących groźnie rękami Irańczyków.
Ten zasrany sport!

W sumie w tym roku, w sezonie między majem a październikiem, nasza ekipa rozegrała, i tu różne dziennikarskie źródła, a więc niewiarygodne, podają albo 42, albo 47, albo 48 spotkań siatkarskich. Już słyszę Żonę: Rzeczywiście istotna różnica! Jeden pies! 
Najwięcej ze wszystkich nacji. Było to możliwe, bo w meczach brało udział dobrze ponad dwudziestka zawodników, znowu najwięcej spośród wszystkich ekip. Tak się u nas młodzi pchają do siatkówki i tak się ona spopularyzowała.         A nasza liga należy do najmocniejszej na świecie na tyle, że chętnie w niej grają zawodnicy z całego świata, nawet Irańczycy. Z kolei polscy kibice robią niesamowite wrażenie na wszystkich "jeżdżąc" za naszą drużyną. Są wszędzie!
Co osiągnęliśmy lub zdobyliśmy?
Przede wszystkim kwalifikacje olimpijskie na przyszłoroczne igrzyska w Japonii. Ponadto srebro Pucharu Świata i brąz Ligi Narodów, i brąz Mistrzostw Europy. Nie było ważnej imprezy bez zaznaczonego naszego udziału.
Obejrzałem chyba wszystkie mecze. Które były lepsze z punktu widzenia różnic czasowych? Chyba te w Japonii. Wstając o 04.50 można było się wyspać kładąc się odpowiednio wcześnie ( co się przeważnie nie udawało), a potem mieć przed sobą cały, długi dzień. Kwalifikacje w Gdańsku i mistrzostwa w Europie nie stanowiły problemu. Najgorsze było Chicago - takie czasowe ni to pies, ni wydra. Mecze oglądałem o północy lub o 01.00 i jak się zdarzył tie-break, to spać szedłem o 03.00. A wstawać trzeba było po kilku godzinach.
W przyszłym roku i naszych zawodników, i kibiców "czeka luzik". W maju, w Polsce, tylko trzy spotkania w Memoriale Huberta Wagnera, taka rozgrzewka, potem kilkanaście spotkań w Lidze Narodów i Final Six, być może w Polsce, jeśli nasz siatkowy związek wybuli światowej federacji milion dolarów za jej zgodę, no i na koniec Japonia, gdzie w turnieju olimpijskim weźmie udział "raptem" dwanaście zespołów.
Życzę naszym chłopakom wielu sukcesów, a kibicom, w tym mnie (chciałem napisać "i mnie"), wielu niesamowitych wrażeń!
Ten ukochany sport!

Sport sportem, a życie życiem.
W tym sportowym szaleństwie starałem się i staram nie zaniedbywać obowiązków zawodowych i prywatnych.                Z zawodowych udało się zamknąć SIO, a z prywatnych pilotować sprawę KOWRu.
Zacząłem szukać jakiegoś "ludzkiego"dojścia. Zadzwoniłem do kolegi, który od wieków pracuje w  "urzędniczych strukturach rolniczych" i który był wykładowcą i egzaminatorem na "moim" kursie rolniczym, i który, na szczęście, jeszcze nie jest na emeryturze. Obiecał, że oddzwoni.
Po paru dniach usłyszałem:
- Człowieku! - Oni tam wycięli wszystkich do piątego pokolenia. - Miałem koleżankę, która poszła pod PISowski nóż wymian na swoich w drugim rzucie. - Teraz nie ma już kolegów! - Są tylko my i oni! - A co będzie po wyborach?!
I dalej kontynuował wzburzony:
- Zostały zerwane nici międzyludzkie, ale co gorsza profesjonalne, bo tych, którzy cokolwiek ogarniali, już nie ma.          - Dlatego nie możesz uzyskać sensownych informacji i dlatego to trwa tak długo. - I szukają chętnych do pracy, ale nikt, mimo proponowanych niezłych zarobków, się nie zgłasza! - Ale zadzwoń i powiedz, jak tam dalej sprawy.
I tyle z "ludzkiego" dojścia.
Żona, gdy usłyszała o etatowych brakach stwierdziła:
- A może ja bym tam zgłosiła swój akces w pracy? - I jakie łapówki można by brać! - rozmarzyła się.

Wieczorem zadzwoniłem do Córci.
Nagle wpadłem w nerwy i lęki, i się ocknąłem, że termin porodu upływa 28-go tego miesiąca, czyli przecież jest tuż, tuż, a twój mąż pracuje (jest ratownikiem medycznym, chyba "ukierunkowanym na wodę"), a wy przecież mieszkacie na wsi?!
- No nie wiem, co was wszystkich ostatnio napadło?! - zaczęła zirytowana Córcia w swoim, czyli moim stylu. - Kiedyś przecież nie było telefonów komórkowych, a kobiety rodziły, tak?! - Poza tym nie będę rodzić w ułamku sekundy, tak?!   - A te mieszkające na wsi rodziły, czy nie?!
- No, ale czy Zięć będzie mógł ot tak natychmiast przyjechać? - zapytałem logicznie. - A jak będzie akurat w wodzie, to raczej telefonu komórkowego przy sobie mieć nie będzie!
Usłyszałem ciężkie westchnięcie.
- To zadzwonię na stacjonarny i go z tej wody inni ratownicy - koledzy wyciągną (nomen omen - dop. mój). - To tylko     7 km od naszego domu! - A poza tym jest teść, tylko 20 km.
- A jakbyś mnie tak trochę uspokoiła? - poprosiłem. - Że wszystko macie opanowane, przygotowane i pod kontrolą?
To złagodniała. Wszystko mi opowiedziała i nawet dodała, że właśnie dzisiaj była u swojego lekarza prowadzącego, który jest moim kolegą z ogólniaka, o czym Córcia dowiedziała się przypadkiem będąc u niego z jakąś wcześniejszą wizytą.
- A wie pani! - odezwał się kolega patrząc na zdjęcie USG - Córka to wykapany dziadek!
Nawet może i bym się ucieszył, gdybym wcześniej nie widział na bardzo dobrym i wyraźnym zdjęciu tych grubych warg (jeszcze pół biedy) i przede wszystkim olbrzymiego, kartoflowatego nosa. Biedna Wnuczka.

- A jakąś "szpitalną" walizeczkę masz przygotowaną? - spytałem na koniec.
- Taaatooo!!!

O nic nie można zapytać.

ŚRODA (16.10)
No i cudów nie ma.

A okazało się to dzisiaj w Szkole.
Informatyk uzmysłowił mi, że gdy oddawał mój laptop do naprawy, to stworzył nowego, "sztucznego" użytkownika, żeby w serwisie nie grzebali tam, gdzie nie trzeba. I ja właśnie wczoraj załamany na niego trafiłem. Dzisiaj wystarczyło go zlikwidować i z powrotem miałem swój ukochany pulpicik. Przy okazji pokazał mi, jak zlikwidować irytującą białą ramkę do wpisywania wyszukiwań na pasku w lewym rogu. Ramka ta mocno swoją bielą kontrastowała z resztą ekranu cały czas odciągając uwagę i nie pozwalając na komfort skupienia w czasie pracy. A i tak nie korzystałem z tej chybionej pomocy wymyślonej przez kogoś tam, bo jeśli chcę czegoś poszukać, to wchodzę w Google. "Na małpę" kilka razy powtórzyłem przy Informatyku serię kliknięć, żeby się "naumieć" i potem zaszpanować Żonie, która też na swoim laptopie ma taką samą ramkę. I tak samo jej nie lubi i nie wie, jak się jej pozbyć.

Dzisiaj w Szkole była koncentracja sił i środków. Stawili się Dyrektor, Zastępca Dyrektora (w nowym roku szkolnym jeden z nauczycieli na miejsce Kolegi Współpracownika), Kolega Współpracownik (ustępujący), Złota Rączka, Informatyk i Słuchacze. W ramach dopasowywania kosztów do przychodów musieliśmy zdać Właścicielowi Budynku jedno pomieszczenie, przeorganizować dwa pozostałe i przenieść sekretariat z całym majdanem. Etap I został zakończony i wszystko przebiegło dzisiaj niezwykle sprawnie, efektywnie i bezstresowo. Do Naszej Wsi wracałem         w bardzo dobrym nastawieniu.

CZWARTEK (17.10)
No i myślałem, że skrót KOWR będę rozwijał jako Krajowy Ośrodek WYPARCIA Rolnictwa.

A tu nie. Okazało się, że jest zupełnie inaczej i że jednak WSPARCIA.
Wszystko od początku byłoby proste i mielibyśmy sprawę sprzedaży Naszej Wsi, albo już za sobą, albo przynajmniej mocno zaawansowaną. Gdyby tylko pani notariusz, despotyczna i wszystko wiedząca, umiała posłuchać bez skazy na swoim notarialnym wizerunku Żony. W konsekwencji takiego wprowadzenia nas w błąd do KOWRu wybrał się Szwed, który kompletnie nie znając się na przepisach i jednak nie czując polskich realiów, nie "wyłapał" już dwa miesiące temu, przy składaniu dokumentów, wszystkich, w sumie dość prostych i oczywistych niuansów.
A "wyłapał" je profesjonalny, pomocny i miły, "ludzki" urzędnik.
Żona wyszła z KOWRu z mnóstwem rzetelnych i logicznych informacji, różnych istotnych sugestii i w bardzo dobrym nastroju. To może niech ten PIS rządzi przez najbliższe 20 lat?
Nie po raz pierwszy przekonałem się, że nie można słuchać jednostronnych opinii, nawet gdyby czynione były w dobrej wierze. Zawsze trzeba uwzględnić dwie strony. Bo chociażby na skutek tego tendencyjnego naszego niedopatrzenia niepotrzebnie się nakręcaliśmy.
Teraz, po KOWRze, sytuacja jest taka, że znowu musimy się spotkać u despotycznej notariuszki i w zasadzie temat będzie można zamykać na 80%. Bo jeśli się dogadamy, to Szwed będzie mógł już teraz kupić całość, a opinia KOWRu będzie dotyczyć tylko nielicznych działek nie mających warunków zabudowy (cała reszta aż od 5. lat ma) i sprawa będzie sobie biegła w zasadzie tylko ze względu na formalności i będzie trwała może z miesiąc od ponownego złożenia wniosku w KOWRze.
- I nie przewiduję, aby miała pani jakiekolwiek kłopoty. - Sprawa jest prosta. - dodał urzędnik. - To nie jest przecież temat z 300. hektarami.

Tego wszystkiego dowiedziałem się z relacji Żony już w samochodzie, gdy z Metropolii w bardzo dobrych nastrojach      ( mój dodatkowo dobry, bo w Powiecie, po drodze, odebrałem "normalne" okulary i teraz przynajmniej wyglądam, jak dawniej) wyjechaliśmy na dwa dni na kolejny rekonesans w sprawie NASZEGO DALSZEGO ŻYCIA.
Zatrzymaliśmy się w Uzdrowisku w hotelu, takim z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale po liftingu, czyli zgodnie    z pierwotną definicją słowa sporo tam było "naciąganych" rzeczy, ale też mnóstwo plusów. W samym centrum,              a jednocześnie na uboczu, i przede wszystkim przestrzeń - dwa duże pokoje, spora łazienka i balkon. Za sensowną cenę, za którą w nowych hotelach otrzyma się powierzchnię dwa razy mniejszą, bo trzeba patrzeć "na stopę zwrotu".     A w komunie kto na to patrzył? Stąd nawet paskudne blokowiska mają wokół dużo zielonych terenów, bloki stoją           w sensownych od siebie odległościach, bez zaglądania sąsiadowi w okna, jak ma to teraz miejsce w wielu deweloperskich osiedlach.
Ziemia była, panie, za bezcen! Państwowa. I wi-fi w hotelu było bez hasła, bo wszystko przecież jest nasze, wspólne.

W Uzdrowisku czujemy się, jak w Pucusiu. U siebie. Wszystko wiemy, stąd od razu udaliśmy się do naszej knajpki, która, oprócz dobrego jedzenia, reklamuje się tym, że zawsze podaje z beczki Pilsnera Urquella i jasnego i ciemnego (Żona) Kozela.
Już w locie, w holu, żeby nie tracić czasu, zamówiłem u pani Pilsnera Urquella i karty, oczywiście. Nie zdążyłem usiąść, kiedy przyszła nasza pani i mocno przepraszając, że wprowadziła nas w błąd, powiedziała, że niestety Pilsnera Urquella akurat nie ma.
- To w takim razie wychodzimy! - rzuciłem bezceremonialnie patrząc na nią i na Żonę. - Proszę pani, my tutaj przyszliśmy specjalnie, bo wiemy, że zawsze(!) podajecie Pilsnera.
- Naprawdę przepraszamy, ale się skończył. - i wyszła.
- Ale usiądź, proszę. - usłyszałem Żonę. - To straszne, że całe nasze życie uzależnione jest od Pilsnera Urquella! - uderzyła w wysokie tony.
Nie chciałem się podkładać i w tym newralgicznym momencie przypominać jej, że jeszcze od tego zasranego sportu. Mógłbym przegiąć, ale udało mi się zachować resztki instynktu. Usiadłem natychmiast, aczkolwiek niechętnie.
- Gdzie indziej nie mogę nic zjeść. - A nie możesz zamówić jasnego Kozela? - dodała łagodnie. - Przecież też lubisz.
Ten fakt Żona zapamiętała z Pucusia, gdzie przy braku(!) Pilsnera zamawiałem właśnie jasnego Kozela.
Argument, że Żona może być głodna i że też chciałabym mieć coś z życia dotarł do mnie natychmiast. Poleciałem zamówić jasnego Kozela.
- A nie, nie. - odparła "nasza" pani. - Kolega poszedł wymienić beczkę i Pilsner zaraz będzie.
Z tą radosną wiadomością wróciłem do stolika.
- A przypomniałeś o ciemnym Kozelu dla mnie? - Bo przy tym twoim "wychodzeniu", panie mogły zgłupieć do reszty.
To poleciałem jeszcze raz.
I wszystko toczyło się pięknie, bo i u siebie i bardzo dobre jedzenie i w ogóle, dopóki Żona nie pokazała mi oferty           z Uzdrowiska II, odległego od naszego Uzdrowiska o dobre 2 godziny drogi. Bo mimo że ty się natychmiast przywiązujesz, ustaliliśmy, że jednak Żona będzie mi pokazywać nowe oferty, żebym był w sprawie na bieżąco i nie czuł się na uboczu.
No i niestety natychmiast się przywiązałem i to okrutnie.
Mieszkanie, parter willi, takie że nasze,w Naszym Miasteczku, się nie umywa. Zdjęcia pokazywały tylko wnętrza, ale one były urzekające i oszałamiające. A myślałem, że na takie mieszkanie nigdy już nie trafię.
Wycisnąłem od Żony numer telefonu do pośredniczki i natychmiast zadzwoniłem. Okazało się, że ona może tę nieruchomość, jeśli chcemy tak szybko, pokazać nam tylko jutro, czyli w piątek, bo w sobotę i niedzielę, mimo swojego   i oczywistego nienormowanego trybu pracy, ma sprawy rodzinne i wyjeżdża. Ustaliliśmy, że ona mailem wyśle nam umowę, my ją wydrukujemy, podpiszemy i skan wyślemy z powrotem. I wtedy ona poda nam adres, żebyśmy mogli bez niej przynajmniej obejrzeć dom z zewnątrz i poczuć okolicę. Bo ten czynnik jest jednym z trzech dla nas istotnych           i równorzędnych (pozostałe to cena i sama nieruchomość).

PIĄTEK (18.10)
No i od rana Żonie nic nie pasowało.

Była w kiepskim nastroju i nawet wstała przede mną.
- To gdzie my będziemy mieszkać?! - Sprzedajemy, a my co?...- kontynuowała raczej w moim stylu.
Może to się udziela?
- Poza tym muszę wypić dwie szklanki wody, żeby zapobiec bólowi głowy, który zaczyna się pojawiać. - Wczoraj niepotrzebnie mieszałam wino z piwem (wypiła raptem dwa łyczki mojego wina - dop. mój). - Nie ma mnie kto przypilnować. - spojrzała na mnie z wyrzutem.
Zaprotestowałem, więc dodała:
- Taka jest prawda.
A potem, zachowując profesjonalizm, zaczęła pisać do Szweda wyjaśniając mu sytuację po pobycie w KOWRze             i opisując czekającą nas logistykę oraz dawała debilne, ale dla KOWRu konieczne jako podkładka, ogłoszenia               w Internecie o sprzedaży Naszej Wsi. Bo stare, które wcześniej wynalazła, nie wystarczą.

Po tym porannym wstępie zeszliśmy na śniadanie.
Przy szwedzkim (nomen omen) stole stał gość, na oko starszy ode mnie o jakieś 5-6 lat i coś sobie nakładał. Na moje dzień dobry nie odezwał się wcale, więc poszedłem do naszego stolika mijając inny, gdzie siedziała starsza pani, chyba żona tamtego milczącego, bo przecież nie partnerka lub konkubina. Wyglądała na żonę. Moje dzień dobry również potraktowała grobową ciszą.
Szeptem o tym zjawisku powiedziałem Żonie.
- Może to cudzoziemcy? - wyjaśniła usprawiedliwiająco, również szeptem.
Oboje jednak uważamy, że w takich przypadkach nie ma niczego usprawiedliwiającego. Po prostu wypada jadąc do obcego kraju znać w danym języku podstawowe dzień dobry, do widzenia, proszę i dziękuję.
Za chwilę z sąsiedniego stolika usłyszałem płynną polszczyznę, a i sposób wysławiania się nie sugerował, żeby to były "ciężkie młoty". Ot, po prostu, klasyczni, zwyczajni, wierni, PISowscy wyborcy.
- Wiesz - powiedziałem do Żony - ja też się kiedyś nie witałem, ale nauczyłem się tego miłego zwyczaju będąc wielokrotnie w Niemczech.
- Cofamy się kulturowo. - odparła Żona. - Wszedł PIS, po cichu się knuje a głośno chodzi do kościoła. - Jak chodzę, to jestem dobry i kulturalny, a jak wyjdę, to mogę być chamem. - aktorsko Żona uzupełniła swoją wypowiedź.
- To samo z pokutą! - tu już weszła na wyższe obroty i "swojego konika", chyba przez ten niefortunny poranek, a idąc logicznie dalej i głębiej - przeze mnie. - Dostałam pokutę, ją wypełniłam,  więc już tego grzechu nie ma. - znowu aktorsko zademonstrowała, tym razem rozgrzeszoną osobę. - Co za bzdura! - Zaczyna brakować miejsca do życia!

Poza tym śniadanie spełniło nasze oczekiwania. Obsługiwała nas pani z tamtej epoki, miła, ubrana w charakterystyczny stylonowy fartuszek. Starała się bardzo - zrobiła mi jajecznicę i serwowała kawę z ekspresu, to znaczy z dzbanka, czyli lekko ciepławą. Żona zjadła kiełbaski, co, jak się okazało wieczorem, nie było dobrym pomysłem. Ale wiadomo - działa prawo serii.

W tych nastrojach pojechaliśmy do Laparoskopowego, do jego biura nieruchomości.
Laparoskopowy mocno zeszczuplał.
- Bo jem teraz tylko jakieś kaszki. - odparł na naszą uwagę.
Ale poza tym był tym samym miłym, zwyczajnym i pomocnym pośrednikiem. Razem ze swoją koleżanką z biura, akurat obecną, błyskawicznie przyswoili sobie imię Szczwana Lisica i w tej humorystycznej atmosferze Laparoskopowy przekazał nam informacje, w tym kilka plotek.
Otóż ileś dni temu odbyła się rozmowa w składzie: Sprzedająca, Laparoskopowy, jako jej pełnomocnik, Szczwana Lisica i jej córka. Spotkanie dotyczyło oczywistej konieczności dokonania formalnych podziałów i uregulowania różnych, często zaszłych, opłat. Okazało się, że Szczwana Lisica od lat (jak to możliwe?) zalega z jakimś podatkiem, który powinna zapłacić, ale którego partycypacją, wykorzystując ogólne zamieszanie, chętnie obdarzyłaby stronę kupującą. Ponadto ciągle stawia opór w kwestii podziałów, bo niby wie, że przecież musi partycypować w kosztach, ale najchętniej widziałaby je po stronie sprzedającej, czyli jej dawnej sąsiadki. Na tyle udało się jej wkurzyć swoją córkę, że ta bardzo szybko zamilkła, bo była taktowna, ale, według Laparoskopowego, było widać, że szykuje się do poważnej rozmowy w cztery oczy ze swoją matką.
Tak, czy owak, sprawy się mają tak, że sprzedająca powołała rzeczoznawcę, który dokona przednotarialnego podziału nieruchomości. Ale ponoć już samego terenu nie da się podzielić, bo po podziale każda działka miałaby po 1.600 m2,     a to jest według jakichś przepisów za mało. Nawet ja widzę, że to jest jakaś wierutna bzdura.
- E, tam się nie da! - odparła Żona.  - Na pewno się da, tylko trzeba znaleźć odpowiednie przepisy i właściwie je zinterpretować.
Ja Żonie wierzę i wiem, że się do nich dokopie, więc w tej kwestii jestem spokojny.
Rozstaliśmy się na zasadzie To jesteśmy w kontakcie, przy czym na koniec Laparoskopowy stwierdził, że on wynegocjuje dla nas bardzo dobrą ostateczną cenę, a my wiemy, że to nie jest z jego strony tani chwyt.
Idąc do samochodu zaproponowałem z pewną obawą:
- Ja uważam, że dzisiaj nic tu po nas i że natychmiast powinniśmy jechać do Uzdrowiska II oglądać nową nieruchomość nawet kosztem opłaconego już noclegu.
- Jestem za, tylko myślałam, że będziesz miał opory i będzie ci żal uregulowanego już rachunku. - natychmiast zgodziła się Żona.

Za godzinę wyjeżdżaliśmy.
Błyskawicznie umówiliśmy się z panią od nieruchomości, a Żona znalazła w wypasionym hotelu jedyne (!) miejsce noclegowe - apartament, który pani w recepcji, słysząc obawy Żony co do ceny, "opchnęła" go nam za 260 zł. Dwa pokoje, duża łazienka, przedpokój i żadnego upychania kolanem. Niczym w poprzednim hotelu, tylko że standard bez porównania wyższy. No i Sunia, tak jak w poprzednim hotelu, miała, oprócz swojego śmierdzącego legowiska,  dużą kanapę do nocnego szezlongowania (wozimy w tym celu dwie specjalne narzuty), ale tu dodatkowo duży i przepysznie drapiący dywan w głównym pokoju.
Jednocześnie z hotelu, który gwałtownie porzucaliśmy, dostaliśmy voucher na następny pobyt, który przecież nastąpi, więc obyło się bez strat. Jaka miła niespodzianka. Jednak mają już współczesne metody działania.
Wnosząc rzeczy z hotelowego parkingu zobaczyłem, jak to samo robił młody człowiek, który szedł przede mną. Przed hotelem się zatrzymał, wyraźnie sprawdzał numer swojego pokoju, po czym zatrzymał się przed recepcją dopytując, gdzie znajduje się pokój nr 103.
- Proszę iść za mną. - wtrąciłem się. - Pokażę panu.
Na naszym piętrze wskazałem mu narożnik, dokąd ma iść, a sam poszedłem do naszej sto piątki.
Opisałem całą wdzięczność młodego i kulturalnego człowieka.
- Szkoda, że ci nie dał napiwku! - spointowała Żona.

Cóż można rzec w kilku słowach o samym Uzdrowisku II?
Gdyby mnie ktoś zrzucił z helikoptera i pozamieniał napisy na obcojęzyczne, to myślałbym, że jestem w Niemczech lub Szwajcarii. Wchodząc na Rynek i widząc cały pasaż doznałem szoku. Żona również.
Drugiego szoku doznaliśmy, gdy, po podpisaniu w recepcji hotelu umowy z miłą panią, zobaczyliśmy mieszkanie           w parterowej części willi, do której nas zawiozła. Czegoś takiego nie widzieliśmy - 200 m2, pięć pokoi, kuchnia, łazienka    i przestronny przedpokój. Wszędzie potężne i piękne dwuskrzydłowe drzwi z szerokimi futrynami. Stare, dobrze utrzymane skrzynkowe okna swoją dużą powierzchnią oświetlały każdy pokój. W trzech z nich, w rogach, stały piękne, wysokie i działające piece zbudowane z wzorzystych kafli. Oprócz tego w każdym pomieszczeniu znajdowały się ładne i zgrabne żeliwne grzejniki (ogrzewanie gazowe). W czwartym stał kominek, a wszędzie zachwycały nas podłogi  z desek szerokości 30-40 cm. Majątek! Całe mieszkanie umeblowane i w takim stanie, że gdybyśmy chcieli zamieszkać, to moglibyśmy długo nic nie robić. Bo styl całości nam odpowiadał.
Nie mogliśmy przed panią powstrzymać swojego zachwytu.

Wieczorem  w hotelowej restauracji tradycyjnie omawialiśmy to, co widzieliśmy, a ja z pamięci jak zwykle rysowałem rzut całego mieszkania ( takich rysunków z różnych miejsc będących w naszym zainteresowaniu mamy blisko dwadzieścia). I byliśmy w dobrych i optymistycznych nastrojach, zwłaszcza że restauracja serwowała i Pilsnera Urquella, i ciemnego Kozela. Do tego każde z nas zamówiło po tatarze, ja z drobną modyfikacją w postaci 40g Finlandii.

Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie pary, ludzie mniej więcej w moim wieku, i młody nastolatek, najwyraźniej wnuk podwójnych dziadków, nudzący się setnie. W pewnym momencie wstał, zbliżył się do naszego stolika i, wyraźnie zainteresowany, patrzył, co też my jemy.
- Ależ Szymonku! - natychmiast zareagowała jedna z babć sztucznie modulując głos despotyczno-dydaktycznie.            - To nieładnie tak państwu zaglądać do talerzy!
- Ależ nie, skądże! - zaprotestowałem. - Jak chcesz - zwróciłem się bezpośrednio do młodzieńca ignorując babcię - to chodź, wytłumaczymy ci, co jemy.
Cały chętny słuchał o istocie tatara i na szczęście nie dopytywał, co też jest tam w tym małym (!) kieliszku.
- A do której klasy chodzisz? - zacząłem jak zwykle z takimi łepkami.
- Do czwartej.
- A jaki jesteś z matematyki?
Cały sąsiedni stolik przerwał rozmowy i w ciszy wydłużone uszy skierował w naszą stronę.
- Taki średni. - przyznał uczciwie.
- To chyba nie będę ci zadawał zagadki?... - zawiesiłem głos.
- Nie, nie! Chcę.
Wiadomo, że dzieci uwielbiają zagadki.
- To ile to jest 2+2x2? - Tylko się nie spiesz i pomyśl spokojnie.
Sąsiedni stolik zamarł.
- Osiem. - odpowiedział leszcz.
- No nie. - spokojnie odparłem. - Zastanów się. - A kolejność działań? - Najpierw mnożenie. - podpowiedziałem.
- Sześć. - powiedział za chwilę.
Właśnie go chwaliłem, gdy w tym momencie usłyszałem, jak jeden z facetów, dziadek Szymonka,  pod nosem liczy        i kompromitując się głośno podaje wynik.
- Przestań! - syknęła pani, chyba do męża, patrząc na mnie panicznie i z nadzieją, że nie usłyszałem.
Niestety było już za późno. Moje wprawne policyjno-nauczycielskie ucho usłyszało żenujące OSIEM!

Później chłopczyk coś przy swoim stole rysował, ale co chwila na mnie zerkał spotykając się każdorazowo z moim uśmiechem. I ta scena najmocniej zapadła mi w pamięci. Bo zerkał jakoś tak ukradkiem, niezdrowo, jak spłoszone zwierzątko. A spotykając się z moim wzrokiem i uśmiechem natychmiast uciekał oczami. I było wyraźnie widać, że to jest dziwny rodzaj nieśmiałości.
Ja tam psychologiem nie jestem, ale gołym okiem było widać, że dziecko ma jakiś Zespół. Bo praktycznie teraz wszystkie dzieci mają Zespoły. Takie czasy.
Nie mówię o oczywistych, widocznych gołym okiem i stosunkowo rzadkich, jak np. Zespół Downa. Ale kto się połapie,    i po co to komu, w tych wszystkich Zespołach Autyzmu, Angelmana, Turnera, Aspergera, Gilberta, Tourette'a, Fas, Retta, Klinefeltera, Williamsa i bóg wie jeszcze czego lub kogo. Trudno zwykłemu śmiertelnikowi się rozeznać.
Dawniej sprawa była prosta, jak wszystko zresztą. Albo się było inteligentnym, albo normalnym, albo ociężałym, albo głupkiem z subtelnym zróżnicowaniem dotyczącym głupka wioskowego. Można też było zostać wariatem, ale to raczej dotyczyło późniejszego okresu życia.
Albo takie ADHD, rozdmuchane naukowo do granic. A przedtem wiadomo było, że chłopak, najczęściej, jest po prostu energiczny. I bardzo dobrze! Bo jaki miał być? Ślamazarny i niezgułowaty?
Nie wspomnę o dysleksji, dysgrafii, dysortografii, dyslipidemii, dyslalli i dyskalkulli. Dawniej w takich razach, wtedy         w ogóle naukowo nie zdefiniowanych, nauczyciel dawał linijką po łapach za lenistwo i od razu młody człowiek lepiej się uczył i nie popełniał błędów.

Oczywiście "nasz" Szymonek mógł też mieć zwyczajny Zespół, np. ZetKaeR - Zespół Kretyńskich Rodziców lub ZetDeDe - Zespół Debilnych Dziadków, albo równie częsty - ZeteNeM - Zespół Nadopiekuńczej Mamusi, co jest mocno prawdopodobne, zwłaszcza jeśli mamusia jest samotna, znaczy się bez chłopa.

SOBOTA (19.10)
No i rano przeszliśmy się, "za dnia", po pięknym uzdrowiskowym parku.

Żeby poczuć atmosferę i zobaczyć, jak to tutaj jest. I było oczywiście nadal pięknie.
Ale przyszło nieuchronne otrzeźwienie, jak zwykle "po przespaniu się" z tematem.
Pojechaliśmy jeszcze raz obejrzeć willę, raczej jej otoczenie, już bez pani. I w dobrej wierze kombinowaliśmy, jakby tu oddzielić się od wyraźnego hałasu dobiegającego z pobliskiej, jednak wbrew zapewnieniom pani, ruchliwej ulicy. A była przecież sobota.
Opracowaliśmy nawet na poczekaniu specjalny system osłon z roślin i specyficzny system murów, które trzeba byłoby zbudować, żeby w przyszłości zakosztować względnej ciszy. Wszystko szło w miarę gładko i z jakim takim animuszem dopóki, dopóty nie dostrzegłem przez szparę w płocie, na terenie "sąsiadów", wypasionego mercedesa na bułgarskich rejestracjach. Niby nic takiego, ale coś nam tutaj zaczęło śmierdzieć.

PONIEDZIAŁEK (21.10)
No i wstałem dzisiaj o... 04.50.

Coś ta pora dnia, teraz już nocy, nie może się ode mnie odczepić. A już o 06.45 wysyłałem Żonie uspokajającego smsa, że jestem w Metropolii w Nie Naszym Mieszkaniu, cały i zdrowy.


W niedzielę ustaliliśmy, że, na razie niczego nie przesądzając, bo na tyle jesteśmy doświadczeni, "wracamy" do Szczwanej Lisicy. Nawet wczoraj przygotowując kolejny raz apartamenty ( goście ciągle się upierają z przyjazdami)       w jakiś zboczony sposób za nią zatęskniłem.

Dzisiaj w Szkole rozpoczął się II etap rekonstrukcji, modernizacji i przeprowadzki.
Na tydzień czasu firma podstawiła nam kontener, żebyśmy mogli doń wyrzucać wszelkie rupiecie, a o 09.00 stawili się dwaj malarze, co to nie z jednego kieliszka pili, i zaczęli malarsko przysposabiać nowy sekretariat. Oczywiście starałem się maksymalnie unikać zapachu farb, ale i tak około dwunastej głowa i mdłości zaczęły dawać znać o sobie. Ciekawe, bo na wszelkie sztuczne zapachy (farby, pasty do podłóg, perfumy, dezodoranty, itp.) jestem niezwykle uczulony             i mógłbym być ich wykrywaczem niczym psy wynajdujące trufle, a biologiczne, np. szambo, rozkładające się w lesie jakieś zwłoki zwierzaka, itp. w ogóle mnie nie biorą.
Udało mi się wyjechać ze Szkoły o 15.00. Po drodze musiałem zrobić zakupy narażając się na feerię zapachów, w tym dymu papierosów wypalanych skrzętnie przed sklepami na "świeżym" powietrzu.
- Jak przyjedziesz do Nie Naszego Mieszkania, to zażyj łyżeczkę aktywnego węgla, który jest w buteleczce w kuchni.     - Cz.d.a. (czysty do analizy - dop. mój), usunie ci z organizmu wszystkie toksyny, bo jesteś zatruty.
Rozpakowywałem się w kuchni słuchając Trójki. Setnie się ubawiłem, gdy usłyszałem strwożony głos dziennikarzy prowadzących wiadomości i równie przejęte, ale zabarwione nutą urzędniczo-naukową, głosy przedstawicieli SANEPID-u, że papierosy elektroniczne są (jednak, dziwne - dop. mój) niezwykle szkodliwe. Że specjalnie produkuje się je w 8. tysiącach smaków, żeby uzależnić młodzież i że jedna kapsułka zawiera więcej nikotyny, niż cała standardowa paczka papierosów.
Powiedziałem o tych wieściach Żonie.
- No tak! - Jak się już jeden z drugim z POPISowskich  szwagrów wystarczająco nachapał na elektronicznych papierosach, to teraz trzeba mówić, że to straszna trucizna i czym prędzej się wycofać.
- A wiesz, a propos trucizn. - wszedłem jej radośnie w słowa. - Wcale nie brałem tego aktywnego węgla. - Ból głowy        i mdłości przeszły mi zaraz po pierwszym łyku Pilsnera Urquella.
- Co ty powiesz?! - odparła. - Równie zaskakujący news, jak ten twój poprzedni!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy, wysłał dwa powiadomienia, że dzwonił i wysłał dwa smsy.

poniedziałek, 14 października 2019

14.10.2019 - pn
Mam 68 lat i 315 dni.

ŚRODA (09.10)
No i spróbuję tę wpadkę emerycko-komputerową z ubiegłego tygodnia połatać zmuszając się do tego siłą woli, bardziej dla profesjonalizmu i odnotowania faktów, bez tej bożej iskry.
Oto jak miał wyglądać mniej więcej wpis z ubiegłego tygodnia z powtórzeniem "uratowanej" pierwszej części:

No i czerpiemy garściami z naszych doświadczeń.
I co z tego. Jak zwykle, nic co wydaje się proste i oczywiste, takim  nie jest.

W środę (tydzień temu - dop. mój, bieżący) wyjechaliśmy na dwudniowy rekonesans. Po drodze zaliczyliśmy kilka miasteczek, żeby zobaczyć, jak tam jest, jaka atmosfera i żeby porównać je do Naszego Miasteczka. Bo skojarzenia      z nim mamy bardzo dobre. Więc może by tak w przyszłości zamieszkać w czymś takim, w sensownej odległości od Metropolii, na tyle sensownej, czyli niedużej, że nasi "prywatni" goście mogliby do nas zawitać "tracąc" czas na podróż do dwóch godzin, i na tyle sensownej, czyli dużej, żeby im takie pomysły nie przychodziły do głowy co tydzień.
Jednocześnie musiałoby to być miasteczko znane, samo w sobie będące gotową turystyczną ofertą.
Czyli, żeby przyciągało "ot tak o" gości płatnych. Bo to są już inne czasy w ogóle i inne dla nas. Nie mamy go na odkrywanie "dziewiczych" terenów i tworzenie od nowa pionierskiej oferty, która by "zaskoczyła" za parę lat. Bo możemy nie dożyć do tego momentu, a poza tym z czegoś trzeba żyć i musi być dywersyfikacja portfelu                          ( "dywersyfikacja" - jedno z ulubionych słów mojej Żony obok takich jak "awykonalne" i "kluczowe"). I nie chcemy tworzyć Naszej Wsi Bis, bo to nie ta nomadzka droga. Poza tym Nasza Wieś została "stworzona", zadziałała i nas... przerosła. Wymaga już nowego gospodarza, który będzie miał więcej sił i czasu.

Żona wymyśliła inną wyrafinowaną ofertę w stylu - ciszowo (nadal) - klubowo (novum) - komfortowo (w stylu bardziej mieszczańskim) - kameralno (maksimum dla czterech osób) - rekreacyjnym (nadal).
Po wielu głębokich, długich, często sprzecznych analizach "padło" na uzdrowiska. Czyli emerycko, bo takie skojarzenie narzuca się od razu. I bardzo dobrze. Ale zdajemy sobie sprawę, że byłaby to też oferta dla "sensownych" rodzin miłujących przyrodę, ciszę i cywilizacyjny komfort.
Wiem, że Żona to umiejętnie pogodzi.
No i znaleźliśmy takie miejsce. Uzdrowisko, znane, przez nas ulubione, w którym wielokrotnie przebywaliśmy w różnych konfiguracjach czasowych.
Zaczęliśmy od miejsca dla nas - cały dół pięknej willi stojącej na uboczu ze sporą, świetnie utrzymaną działką. "Nad nami" mieszka tylko i aż jedna pani, lat 77.

Od razu tego dnia spotkaliśmy się na miejscu z panem z biura nieruchomości. Lat 35, jak celnie trafiłem, niezwykle sympatyczny  i "zwyczajny", taki normalny w sposobie bycia, bez sztucznego nadęcia charakteryzującego tę profesję, które zazwyczaj zmierza do wciśnięcia klientowi kitu. I z poczuciem humoru, który okazywał, mimo że nazajutrz czekało go laparoskopowe usunięcie woreczka żółciowego. To kolejny raz mi unaoczniło, że ta dzisiejsza młodzież jest jakaś taka słabawa, nie z tego przedwojennego materiału. I przy okazji - uważny czytelnik zapewne zauważył, że od pewnego czasu w ogóle nie wspominam Helowców, w tym zwłaszcza Hela. Zrobię to dopiero po spotkaniu z nimi i po wyraźnym upoważnieniu, że co nieco będę mógł o nich napisać, zwłaszcza o nim. Bo ten to dopiero nawycinał!
Nie wspominam też o Po Morzach Pływającym, który niczego nie nawycinał, a przynajmniej nic o tym nie wiem, ale który regularnie po każdym poniedziałku i po moim dziadowskim wpisie wyraża albo swoją troskę, albo swoje zniesmaczenie, albo oburzenie. No bo jak to! To on przecież pływa po morzach i należałyby mu się jakieś wieści. A tu nic. Ale po ostatnim wpisie napisał, cytuję: UUUUUUUUUUU! To chyba dobrze?

Mieszkanie, działkę i okolicę obejrzeliśmy i bardzo nam się spodobało. Roboty huk, pola do poPISu mnóstwo, więc fajnie, ale przy tym zeszłoby sporo kasy, a to już gorzej. No ale coś za coś.
Wieczorem z pełnymi głowami zasiedliśmy w naszej ulubionej restauracji, którą odkryliśmy wiele lat temu i która poszerzyła nasze, zwłaszcza moje, horyzonty kulinarne. I na początku było entuzjastycznie, optymistycznie i z głowami pełnymi pomysłów, ale z biegiem czasu schodziło z nas powietrze. Wszystko składałem na karb naszego zmęczenia, ale prawda chyba była i jest troszeczkę inna. Problem leży w tym, że w tym domu wszystko jest na gębę, przez zasiedzenie. Kilkadziesiąt lat temu dwie rodziny ustaliły, że to będzie nasze, a to wasze, czyli to wasze, a to nasze,        i będzie dobrze. I było, dopóki właścicielka "naszego" mieszkania nie wyjechała do Niemiec. Na początku przyjeżdżała dosyć regularnie, potem coraz rzadziej, w końcu na dwa ostatnie lata wynajęła mieszkanie jakiejś ekipie. A ekipa była imprezowa i w cichą, emerycką okolicę wniosła regularne, co weekendowe umca, umca i ymm,ymm,ymm dobiegające z domu i z licznie przybywających na imprezę aut.Więc strach blady padł na nią, znaczy na okolicę, i wszyscy się modlą, żeby to mieszkanie kupili tacy jak my, którzy z powrotem przywrócą spokojny stan rzeczy i wkomponują się         w system uświęcony czasem. Oczywiście nikt w okolicach nie wie, że są tacy, jak my i że my mamy pewne zakusy na kupno.

A skąd to wszystko wiemy i jesteśmy tacy mądrzy? Ano właśnie.
Jakieś dwa tygodnie temu zadzwoniłem do naszych byłych Gospodarzy, bo od chwili rozstania się i czasu wprowadzkowo-wyprowadzkowego i ich, i naszego, nie dokonaliśmy ostatnich różnych drobnych rozliczeń. Akurat Ten Który Dba O Auto był złożony lekką chorobową niemocą, więc uciąłem sobie pogawędkę z Szamanką. A rozmawia mi się z nią dobrze, bo są to podobne fale. Więc zaraz wszedłem w ploteczki. Zazwyczaj wtedy Żona mówi, że mielę jęzorem, albo kłapię paszczą, albo że gadam, co mi ślina przyniesie na język i podsumowująco że najpierw wylatują ci    z ust słowa, a dopiero potem pomyślisz.
I tak od słowa do słowa zeszło na Uzdrowisko. Szamanka przyjęła to ze spokojnym zainteresowaniem, ale widocznie telefon był nastawiony "na głośność", bo rzucił się doń mocno podekscytowany Ten Który Dba O Auto. I co się okazało. Że jego dom rodzinny, w którym się wychował i w którym do tej pory mieszkają rodzice stoi na posesji graniczącej          z "naszą". I że on miał pokój, w którym teraz przebywają, gdy przyjadą całą rodziną z Metropolii w odwiedziny do rodziców/teściów, z oknami na nią wychodzącymi. Stąd wiele wie i widział.

Wieczorem w środę skontaktowaliśmy się ponownie z Laparoskopowym pytając, czy jutro byłoby możliwe ponowne obejrzenie nieruchomości, bo chcielibyśmy różne rzeczy pomierzyć. W związku z laparoskopowym zabiegiem Laparoskopowego przyjechać miała tym razem jego koleżanka z biura. Jakież było nasze miłe zaskoczenie, kiedy         o 10.00 zobaczyliśmy jednak Laparoskopowego. Co za profesjonalizm, poświęcenie i odporność nerwowa, skoro zabieg miał mieć o 14.00 i to w innym mieście.
Pomiary poszły sprawnie, bo Laparoskopowy miał takie sprytne laserowe urządzenie, co to w mig pokazuje mierzoną wartość. A i tak niektóre wyniki, na wszelki wypadek, konfrontowałem z moimi dokonanymi żmudnie 1-metrową krawiecką taśmą mierniczą, którą Żona, nie wiedząc skąd, a konkretnie ze swojej torby, wytrzasnęła. To zresztą u niej, jak i u innych kobiet, wcale mnie nie dziwi. Kiedyś do Trójki, która właśnie rzuciła temat dnia a propos zawartości kobiecych torebek, zadzwonił słuchacz i poinformował, że jeszcze za komuny, kiedy wszystkiego było brak, w tym części do samochodów, razem z żoną z Niemiec przywieźli kilka takowych. Już na miejscu, w Polsce, za diabła nie mogli znaleźć bendiksu (dla nie wtajemniczonych inaczej "zespół sprzęgający" - część rozrusznika silnika spalinowego). Dopiero po pół roku okazało się, że przez ten cały czas znajdował się on w torebce żony, która się z nią oczywiście nie rozstawała. Nie muszę chyba dodawać, że ten złom swoją wagę miał.

Gdy właśnie kończyliśmy pomiary, w "naszym" mieszkaniu pojawiła się sąsiadka z góry, Szczwana Lisica. Poznanie się i rozmowa przebiegły bardzo sympatycznie, ale...Na wstępie w żywe oczy zaprzeczyła pewnym informacjom Laparoskopowego, który wcześniej miał je właśnie od niej i od właścicielki "naszego" mieszkania, potem czepiła się "naszych" pieców i kaloryferów, by na koniec pobiec w inną część mieszkania ze słowami O, właśnie, muszę zobaczyć ten mały pokoik!
Słowem szarogęsiła się niemiłosiernie, a to nam się nie spodobało, wybiło nas trochę z optymistycznego nastawienia     i dzwoneczki w naszych uszach zadźwięczały. Bo skoro do tej pory formalnych podziałów nie ma, to wiadomo że Szczawa Lisica chce przy okazji i przy nieświadomości Nowych coś dla siebie ugrać.
Więc sprawa chyba nie będzie prosta, a problem dodatkowo leży w nas, bo wszystko się nam tam podoba. No i do samego mieszkania nastawiliśmy się od razu pozytywnie bazując na naszych pozytywnych doświadczeniach z faktu mieszkania w podobnym w Naszym Miasteczku.

Parę godzin później byliśmy już w Uzdrowisku II. Mieliśmy spotkanie z absolwentem naszej Szkoły, rodowitym mieszkańcem tych okolic. Chcieliśmy zasięgnąć informacji u wiarygodnego i przyjaznego nam źródła i zadać głupie pytania, czy aby dobrze robimy, chcąc przenieść się w te strony. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że i tak, i nie, i to zależy... A dodatkowo się okazało, że nasz absolwent oczywiście zna Tego Który Dba O Auto.

Późnym wieczorem, w tamten czwartek, wykończeni wróciliśmy do Naszej Wsi.
A już następnego dnia, rano przed  08.00, stawiłem się u Sąsiadów na mecz Polska - USA (1:3) w Pucharze Świata     w Japonii. Zaś w sobotę i niedzielę wstawałem o czwartej pięćdziesiąt (załamanej Żonie specjalnie nie mówiłem, że za dziesięć piąta, żeby lepiej brzmiało, a i tak była wstrząśnięta, no i ten zasrany sport!), żeby o 05.30 obejrzeć Polska : Argentyna (3:1) i Polska : Włochy (3:0). Na laptopie, bo u sąsiadów się nie dało. Spali.
O takiej barbarzyńskiej porze (cytuję Żonę) zaspana Sunia też patrzy na mnie zdezorientowana. Widzi i czuje przede wszystkim, że środek nocy, a tu pojawia się pan. To może trzeba będzie wychodzić na spacer, ale przecież przydałoby się trochę jeszcze pospać. Ale nie złorzeczy pod nosem, jak robi to po ciemku bez składu i ładu Żona, do której powoli    z głębokiego snu dociera, co ja wyprawiam słysząc moje wybudzające ją wstawanie.

W niedzielę wieczorem szykowałem się do wyjazdu do Metropolii, jak zwykle ostatnio, na trzy dni.
Żona posmarowała mi kurowany kciuk Płynem Wojskowym, żeby zdążył trochę zadziałać, zanim wezmę prysznic.          I zadziałał i to z nadmiarem. Skórę dłoni zmacerowało mi tak, że wyglądała jak u dziewięćdziesięciolatka. Pomarszczona, pofałdowana i szorstka. Zupełnie się tym nie przejąłem i zacząłem maszynką skracać i modelować sobie brodę. Ale Żona się przejęła i to mocno, wpadła do łazienki i dawaj, zaczęła mi smarować wszystkie pomarszczenia olejem rycynowym jako środkiem łagodzącym. I rzeczywiście pomogło, tylko że przez to, że dałem się zaskoczyć i natychmiast poddałem się kuracji Żony, za chwilę całego kciuka miałem w oleju rycynowym z przyklejonymi doń ścinkami brody, a cała maszynka była oklejona olejem rycynowym i...ścinkami brody. Fajnie. Ale fajniejsze było to, gdy się dowiedziałem od Żony analizując przypadek zmacerowania mojej skóry, że ona musiała wziąć talerzyk, na którym rozrabiała Płyn Wojskowy, prosto ze zmywarki i musiały na nim zostać jakieś niewypłukane resztki, które bezwzględny płyn wprowadził do mojego organizmu.
Ale jak widać żyję, a z kciukiem jest coraz lepiej. Gorzej z maszynką. W połowie strzyżenia, kiedy w aktualnym wystrzępionym brodowym stanie nie nadawałem się do wyjazdu do Metropolii, odmówiła współpracy. Na szczęcie Żona ma świetne fryzjerskie nożyce, prezent ode mnie, żeby mogła spokojnie i ciągle wyrównywać sobie włosy na głowie, co czyni od wielu lat. A nożyczki, jako maszyna prosta, były niezawodne. Bo cóż tam taka broda, skoro za pomocą maszyn prostych zbudowano piramidy.

No i wracamy do czasu bieżącego, czyli do aktualnego wpisu.
Przedwczoraj, w poniedziałek, już w Szkole, coś mnie tknęło. W związku z wyborami, bo zawsze idziemy głosować bez względu na to,  gdzie akurat rzuci nas nomadzki los.
A ostatnio głosowaliśmy w Naszym Miasteczku i to nagle dało mi do myślenia. A nawet więcej, bo w głowie zabrzęczały alarmowe dzwonki.
W Internecie wyczytałem, że tylko do jutra, czyli najpóźniej we wtorek, można się dopisać do list wyborczych w innych miejscach niż adres zameldowania. W nerwach zadzwoniłem do naszego urzędu gminy. Wyjaśniłem, co i jak, że mnie tknęło, że zawsze z Żoną głosujemy i że nagle jestem w nerwach.
- A może mi pan podać swoją datę urodzenia? - spytała pani niezwykle miłym i kojącym głosem.
- A, proszę pana! - odezwała się za chwilę nadal kojąco. - Pan jest na liście wyborców w Naszym Miasteczku. - to już mnie nie ukoiło.
- Jak to? - Przecież to jest stąd 400 km! - w szoku, oczywiście bez sensu, poinformowałem panią. - To co ja teraz zrobię? - nadal zachowywałem się jak zszokowany umysłowy ociężalec.
- A może mi pan podać datę urodzenia żony? - zapytała pani z dużą wątpliwością w głosie.
- O, proszę, pana! - znowu za chwilę. - Żona też jest przypisana do Naszego Miasteczka. - odpowiedziała, gdy jednak datę płynnie i bez zająknięcia podałem.
- To co my teraz mamy zrobić?! - wydukałem jękliwie.
- A nie może pan jutro do nas przyjechać?
- No niestety nie, bo jestem w Metropolii uwikłany w zawodowe sprawy. - Poza tym, głosując wtedy w Naszym Miasteczku myśleliśmy, że to jest tylko jednorazowe! - nadal chaotycznie wyjaśniałem sytuację. - Możemy przyjechać dopiero w czwartek rano.
- Słuchaj - nagle usłyszałem ściszony głos pani. - Pan mówi, że myślał, że to jest tylko jednorazowe i że może przyjechać w czwartek. - Może?... - wyraźnie zwracała się do koleżanki-urzędniczki.
- Może. - szeptem odpowiedziała koleżanka.
- Może pan przyjechać. - głośno odpowiedziała "moja" pani.
- Ale czy do czwartku mogę być spokojny?!
Nie wiedzieć czemu pani odpowiedziała wolno, wyraźnie oddzielając poszczególne słowa, a na dodatek z tembrem głosu mocno obniżonym, na pograniczu z męskim:
- Może...być...pan...spokojny!

Zadowolony i radosny natychmiast zadzwoniłem do Żony, żeby przekazać jej rewelacyjną wieść i opisać moje skuteczne działanie, które uchroniło nas od wyborczej katastrofy.
- Wyobraź sobie, że dzisiaj, ni z gruszki, ni z pietruszki mnie tknęło....- i opisałem jej całą sytuację i rozmowę                 z  urzędem gminy. Żona natychmiast weszła na wysokie obroty:
- Ciebie tknęło?! - Ciebie tknęło?! - Ciebie?!… - wyraźnie się zacięła ze zdenerwowania. - A jak ci mówiłam wiele dni temu i pytałam, czy aby na pewno możemy głosować w Naszej Wsi, to co mi odpowiedziałeś, co mi odpowiedziałeś, co mi... - znowu się zacięła. - Eee tam! - mówiłeś. - Przecież to jest oczywiste, że w Naszej Wsi! - I machałeś rękami starając się ode mnie opędzić, bo wiadomo, żona gada głupoty i coś sobie ubzdurała.
To te moje grube warstwy. Tym razem co trzeba, co prawda na ostatnią chwilę, zdołało się przebić.

Dzisiaj, praktycznie cały dzień w Szkole, przeszedł na rozmowach ze "złotymi rączkami". Żona dała ogłoszenie, bo dotychczasowy konserwator, zresztą mój były uczeń sprzed 28 lat, musiał zrezygnować ze współpracy, bo idzie na zabieg (operację?) usunięcia pachwinowej przepukliny (nie będę się powtarzał o genetycznym materiale obecnego młodego pokolenia). Więc rozmawialiśmy z różnymi przewijającymi się kandydatami. Ostatecznie wybraliśmy emeryta, z którym od razu nawiązaliśmy fajny kontakt i o którym na razie tyle wiadomo, że jest zbudowany z dobrego materiału genetycznego.
Z tym całym dniem przesadziłem, bo w Szkole byłem dopiero o 11.00. Mocno do serca wziąłem sobie wcześniejszą uszczypliwą uwagę Sąsiada Filozofa To co z ciebie za dyrektor, że nawet meczu spokojnie nie możesz obejrzeć?!          i rano, o 08.00, w Nie Naszym Mieszkaniu obejrzałem w reżimowej telewizji (jedyne przypadki, kiedy staję się dziwką      i się sprzedaję!) mecz Polska : Rosja (3:1). Tu wyjątkowo krótki komentarz - zawsze jest miło dać Ruskim wpierdol!

CZWARTEK (10.10)
No i rano znowu wstałem o 04.50.

Usłyszałem tylko jakieś Żony niewyraźne mamrotanie przez sen domyślając się, że ten zasrany sport! Obejrzałem na laptopie mecz Polska : Egipt (3:0).
A po meczu pognaliśmy do Powiatu, do urzędu gminy.

Żona, jak nie ona, wstała przed ósmą i bez zająknięcia była gotowa do wyjazdu. Bo zazwyczaj potrzebuje dużego interwału czasowego na poranny rozruch. Nie dopytywałem, czy tak ją zmobilizowały wybory, czy może spotkanie u nas w domu o 11.00 ze Szwedem.
Jak zwykle w takich razach przypomniała mi, że jak była nastolatką, potrafiła rano wstać o trzeciej, żeby zdążyć na pociąg do Stolicy i być na koncercie Lady Punk (należała do funklubu - nie wiem, czy tak to się wtedy nazywało).
- I nikt mi nie kazał! - dodała i tym razem.

W urzędzie napisaliśmy stosowne oświadczenie, że my to my, i że po latach wyborczej tułaczki wracamy na rodzinne wyborcze łono. Jeszcze tylko raz upewniłem się, że możemy być spokojni, a uzyskawszy zapewnienie "mojej" pani wygłoszone normalnym, kobiecym głosem pognaliśmy z powrotem na spotkanie ze Szwedem.
No i cóż się, kurwa!, okazało?!
A okazało się!
Szwed, którego żona, rodowita Szwedka, grozi rozwodem, jak nie kupi Naszej Wsi i nie przeprowadzą się do Polski, zaraz po podpisaniu notarialnej wstępnej umowy i wpłaceniu zadatku, pognał do Metropolii, do KOWRu i złożył stosowne dokumenty.
KOWR - Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa został powołany przez obecny rząd z kilku powodów. Po pierwsze, żeby się wykazać inicjatywą, pomysłowością i pozorowanym działaniem pokazującym, że poprzednie agendy o takich samych statutowych obowiązkach były be. Po drugie, żeby stworzyć stanowiska-synekury (według definicji: "synekura - dobrze płatne stanowisko niewymagające wielkiego wysiłku ani umiejętności") dla swoich. I po trzecie, żeby absolutnie nie wspierały dotychczasowych rolników, którzy chcą przestać być nimi i którzy chcą sprzedać ziemię i gospodarstwo Polakowi(!), który takim rolnikiem zostać chce! Czyli nasz przypadek - my już nie chcemy, Szwed chce, a KOWR może się łaskawie, po wielu miesiącach wypowiedzieć w te lub we wte.
Więc po dwóch miesiącach czekania Szwed wczoraj, na wariata, jak rzekł, pojechał do KOWRu. A dlaczego on? Bo pani notariusz powiedziała, mimo protestów Żony, że dokumenty powinien złożyć kupujący, więc Żona ustąpiła wobec powagi urzędu. A w KOWRze bez zająknięcia dokumenty mu oddano informując, że powinien je złożyć sprzedający. Pytanie ze strony Szweda, dlaczego o tym mu nie powiedziano w momencie składania papierów, czyli blisko dwa miesiące temu, nie padło, bo Szwed widocznie został onieśmielony aurą polskiego urzędu. A i tak zauważył kilka istotnych szczegółów. Pierwszy, od razu na wejściu, że przed budynkiem stało ni mniej, ni więcej, 15 osób - urzędników (dokładnie przeliczył) i swobodnie sobie gaworząc wszyscy palili papieroski. Drugi, że budynek jest warownią i że przed oblicze urzędnika dostać się, ot tak, z ulicy, nie sposób. Najpierw trzeba się opowiedzieć ochroniarzowi, potem on dzwoni do właściwego urzędnika, który stwierdzi, czy przyjmie, czy nie. A jak tak, to trzeba się wylegitymować, wpisać do odpowiedniej księgi, pokonać system oszyfrowanych zamków i drzwi, by stanąć przed obliczem śmierdzącego dymem papierosowym urzędnika i usłyszeć to, co usłyszał Szwed.
Tej warowni to w gruncie rzeczy się nie dziwię. Wiadomo bowiem, i słusznie to przewidział twórca systemu, że co rusz bez tych zabezpieczeń jakiś zdesperowany i wkurwiony rolnik - chłop, albo by dał w mordę urzędnikowi, znaczy mężczyźnie, albo by wytargał za włosy urzędnika, znaczy kobietę.

To wszystko momentalnie mnie załamało. Poszedłem więc przygotowywać apartamenty, żeby fizycznie się wyżyć i pod nosem kląć, a Żona i Szwed w tym czasie wypełniali od nowa dokumenty.
Dlaczego mnie załamało?
Bo jest oczywistym, że skoro już się zdecydowaliśmy na ten poważny krok i sprzedaż Naszej Wsi, to chcielibyśmy mieć to wszystko jak najszybciej za sobą. Zwłaszcza chyba ja. Naiwnie myślałem, że przed Świętami Bożego Narodzenia opuścimy nasz dotychczasowy dom. Nie po to, żeby spędzić je w nowym, "wymarzonym" miejscu, bo do niego to jeszcze droga niewiadoma, długa i wyboista, ale żeby przestać się zajmować już Naszą Wsią. Bo nie mam czasu           i serca już nie mam. Muszę za każdym razem podchodzić do każdej sprawy i pracy profesjonalnie, bo trzeba, ale to mnie męczy. Bo noszę w sobie świadomość, że przecież byłem dobrym gospodarzem i wiem, jak wszystko wyglądało, a jak wygląda teraz. A męczę się według maksymy, że jeśli w pracy robisz, to co kochasz, to nawet nie wiesz, że pracujesz. 

Chyba jednak ze mną nie jest tak źle i mam w sobie jeszcze sporą ilość sił witalnych, skoro już pod wieczór psychicznie się zregenerowałem. Powiedziałem sobie, że trudno i że w Naszej Wsi będziemy jeszcze mieszkać w styczniu, a może  i w lutym, i że będzie fajnie. Tej regeneracji przysłużył się zapewne ten zasrany sport, tym razem w postaci meczu         z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2020 Łotwa - Polska (0:3 - trzy bramki Lewego), który obejrzałem u Sąsiadów.
A po powrocie walczyłem z myszami. Zeszło do północy.
Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko, żeby taka słodka skądinąd myszka mieszkała sobie u nas w domu, bo i zima się zbliża, i pokarmu mało. Trzeba być człowiekiem. Gdyby to maleństwo ograniczyło się do otwarcia tylko jednej torebki z pokarmem, a nie niszczyło wszystkich naszych(!) produktów, byłoby cudownie. Koegzystencja. Ale na dodatek to maleństwo sra i sika, chyba, nie znam się, więc mysie bobki są wszędzie, no i wszystko cuchnie. Więc myszka mój wróg. Dokupiłem pułapek sprężynowych, które, gdy się nie jest ostrożnym, potrafią tak uderzyć w palec, że może zejść paznokieć, sera koziego (myszki tak jak ja uwielbiają), poumieszczałem w newralgicznych miejscach i harat!
Żona, wiedząc co wyczyniam, zawsze w takich przypadkach każe mi rano zejść pierwszemu do kuchni i oczyścić teren. Przy czym nie mówi idź pierwszy i oczyść teren tylko z wymownym spojrzeniem, w którym widzę, dusząc się ze śmiechu, mieszaninę współczucia, lęku i wstrętu, mówi idź pierwszy.
Lepsza była, gdy mieszkała w Naszej Wsi, Szamanka. Ta to wydziwiała. Nakupiła plastikowych pułapek "żywołapek"      i wszystkie żywe myszki, tam złapane, umieszczała w specjalnie przysposobionym na ganku szklanym akwarium wypełnionym trocinami, żeby myszki miały domowo. Jakiś czas, dopóki nie uzbierało się ich sporo, je dokarmiała, po czym, jak zrobił się hurt, mąż, Ten Który Dba O Auto, wywoził cały majdan gdzieś daleko na pola. Tak przynajmniej twierdził.
Ciekawe, co w takim przypadku robiłaby Hela, przy której nie można nawet utłuc wrednej, obrzydliwej, tłustej muchy łażącej akurat po twoim(!) serniku.

PIĄTEK (11.10)
No i o 04.50 byłem na nogach.

Żadnego żoninego słowa w ogólnym, nieprzytomnym jej mamrotaniu, nie byłem w stanie wyizolować i zrozumieć, ale przecież doskonale wiedziałem, że jest o tym zasranym sporcie!
Ty razem Polska : Australia (3:0).

Po krótkim rozruchu Żony ponownie wystartowaliśmy do Powiatu. Aby zamówić, ponownie opłacić i otrzymać te same dokumenty, co dwa miesiące temu. A dlaczego? Bo w najbliższy czwartek znowu wyjeżdżamy na rekonesans do "naszego" Uzdrowiska, nazwany przeze mnie ETAPEM II, a robimy to via Metropolia, po to by w KOWRze złożyć dokumenty. MY, jako sprzedający!

Korzystając z niespodziewanej okazji oddałem do poprawki u optyka okulary do czytania, które dzień wcześniej, czyli wczoraj, odeń odebrałem. Pani Optyk, mocno scyborgowana, co to tylko, nomen omen, szkiełko i oko, nie brała pod uwagę moich wczorajszych uwag, że na prawym oku mam bliznę na rogówce (oczywiście ją widziała) i że dobieranie doń specjalnej soczewki mija się z celem i że będę się z nią źle czuł. Czyli że czucie i wiara nie mówiły do niej silniej, tylko mędrca szkiełko i oko, że sparafrazuję.
- Proszę się przyzwyczajać.- stwierdziła chłodno i beznamiętnie.
To się przyzwyczajałem. Jakieś kilka razy, sumarycznie może 0,5 godziny. Na lewym oku miałem soczewkę jednoogniskową, tak jak poprzednio, a na prawym korygującą astygmatyzm, komę, dystorsję i Bóg wie co jeszcze. Jak tylko podnosiłem głowę znad książki lub laptopa, to wszystko mi pływało przed oczami i od tego kręciło mi się w głowie. Postanowiłem jednak twardo się dalej przyzwyczajać, ale gwóźdź do optycznej trumny, kropkę nad i, szalę przechyliła Żona, która stwierdziła, że nie dość, że się źle czujesz, to jeszcze wyglądasz okropnie! Faktycznie, gdy spojrzałem         w lustro, tak było. Lewe oko, zza soczewki, wyglądało normalnie, po ludzku. Drugie było monstrualnie duże, zniekształcone, co całej twarzy nadawało charakter quasimodalny. Ogólnie nieprzyjemny i nie do przyjęcia. Widok ten można było idealnie opisać powiedzeniem Adin głaz na Kawkaz, albo po polsku Jedno oko na Maroko.
Dlatego poprosiłem Panią Optyk, żeby na prawej części okularów też założyła soczewkę jednoogniskową. Ta decyzja kosztowała dodatkowe 90 zł, ale i tak nie było źle, bo jak stwierdziła Pani, wybrał pan dziadowe oprawki. 

SOBOTA (12.10)
No i dzisiaj spałem do 11.00.

Było to możliwe tylko dlatego, że i rano, i w ogóle nie było żadnego meczu. W Pucharze Świata dzień przerwy               w Japonii.
Pod ścisłym i rygorystycznym nadzorem Żony, która przed pójściem spać zabroniła mi nastawiać jakiegokolwiek budzika, rano się nie zrywałem. Zerwała się Żona, co w stosunku do moich "zerwań" można opisać proporcją 1:1000 (słownie: jeden do tysiąca).
Jak wstałem, patrzyła się na mnie badawczo i zadawała mi podchwytliwe pytania.
- A wyspałeś się? - Jak się czujesz? - Wypocząłeś? - Tylko mów prawdę!
To mówiłem, że super, że się wyspałem, że jestem wypoczęty. Tylko niepotrzebnie wspomniałem, że to już środek dnia i że muszę coś nadrobić i że w poczuciu straconego czasu...
- Wiesz - Żona nadal badawczo patrzyła na mnie - ty takiej sytuacji nie jesteś w stanie zaakceptować, bo jesteś            w konflikcie sam ze sobą i wydaje mi się, że tak długie spanie działa na twoją psychikę niekorzystnie.
Mądra!
Tylko, że ja naprawdę uwielbiam dłuższe spanie i leniuchowanie. Tylko muszę mieć "wolną głowę". A z tym jest problem.

Po południu pożegnalnie odwiedziliśmy Sołtysa i Sołtysową. Pretekstem było uzyskanie jego oświadczenia, że żaden rolnik z okolic nie chciał kupić Naszej Wsi, co zresztą było prawdą. Bo takowe życzy sobie KOWR.
Długo i sympatycznie rozmawialiśmy, a na pożegnanie, jak przystało, wręczyliśmy 0,7 Luksusowej.
Kto wie, może wobec faktu, że jeszcze będziemy kilka miesięcy, wypijemy ją albo w wiejskiej świetlicy w Andrzejki, albo w Mikołajki. Wtedy baby, wedle godnego zwyczaju, są w jednej sali razem z dzieciakami i całym rejwachem, a chłopy uciekają do jakiejś pobliskiej pakamery i obalają. Żona woli być wśród nich.

NIEDZIELA (13.10)
No i mecz Polska : Brazylia był o ludzkiej porze, czyli o 08.00.

Oglądałem u Sąsiadów.
Przegraliśmy 2:3. Nie mogę zrozumieć dziennikarzy, którzy twierdzili, że nasi grali bardzo dobrze. Gdyby tak było, to roznieślibyśmy Brazylię. A ponieważ popełnialiśmy nawet nie szkolne, tylko podwórkowe błędy...

Po meczu poszliśmy na wybory. I obyło się bez problemów - pani z komisji znalazła nas na liście wyborców. Żona i ja krzyżyk postawiliśmy naszym długoPISem. Ponoć wcześniej w jakichś komisjach zdarzały się długoPISy, które można było wymazać i krzyżyk postawić w innym, bardziej pasującym miejscu.

Po południu już byłem u Wnuków.
Syn z Synową zaplanowali połączoną imprezę urodzinową - Wnuk IV - 6 lat, Wnuk I - 13 lat i Syn - 42 lata. Kiedy to wszystko się stało?!
Wyjątkowo na imprezie nie było jednej z babć, Teściowej Syna, która obraziła się ciężko na swojego męża, czyli na jednego z dwóch dziadków, czyli na Teścia Syna, tylko dlatego, że przypadkiem, gdzieś tam napatoczył się na stypę      u Cyganów. A ponieważ jest człowiekiem o gołębim sercu, więc od serca powiedział, żeby mu ziemia lekką była, czy coś w tym stylu. No to oni poczęstowali go kilkoma szklankami wódki. On praktycznie w ogóle nie pije, ale tutaj...
Ja bym chyba też nie odmówił. Coś takiego może człowiekowi przydarzyć się tylko raz w życiu, jeśli w ogóle...

Gdy sobie wszyscy poszli, w sześciu chłopa obejrzeliśmy mecz Polska - Macedonia Północna na Narodowym,                w ramach eliminacji do Mistrzostw Europy. 2:0 dla nas.
I znowu nie mogłem zrozumieć dziennikarzy, którzy twierdzili, że Polacy po słabym meczu...Czy oglądaliśmy inne widowiska? Bo uważam, że Polacy zagrali bardzo dobrze.

Późno w nocy, raczej po północy, kładłem się spać w Nie Naszym Mieszkaniu. Z myszami nie musiałem wojować, ale trzeba było rozpakować i zabezpieczyć różne wiktuały przygotowane przez Żonę na moje trzy dni w Metropolii.

PONIEDZIAŁEK (14.10)
No i tym razem wstałem tylko o 05.00.

I nie musiałem wysłuchiwać lub domyślać się inwektyw o zasranym sporcie.
Tym razem Polska - Kanada 3:0.

No i nasz długoPIS wiele nie pomógł, bo wybory wygrał PIS.
Żona była załamana wynikami, rzucała straszne kalumnie (a przecież przez te cztery lata było tak pięknie) i się wyrażała. Ja zupełnie nie i w ogóle. Bo skoro wiedziałem i byłem przygotowany, że PIS wygra?... Bałem się tylko, że może uzyskać większość konstytucyjną, a wtedy chyba trzeba byłoby wyjeżdżać z kraju. A tak, przy obecnej opozycji, może być "całkiem normalnie", a nawet wesoło.
Bo cóż się może stać, jeśli jedna partia, u nas PIS, będzie rządzić, np. przez 20 lat, tak jak Partia Konserwatywna           w Anglii?



W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy, wysłał jedno powiadomienie, że dzwonił i wysłał jednego smsa.