Mam 68 lat i 315 dni.
ŚRODA (09.10)
No i spróbuję tę wpadkę emerycko-komputerową z ubiegłego tygodnia połatać zmuszając się do tego siłą woli, bardziej dla profesjonalizmu i odnotowania faktów, bez tej bożej iskry.
Oto jak miał wyglądać mniej więcej wpis z ubiegłego tygodnia z powtórzeniem "uratowanej" pierwszej części:
No i czerpiemy garściami z naszych doświadczeń.
I co z tego. Jak zwykle, nic co wydaje się proste i oczywiste, takim nie jest.
W środę (tydzień temu - dop. mój, bieżący) wyjechaliśmy na dwudniowy
rekonesans. Po drodze zaliczyliśmy kilka miasteczek, żeby zobaczyć, jak tam
jest, jaka atmosfera i żeby porównać je do Naszego Miasteczka. Bo skojarzenia z
nim mamy bardzo dobre. Więc może by tak w przyszłości zamieszkać w czymś takim,
w sensownej odległości od Metropolii, na tyle sensownej, czyli niedużej, że
nasi "prywatni" goście mogliby do nas zawitać "tracąc" czas
na podróż do dwóch godzin, i na tyle sensownej, czyli dużej, żeby im takie
pomysły nie przychodziły do głowy co tydzień.
Jednocześnie musiałoby to być
miasteczko znane, samo w sobie będące gotową turystyczną ofertą.Czyli, żeby przyciągało "ot tak o" gości płatnych. Bo to są już inne czasy w ogóle i inne dla nas. Nie mamy go na odkrywanie "dziewiczych" terenów i tworzenie od nowa pionierskiej oferty, która by "zaskoczyła" za parę lat. Bo możemy nie dożyć do tego momentu, a poza tym z czegoś trzeba żyć i musi być dywersyfikacja portfelu ( "dywersyfikacja" - jedno z ulubionych słów mojej Żony obok takich jak "awykonalne" i "kluczowe"). I nie chcemy tworzyć Naszej Wsi Bis, bo to nie ta nomadzka droga. Poza tym Nasza Wieś została "stworzona", zadziałała i nas... przerosła. Wymaga już nowego gospodarza, który będzie miał więcej sił i czasu.
Żona wymyśliła inną wyrafinowaną
ofertę w stylu - ciszowo (nadal) - klubowo (novum) - komfortowo (w stylu bardziej
mieszczańskim) - kameralno (maksimum dla czterech osób) - rekreacyjnym (nadal).
Po wielu głębokich, długich, często
sprzecznych analizach "padło" na uzdrowiska. Czyli emerycko, bo takie skojarzenie
narzuca się od razu. I bardzo dobrze. Ale zdajemy sobie sprawę, że byłaby to
też oferta dla "sensownych" rodzin miłujących przyrodę, ciszę i
cywilizacyjny komfort.Wiem, że Żona to umiejętnie pogodzi.
No i znaleźliśmy takie miejsce. Uzdrowisko, znane, przez nas ulubione, w którym wielokrotnie przebywaliśmy w różnych konfiguracjach czasowych.
Zaczęliśmy od miejsca dla nas - cały dół pięknej willi stojącej na uboczu ze sporą, świetnie utrzymaną działką. "Nad nami" mieszka tylko i aż jedna pani, lat 77.
Od razu tego dnia spotkaliśmy się na miejscu
z panem z biura nieruchomości. Lat 35, jak celnie trafiłem, niezwykle
sympatyczny i "zwyczajny", taki normalny w sposobie bycia, bez
sztucznego nadęcia charakteryzującego tę profesję, które zazwyczaj zmierza do
wciśnięcia klientowi kitu. I z poczuciem humoru, który okazywał, mimo że
nazajutrz czekało go laparoskopowe usunięcie woreczka żółciowego. To kolejny
raz mi unaoczniło, że ta dzisiejsza młodzież jest jakaś taka słabawa, nie z
tego przedwojennego materiału. I przy okazji - uważny czytelnik zapewne
zauważył, że od pewnego czasu w ogóle nie wspominam Helowców, w tym zwłaszcza
Hela. Zrobię to dopiero po spotkaniu z nimi i po wyraźnym upoważnieniu, że co
nieco będę mógł o nich napisać, zwłaszcza o nim. Bo ten to dopiero nawycinał!
Nie wspominam też o Po Morzach
Pływającym, który niczego nie nawycinał, a przynajmniej nic o tym nie wiem, ale
który regularnie po każdym poniedziałku i po moim dziadowskim wpisie wyraża
albo swoją troskę, albo swoje zniesmaczenie, albo oburzenie. No bo jak to! To
on przecież pływa po morzach i należałyby mu się jakieś wieści. A tu nic. Ale
po ostatnim wpisie napisał, cytuję: UUUUUUUUUUU! To chyba dobrze?Mieszkanie, działkę i okolicę obejrzeliśmy i bardzo nam się spodobało. Roboty huk, pola do poPISu mnóstwo, więc fajnie, ale przy tym zeszłoby sporo kasy, a to już gorzej. No ale coś za coś.
Wieczorem z pełnymi głowami zasiedliśmy w naszej ulubionej restauracji, którą odkryliśmy wiele lat temu i która poszerzyła nasze, zwłaszcza moje, horyzonty kulinarne. I na początku było entuzjastycznie, optymistycznie i z głowami pełnymi pomysłów, ale z biegiem czasu schodziło z nas powietrze. Wszystko składałem na karb naszego zmęczenia, ale prawda chyba była i jest troszeczkę inna. Problem leży w tym, że w tym domu wszystko jest na gębę, przez zasiedzenie. Kilkadziesiąt lat temu dwie rodziny ustaliły, że to będzie nasze, a to wasze, czyli to wasze, a to nasze, i będzie dobrze. I było, dopóki właścicielka "naszego" mieszkania nie wyjechała do Niemiec. Na początku przyjeżdżała dosyć regularnie, potem coraz rzadziej, w końcu na dwa ostatnie lata wynajęła mieszkanie jakiejś ekipie. A ekipa była imprezowa i w cichą, emerycką okolicę wniosła regularne, co weekendowe umca, umca i ymm,ymm,ymm dobiegające z domu i z licznie przybywających na imprezę aut.Więc strach blady padł na nią, znaczy na okolicę, i wszyscy się modlą, żeby to mieszkanie kupili tacy jak my, którzy z powrotem przywrócą spokojny stan rzeczy i wkomponują się w system uświęcony czasem. Oczywiście nikt w okolicach nie wie, że są tacy, jak my i że my mamy pewne zakusy na kupno.
A skąd to wszystko wiemy i jesteśmy tacy mądrzy? Ano właśnie.
Jakieś dwa tygodnie temu zadzwoniłem do naszych byłych Gospodarzy, bo od chwili rozstania się i czasu wprowadzkowo-wyprowadzkowego i ich, i naszego, nie dokonaliśmy ostatnich różnych drobnych rozliczeń. Akurat Ten Który Dba O Auto był złożony lekką chorobową niemocą, więc uciąłem sobie pogawędkę z Szamanką. A rozmawia mi się z nią dobrze, bo są to podobne fale. Więc zaraz wszedłem w ploteczki. Zazwyczaj wtedy Żona mówi, że mielę jęzorem, albo kłapię paszczą, albo że gadam, co mi ślina przyniesie na język i podsumowująco że najpierw wylatują ci z ust słowa, a dopiero potem pomyślisz.
I tak od słowa do słowa zeszło na Uzdrowisko. Szamanka przyjęła to ze spokojnym zainteresowaniem, ale widocznie telefon był nastawiony "na głośność", bo rzucił się doń mocno podekscytowany Ten Który Dba O Auto. I co się okazało. Że jego dom rodzinny, w którym się wychował i w którym do tej pory mieszkają rodzice stoi na posesji graniczącej z "naszą". I że on miał pokój, w którym teraz przebywają, gdy przyjadą całą rodziną z Metropolii w odwiedziny do rodziców/teściów, z oknami na nią wychodzącymi. Stąd wiele wie i widział.
Wieczorem w środę skontaktowaliśmy się ponownie z Laparoskopowym pytając, czy jutro byłoby możliwe ponowne obejrzenie nieruchomości, bo chcielibyśmy różne rzeczy pomierzyć. W związku z laparoskopowym zabiegiem Laparoskopowego przyjechać miała tym razem jego koleżanka z biura. Jakież było nasze miłe zaskoczenie, kiedy o 10.00 zobaczyliśmy jednak Laparoskopowego. Co za profesjonalizm, poświęcenie i odporność nerwowa, skoro zabieg miał mieć o 14.00 i to w innym mieście.
Pomiary poszły sprawnie, bo Laparoskopowy miał takie sprytne laserowe urządzenie, co to w mig pokazuje mierzoną wartość. A i tak niektóre wyniki, na wszelki wypadek, konfrontowałem z moimi dokonanymi żmudnie 1-metrową krawiecką taśmą mierniczą, którą Żona, nie wiedząc skąd, a konkretnie ze swojej torby, wytrzasnęła. To zresztą u niej, jak i u innych kobiet, wcale mnie nie dziwi. Kiedyś do Trójki, która właśnie rzuciła temat dnia a propos zawartości kobiecych torebek, zadzwonił słuchacz i poinformował, że jeszcze za komuny, kiedy wszystkiego było brak, w tym części do samochodów, razem z żoną z Niemiec przywieźli kilka takowych. Już na miejscu, w Polsce, za diabła nie mogli znaleźć bendiksu (dla nie wtajemniczonych inaczej "zespół sprzęgający" - część rozrusznika silnika spalinowego). Dopiero po pół roku okazało się, że przez ten cały czas znajdował się on w torebce żony, która się z nią oczywiście nie rozstawała. Nie muszę chyba dodawać, że ten złom swoją wagę miał.
Gdy właśnie kończyliśmy pomiary, w "naszym" mieszkaniu pojawiła się sąsiadka z góry, Szczwana Lisica. Poznanie się i rozmowa przebiegły bardzo sympatycznie, ale...Na wstępie w żywe oczy zaprzeczyła pewnym informacjom Laparoskopowego, który wcześniej miał je właśnie od niej i od właścicielki "naszego" mieszkania, potem czepiła się "naszych" pieców i kaloryferów, by na koniec pobiec w inną część mieszkania ze słowami O, właśnie, muszę zobaczyć ten mały pokoik!
Słowem szarogęsiła się niemiłosiernie, a to nam się nie spodobało, wybiło nas trochę z optymistycznego nastawienia i dzwoneczki w naszych uszach zadźwięczały. Bo skoro do tej pory formalnych podziałów nie ma, to wiadomo że Szczawa Lisica chce przy okazji i przy nieświadomości Nowych coś dla siebie ugrać.
Więc sprawa chyba nie będzie prosta, a problem dodatkowo leży w nas, bo wszystko się nam tam podoba. No i do samego mieszkania nastawiliśmy się od razu pozytywnie bazując na naszych pozytywnych doświadczeniach z faktu mieszkania w podobnym w Naszym Miasteczku.
Parę godzin później byliśmy już w Uzdrowisku II. Mieliśmy spotkanie z absolwentem naszej Szkoły, rodowitym mieszkańcem tych okolic. Chcieliśmy zasięgnąć informacji u wiarygodnego i przyjaznego nam źródła i zadać głupie pytania, czy aby dobrze robimy, chcąc przenieść się w te strony. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że i tak, i nie, i to zależy... A dodatkowo się okazało, że nasz absolwent oczywiście zna Tego Który Dba O Auto.
Późnym wieczorem, w tamten czwartek, wykończeni wróciliśmy do Naszej Wsi.
A już następnego dnia, rano przed 08.00, stawiłem się u Sąsiadów na mecz Polska - USA (1:3) w Pucharze Świata w Japonii. Zaś w sobotę i niedzielę wstawałem o czwartej pięćdziesiąt (załamanej Żonie specjalnie nie mówiłem, że za dziesięć piąta, żeby lepiej brzmiało, a i tak była wstrząśnięta, no i ten zasrany sport!), żeby o 05.30 obejrzeć Polska : Argentyna (3:1) i Polska : Włochy (3:0). Na laptopie, bo u sąsiadów się nie dało. Spali.
O takiej barbarzyńskiej porze (cytuję Żonę) zaspana Sunia też patrzy na mnie zdezorientowana. Widzi i czuje przede wszystkim, że środek nocy, a tu pojawia się pan. To może trzeba będzie wychodzić na spacer, ale przecież przydałoby się trochę jeszcze pospać. Ale nie złorzeczy pod nosem, jak robi to po ciemku bez składu i ładu Żona, do której powoli z głębokiego snu dociera, co ja wyprawiam słysząc moje wybudzające ją wstawanie.
W niedzielę wieczorem szykowałem się do wyjazdu do Metropolii, jak zwykle ostatnio, na trzy dni.
Żona posmarowała mi kurowany kciuk Płynem Wojskowym, żeby zdążył trochę zadziałać, zanim wezmę prysznic. I zadziałał i to z nadmiarem. Skórę dłoni zmacerowało mi tak, że wyglądała jak u dziewięćdziesięciolatka. Pomarszczona, pofałdowana i szorstka. Zupełnie się tym nie przejąłem i zacząłem maszynką skracać i modelować sobie brodę. Ale Żona się przejęła i to mocno, wpadła do łazienki i dawaj, zaczęła mi smarować wszystkie pomarszczenia olejem rycynowym jako środkiem łagodzącym. I rzeczywiście pomogło, tylko że przez to, że dałem się zaskoczyć i natychmiast poddałem się kuracji Żony, za chwilę całego kciuka miałem w oleju rycynowym z przyklejonymi doń ścinkami brody, a cała maszynka była oklejona olejem rycynowym i...ścinkami brody. Fajnie. Ale fajniejsze było to, gdy się dowiedziałem od Żony analizując przypadek zmacerowania mojej skóry, że ona musiała wziąć talerzyk, na którym rozrabiała Płyn Wojskowy, prosto ze zmywarki i musiały na nim zostać jakieś niewypłukane resztki, które bezwzględny płyn wprowadził do mojego organizmu.
Ale jak widać żyję, a z kciukiem jest coraz lepiej. Gorzej z maszynką. W połowie strzyżenia, kiedy w aktualnym wystrzępionym brodowym stanie nie nadawałem się do wyjazdu do Metropolii, odmówiła współpracy. Na szczęcie Żona ma świetne fryzjerskie nożyce, prezent ode mnie, żeby mogła spokojnie i ciągle wyrównywać sobie włosy na głowie, co czyni od wielu lat. A nożyczki, jako maszyna prosta, były niezawodne. Bo cóż tam taka broda, skoro za pomocą maszyn prostych zbudowano piramidy.
No i wracamy do czasu bieżącego, czyli do aktualnego wpisu.
Przedwczoraj, w poniedziałek, już w Szkole, coś mnie tknęło. W związku z wyborami, bo zawsze idziemy głosować bez względu na to, gdzie akurat rzuci nas nomadzki los.
A ostatnio głosowaliśmy w Naszym Miasteczku i to nagle dało mi do myślenia. A nawet więcej, bo w głowie zabrzęczały alarmowe dzwonki.
W Internecie wyczytałem, że tylko do jutra, czyli najpóźniej we wtorek, można się dopisać do list wyborczych w innych miejscach niż adres zameldowania. W nerwach zadzwoniłem do naszego urzędu gminy. Wyjaśniłem, co i jak, że mnie tknęło, że zawsze z Żoną głosujemy i że nagle jestem w nerwach.
- A może mi pan podać swoją datę urodzenia? - spytała pani niezwykle miłym i kojącym głosem.
- A, proszę pana! - odezwała się za chwilę nadal kojąco. - Pan jest na liście wyborców w Naszym Miasteczku. - to już mnie nie ukoiło.
- Jak to? - Przecież to jest stąd 400 km! - w szoku, oczywiście bez sensu, poinformowałem panią. - To co ja teraz zrobię? - nadal zachowywałem się jak zszokowany umysłowy ociężalec.
- A może mi pan podać datę urodzenia żony? - zapytała pani z dużą wątpliwością w głosie.
- O, proszę, pana! - znowu za chwilę. - Żona też jest przypisana do Naszego Miasteczka. - odpowiedziała, gdy jednak datę płynnie i bez zająknięcia podałem.
- To co my teraz mamy zrobić?! - wydukałem jękliwie.
- A nie może pan jutro do nas przyjechać?
- No niestety nie, bo jestem w Metropolii uwikłany w zawodowe sprawy. - Poza tym, głosując wtedy w Naszym Miasteczku myśleliśmy, że to jest tylko jednorazowe! - nadal chaotycznie wyjaśniałem sytuację. - Możemy przyjechać dopiero w czwartek rano.
- Słuchaj - nagle usłyszałem ściszony głos pani. - Pan mówi, że myślał, że to jest tylko jednorazowe i że może przyjechać w czwartek. - Może?... - wyraźnie zwracała się do koleżanki-urzędniczki.
- Może. - szeptem odpowiedziała koleżanka.
- Może pan przyjechać. - głośno odpowiedziała "moja" pani.
- Ale czy do czwartku mogę być spokojny?!
Nie wiedzieć czemu pani odpowiedziała wolno, wyraźnie oddzielając poszczególne słowa, a na dodatek z tembrem głosu mocno obniżonym, na pograniczu z męskim:
- Może...być...pan...spokojny!
Zadowolony i radosny natychmiast zadzwoniłem do Żony, żeby przekazać jej rewelacyjną wieść i opisać moje skuteczne działanie, które uchroniło nas od wyborczej katastrofy.
- Wyobraź sobie, że dzisiaj, ni z gruszki, ni z pietruszki mnie tknęło....- i opisałem jej całą sytuację i rozmowę z urzędem gminy. Żona natychmiast weszła na wysokie obroty:
- Ciebie tknęło?! - Ciebie tknęło?! - Ciebie?!… - wyraźnie się zacięła ze zdenerwowania. - A jak ci mówiłam wiele dni temu i pytałam, czy aby na pewno możemy głosować w Naszej Wsi, to co mi odpowiedziałeś, co mi odpowiedziałeś, co mi... - znowu się zacięła. - Eee tam! - mówiłeś. - Przecież to jest oczywiste, że w Naszej Wsi! - I machałeś rękami starając się ode mnie opędzić, bo wiadomo, żona gada głupoty i coś sobie ubzdurała.
To te moje grube warstwy. Tym razem co trzeba, co prawda na ostatnią chwilę, zdołało się przebić.
Dzisiaj, praktycznie cały dzień w Szkole, przeszedł na rozmowach ze "złotymi rączkami". Żona dała ogłoszenie, bo dotychczasowy konserwator, zresztą mój były uczeń sprzed 28 lat, musiał zrezygnować ze współpracy, bo idzie na zabieg (operację?) usunięcia pachwinowej przepukliny (nie będę się powtarzał o genetycznym materiale obecnego młodego pokolenia). Więc rozmawialiśmy z różnymi przewijającymi się kandydatami. Ostatecznie wybraliśmy emeryta, z którym od razu nawiązaliśmy fajny kontakt i o którym na razie tyle wiadomo, że jest zbudowany z dobrego materiału genetycznego.
Z tym całym dniem przesadziłem, bo w Szkole byłem dopiero o 11.00. Mocno do serca wziąłem sobie wcześniejszą uszczypliwą uwagę Sąsiada Filozofa To co z ciebie za dyrektor, że nawet meczu spokojnie nie możesz obejrzeć?! i rano, o 08.00, w Nie Naszym Mieszkaniu obejrzałem w reżimowej telewizji (jedyne przypadki, kiedy staję się dziwką i się sprzedaję!) mecz Polska : Rosja (3:1). Tu wyjątkowo krótki komentarz - zawsze jest miło dać Ruskim wpierdol!
CZWARTEK (10.10)
No i rano znowu wstałem o 04.50.
Usłyszałem tylko jakieś Żony niewyraźne mamrotanie przez sen domyślając się, że ten zasrany sport! Obejrzałem na laptopie mecz Polska : Egipt (3:0).
A po meczu pognaliśmy do Powiatu, do urzędu gminy.
Żona, jak nie ona, wstała przed ósmą i bez zająknięcia była gotowa do wyjazdu. Bo zazwyczaj potrzebuje dużego interwału czasowego na poranny rozruch. Nie dopytywałem, czy tak ją zmobilizowały wybory, czy może spotkanie u nas w domu o 11.00 ze Szwedem.
Jak zwykle w takich razach przypomniała mi, że jak była nastolatką, potrafiła rano wstać o trzeciej, żeby zdążyć na pociąg do Stolicy i być na koncercie Lady Punk (należała do funklubu - nie wiem, czy tak to się wtedy nazywało).
- I nikt mi nie kazał! - dodała i tym razem.
W urzędzie napisaliśmy stosowne oświadczenie, że my to my, i że po latach wyborczej tułaczki wracamy na rodzinne wyborcze łono. Jeszcze tylko raz upewniłem się, że możemy być spokojni, a uzyskawszy zapewnienie "mojej" pani wygłoszone normalnym, kobiecym głosem pognaliśmy z powrotem na spotkanie ze Szwedem.
No i cóż się, kurwa!, okazało?!
A okazało się!
Szwed, którego żona, rodowita Szwedka, grozi rozwodem, jak nie kupi Naszej Wsi i nie przeprowadzą się do Polski, zaraz po podpisaniu notarialnej wstępnej umowy i wpłaceniu zadatku, pognał do Metropolii, do KOWRu i złożył stosowne dokumenty.
KOWR - Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa został powołany przez obecny rząd z kilku powodów. Po pierwsze, żeby się wykazać inicjatywą, pomysłowością i pozorowanym działaniem pokazującym, że poprzednie agendy o takich samych statutowych obowiązkach były be. Po drugie, żeby stworzyć stanowiska-synekury (według definicji: "synekura - dobrze płatne stanowisko niewymagające wielkiego wysiłku ani umiejętności") dla swoich. I po trzecie, żeby absolutnie nie wspierały dotychczasowych rolników, którzy chcą przestać być nimi i którzy chcą sprzedać ziemię i gospodarstwo Polakowi(!), który takim rolnikiem zostać chce! Czyli nasz przypadek - my już nie chcemy, Szwed chce, a KOWR może się łaskawie, po wielu miesiącach wypowiedzieć w te lub we wte.
Więc po dwóch miesiącach czekania Szwed wczoraj, na wariata, jak rzekł, pojechał do KOWRu. A dlaczego on? Bo pani notariusz powiedziała, mimo protestów Żony, że dokumenty powinien złożyć kupujący, więc Żona ustąpiła wobec powagi urzędu. A w KOWRze bez zająknięcia dokumenty mu oddano informując, że powinien je złożyć sprzedający. Pytanie ze strony Szweda, dlaczego o tym mu nie powiedziano w momencie składania papierów, czyli blisko dwa miesiące temu, nie padło, bo Szwed widocznie został onieśmielony aurą polskiego urzędu. A i tak zauważył kilka istotnych szczegółów. Pierwszy, od razu na wejściu, że przed budynkiem stało ni mniej, ni więcej, 15 osób - urzędników (dokładnie przeliczył) i swobodnie sobie gaworząc wszyscy palili papieroski. Drugi, że budynek jest warownią i że przed oblicze urzędnika dostać się, ot tak, z ulicy, nie sposób. Najpierw trzeba się opowiedzieć ochroniarzowi, potem on dzwoni do właściwego urzędnika, który stwierdzi, czy przyjmie, czy nie. A jak tak, to trzeba się wylegitymować, wpisać do odpowiedniej księgi, pokonać system oszyfrowanych zamków i drzwi, by stanąć przed obliczem śmierdzącego dymem papierosowym urzędnika i usłyszeć to, co usłyszał Szwed.
Tej warowni to w gruncie rzeczy się nie dziwię. Wiadomo bowiem, i słusznie to przewidział twórca systemu, że co rusz bez tych zabezpieczeń jakiś zdesperowany i wkurwiony rolnik - chłop, albo by dał w mordę urzędnikowi, znaczy mężczyźnie, albo by wytargał za włosy urzędnika, znaczy kobietę.
To wszystko momentalnie mnie załamało. Poszedłem więc przygotowywać apartamenty, żeby fizycznie się wyżyć i pod nosem kląć, a Żona i Szwed w tym czasie wypełniali od nowa dokumenty.
Dlaczego mnie załamało?
Bo jest oczywistym, że skoro już się zdecydowaliśmy na ten poważny krok i sprzedaż Naszej Wsi, to chcielibyśmy mieć to wszystko jak najszybciej za sobą. Zwłaszcza chyba ja. Naiwnie myślałem, że przed Świętami Bożego Narodzenia opuścimy nasz dotychczasowy dom. Nie po to, żeby spędzić je w nowym, "wymarzonym" miejscu, bo do niego to jeszcze droga niewiadoma, długa i wyboista, ale żeby przestać się zajmować już Naszą Wsią. Bo nie mam czasu i serca już nie mam. Muszę za każdym razem podchodzić do każdej sprawy i pracy profesjonalnie, bo trzeba, ale to mnie męczy. Bo noszę w sobie świadomość, że przecież byłem dobrym gospodarzem i wiem, jak wszystko wyglądało, a jak wygląda teraz. A męczę się według maksymy, że jeśli w pracy robisz, to co kochasz, to nawet nie wiesz, że pracujesz.
Chyba jednak ze mną nie jest tak źle i mam w sobie jeszcze sporą ilość sił witalnych, skoro już pod wieczór psychicznie się zregenerowałem. Powiedziałem sobie, że trudno i że w Naszej Wsi będziemy jeszcze mieszkać w styczniu, a może i w lutym, i że będzie fajnie. Tej regeneracji przysłużył się zapewne ten zasrany sport, tym razem w postaci meczu z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2020 Łotwa - Polska (0:3 - trzy bramki Lewego), który obejrzałem u Sąsiadów.
A po powrocie walczyłem z myszami. Zeszło do północy.
Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko, żeby taka słodka skądinąd myszka mieszkała sobie u nas w domu, bo i zima się zbliża, i pokarmu mało. Trzeba być człowiekiem. Gdyby to maleństwo ograniczyło się do otwarcia tylko jednej torebki z pokarmem, a nie niszczyło wszystkich naszych(!) produktów, byłoby cudownie. Koegzystencja. Ale na dodatek to maleństwo sra i sika, chyba, nie znam się, więc mysie bobki są wszędzie, no i wszystko cuchnie. Więc myszka mój wróg. Dokupiłem pułapek sprężynowych, które, gdy się nie jest ostrożnym, potrafią tak uderzyć w palec, że może zejść paznokieć, sera koziego (myszki tak jak ja uwielbiają), poumieszczałem w newralgicznych miejscach i harat!
Żona, wiedząc co wyczyniam, zawsze w takich przypadkach każe mi rano zejść pierwszemu do kuchni i oczyścić teren. Przy czym nie mówi idź pierwszy i oczyść teren tylko z wymownym spojrzeniem, w którym widzę, dusząc się ze śmiechu, mieszaninę współczucia, lęku i wstrętu, mówi idź pierwszy.
Lepsza była, gdy mieszkała w Naszej Wsi, Szamanka. Ta to wydziwiała. Nakupiła plastikowych pułapek "żywołapek" i wszystkie żywe myszki, tam złapane, umieszczała w specjalnie przysposobionym na ganku szklanym akwarium wypełnionym trocinami, żeby myszki miały domowo. Jakiś czas, dopóki nie uzbierało się ich sporo, je dokarmiała, po czym, jak zrobił się hurt, mąż, Ten Który Dba O Auto, wywoził cały majdan gdzieś daleko na pola. Tak przynajmniej twierdził.
Ciekawe, co w takim przypadku robiłaby Hela, przy której nie można nawet utłuc wrednej, obrzydliwej, tłustej muchy łażącej akurat po twoim(!) serniku.
PIĄTEK (11.10)
No i o 04.50 byłem na nogach.
Żadnego żoninego słowa w ogólnym, nieprzytomnym jej mamrotaniu, nie byłem w stanie wyizolować i zrozumieć, ale przecież doskonale wiedziałem, że jest o tym zasranym sporcie!
Ty razem Polska : Australia (3:0).
Po krótkim rozruchu Żony ponownie wystartowaliśmy do Powiatu. Aby zamówić, ponownie opłacić i otrzymać te same dokumenty, co dwa miesiące temu. A dlaczego? Bo w najbliższy czwartek znowu wyjeżdżamy na rekonesans do "naszego" Uzdrowiska, nazwany przeze mnie ETAPEM II, a robimy to via Metropolia, po to by w KOWRze złożyć dokumenty. MY, jako sprzedający!
Korzystając z niespodziewanej okazji oddałem do poprawki u optyka okulary do czytania, które dzień wcześniej, czyli wczoraj, odeń odebrałem. Pani Optyk, mocno scyborgowana, co to tylko, nomen omen, szkiełko i oko, nie brała pod uwagę moich wczorajszych uwag, że na prawym oku mam bliznę na rogówce (oczywiście ją widziała) i że dobieranie doń specjalnej soczewki mija się z celem i że będę się z nią źle czuł. Czyli że czucie i wiara nie mówiły do niej silniej, tylko mędrca szkiełko i oko, że sparafrazuję.
- Proszę się przyzwyczajać.- stwierdziła chłodno i beznamiętnie.
To się przyzwyczajałem. Jakieś kilka razy, sumarycznie może 0,5 godziny. Na lewym oku miałem soczewkę jednoogniskową, tak jak poprzednio, a na prawym korygującą astygmatyzm, komę, dystorsję i Bóg wie co jeszcze. Jak tylko podnosiłem głowę znad książki lub laptopa, to wszystko mi pływało przed oczami i od tego kręciło mi się w głowie. Postanowiłem jednak twardo się dalej przyzwyczajać, ale gwóźdź do optycznej trumny, kropkę nad i, szalę przechyliła Żona, która stwierdziła, że nie dość, że się źle czujesz, to jeszcze wyglądasz okropnie! Faktycznie, gdy spojrzałem w lustro, tak było. Lewe oko, zza soczewki, wyglądało normalnie, po ludzku. Drugie było monstrualnie duże, zniekształcone, co całej twarzy nadawało charakter quasimodalny. Ogólnie nieprzyjemny i nie do przyjęcia. Widok ten można było idealnie opisać powiedzeniem Adin głaz na Kawkaz, albo po polsku Jedno oko na Maroko.
Dlatego poprosiłem Panią Optyk, żeby na prawej części okularów też założyła soczewkę jednoogniskową. Ta decyzja kosztowała dodatkowe 90 zł, ale i tak nie było źle, bo jak stwierdziła Pani, wybrał pan dziadowe oprawki.
SOBOTA (12.10)
No i dzisiaj spałem do 11.00.
Było to możliwe tylko dlatego, że i rano, i w ogóle nie było żadnego meczu. W Pucharze Świata dzień przerwy w Japonii.
Pod ścisłym i rygorystycznym nadzorem Żony, która przed pójściem spać zabroniła mi nastawiać jakiegokolwiek budzika, rano się nie zrywałem. Zerwała się Żona, co w stosunku do moich "zerwań" można opisać proporcją 1:1000 (słownie: jeden do tysiąca).
Jak wstałem, patrzyła się na mnie badawczo i zadawała mi podchwytliwe pytania.
- A wyspałeś się? - Jak się czujesz? - Wypocząłeś? - Tylko mów prawdę!
To mówiłem, że super, że się wyspałem, że jestem wypoczęty. Tylko niepotrzebnie wspomniałem, że to już środek dnia i że muszę coś nadrobić i że w poczuciu straconego czasu...
- Wiesz - Żona nadal badawczo patrzyła na mnie - ty takiej sytuacji nie jesteś w stanie zaakceptować, bo jesteś w konflikcie sam ze sobą i wydaje mi się, że tak długie spanie działa na twoją psychikę niekorzystnie.
Mądra!
Tylko, że ja naprawdę uwielbiam dłuższe spanie i leniuchowanie. Tylko muszę mieć "wolną głowę". A z tym jest problem.
Po południu pożegnalnie odwiedziliśmy Sołtysa i Sołtysową. Pretekstem było uzyskanie jego oświadczenia, że żaden rolnik z okolic nie chciał kupić Naszej Wsi, co zresztą było prawdą. Bo takowe życzy sobie KOWR.
Długo i sympatycznie rozmawialiśmy, a na pożegnanie, jak przystało, wręczyliśmy 0,7 Luksusowej.
Kto wie, może wobec faktu, że jeszcze będziemy kilka miesięcy, wypijemy ją albo w wiejskiej świetlicy w Andrzejki, albo w Mikołajki. Wtedy baby, wedle godnego zwyczaju, są w jednej sali razem z dzieciakami i całym rejwachem, a chłopy uciekają do jakiejś pobliskiej pakamery i obalają. Żona woli być wśród nich.
NIEDZIELA (13.10)
No i mecz Polska : Brazylia był o ludzkiej porze, czyli o 08.00.
Oglądałem u Sąsiadów.
Przegraliśmy 2:3. Nie mogę zrozumieć dziennikarzy, którzy twierdzili, że nasi grali bardzo dobrze. Gdyby tak było, to roznieślibyśmy Brazylię. A ponieważ popełnialiśmy nawet nie szkolne, tylko podwórkowe błędy...
Po meczu poszliśmy na wybory. I obyło się bez problemów - pani z komisji znalazła nas na liście wyborców. Żona i ja krzyżyk postawiliśmy naszym długoPISem. Ponoć wcześniej w jakichś komisjach zdarzały się długoPISy, które można było wymazać i krzyżyk postawić w innym, bardziej pasującym miejscu.
Po południu już byłem u Wnuków.
Syn z Synową zaplanowali połączoną imprezę urodzinową - Wnuk IV - 6 lat, Wnuk I - 13 lat i Syn - 42 lata. Kiedy to wszystko się stało?!
Wyjątkowo na imprezie nie było jednej z babć, Teściowej Syna, która obraziła się ciężko na swojego męża, czyli na jednego z dwóch dziadków, czyli na Teścia Syna, tylko dlatego, że przypadkiem, gdzieś tam napatoczył się na stypę u Cyganów. A ponieważ jest człowiekiem o gołębim sercu, więc od serca powiedział, żeby mu ziemia lekką była, czy coś w tym stylu. No to oni poczęstowali go kilkoma szklankami wódki. On praktycznie w ogóle nie pije, ale tutaj...
Ja bym chyba też nie odmówił. Coś takiego może człowiekowi przydarzyć się tylko raz w życiu, jeśli w ogóle...
Gdy sobie wszyscy poszli, w sześciu chłopa obejrzeliśmy mecz Polska - Macedonia Północna na Narodowym, w ramach eliminacji do Mistrzostw Europy. 2:0 dla nas.
I znowu nie mogłem zrozumieć dziennikarzy, którzy twierdzili, że Polacy po słabym meczu...Czy oglądaliśmy inne widowiska? Bo uważam, że Polacy zagrali bardzo dobrze.
Późno w nocy, raczej po północy, kładłem się spać w Nie Naszym Mieszkaniu. Z myszami nie musiałem wojować, ale trzeba było rozpakować i zabezpieczyć różne wiktuały przygotowane przez Żonę na moje trzy dni w Metropolii.
PONIEDZIAŁEK (14.10)
No i tym razem wstałem tylko o 05.00.
I nie musiałem wysłuchiwać lub domyślać się inwektyw o zasranym sporcie.
Tym razem Polska - Kanada 3:0.
No i nasz długoPIS wiele nie pomógł, bo wybory wygrał PIS.
Żona była załamana wynikami, rzucała straszne kalumnie (a przecież przez te cztery lata było tak pięknie) i się wyrażała. Ja zupełnie nie i w ogóle. Bo skoro wiedziałem i byłem przygotowany, że PIS wygra?... Bałem się tylko, że może uzyskać większość konstytucyjną, a wtedy chyba trzeba byłoby wyjeżdżać z kraju. A tak, przy obecnej opozycji, może być "całkiem normalnie", a nawet wesoło.
Bo cóż się może stać, jeśli jedna partia, u nas PIS, będzie rządzić, np. przez 20 lat, tak jak Partia Konserwatywna w Anglii?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy, wysłał jedno powiadomienie, że dzwonił i wysłał jednego smsa.