21.10.2019 - pn
Mam 68 lat i 322 dni.
WTOREK (15.10)
No i odzyskałem swojego laptopa.
Właśnie na nim piszę, a może piszę za pomocą laptopa? Ten polski język! "Pisać na laptopie" trochę źle mi się kojarzy, bo właśnie zapłaciłem 430 zł za jego naprawę. Ale klawiaturka chodzi, że aż miło. Nic się nie klei, każdy klawisz odbija natychmiast, że aż chce się pisać. I dostałem w prezencie starą. Takie zminiaturyzowane nico. A wyobrażałem sobie, bóg wie co.
W zamian straciłem cały pulpit, to znaczy zawartość jaką tam miałem i do której byłem przywiązany. Wszystko było spersonalizowane i oczywiście dobrze się z tym czułem, chociaż komputerów nienawidzę. Teraz z ekranu wieje chłód obcego obrazka i chłód nielicznych, obcych ikon, z których większość nic mi nie mówi. Będę pytał naszego informatyka, czy coś można odzyskać, bo ponoć oni takie cuda potrafią.
Dzisiaj "po raz ostatni" wstałem o 05.00. Oczywiście nieprzytomny, bo wczoraj kolejny raz, tym razem w związku z publikacją, kładłem się spać lekko po północy. Ale meczowa adrenalina szybko postawiła mnie na nogi. W sumie nie było jej za wiele, bo gładko, bez specjalnego wysiłku, wygraliśmy 3:0 z Iranem zdobywając w ten sposób srebro Pucharu Świata. Nawet na boisku pomiędzy naszymi a nimi w ogóle nie iskrzyło, co zazwyczaj ma miejsce. Zwłaszcza po tegorocznych wypowiedziach o Irańczykach i ich narodzie kapitana naszej drużyny. Musiały po nich interweniować, tłumaczyć się i przepraszać najwyższe nasze siatkarskie władze i kto wie, czy nie jakieś polityczne szczeble. A wypadało, bo wtedy właśnie nasi wybierali się do Iranu na kolejną rundę rozgrywek z cyklu Ligi Narodów. Atmosfera na trybunach i potem była na tyle ostra, że sami zawodnicy przyznali, że dobrze żeśmy z nimi przegraliśmy 2:3, a i tak tie-break dodatkowo wkurzył widownię. Po meczu autokar z całą naszą ekipą szczęśliwie, ale ledwo, ledwo opuścił sportowy teren powolutku przeciskając się wśród tłumu rozwścieczonych, gwiżdżących i wymachujących groźnie rękami Irańczyków.
Ten zasrany sport!
W sumie w tym roku, w sezonie między majem a październikiem, nasza ekipa rozegrała, i tu różne dziennikarskie źródła, a więc niewiarygodne, podają albo 42, albo 47, albo 48 spotkań siatkarskich. Już słyszę Żonę: Rzeczywiście istotna różnica! Jeden pies!
Najwięcej ze wszystkich nacji. Było to możliwe, bo w meczach brało udział dobrze ponad dwudziestka zawodników, znowu najwięcej spośród wszystkich ekip. Tak się u nas młodzi pchają do siatkówki i tak się ona spopularyzowała. A nasza liga należy do najmocniejszej na świecie na tyle, że chętnie w niej grają zawodnicy z całego świata, nawet Irańczycy. Z kolei polscy kibice robią niesamowite wrażenie na wszystkich "jeżdżąc" za naszą drużyną. Są wszędzie!
Co osiągnęliśmy lub zdobyliśmy?
Przede wszystkim kwalifikacje olimpijskie na przyszłoroczne igrzyska w Japonii. Ponadto srebro Pucharu Świata i brąz Ligi Narodów, i brąz Mistrzostw Europy. Nie było ważnej imprezy bez zaznaczonego naszego udziału.
Obejrzałem chyba wszystkie mecze. Które były lepsze z punktu widzenia różnic czasowych? Chyba te w Japonii. Wstając o 04.50 można było się wyspać kładąc się odpowiednio wcześnie ( co się przeważnie nie udawało), a potem mieć przed sobą cały, długi dzień. Kwalifikacje w Gdańsku i mistrzostwa w Europie nie stanowiły problemu. Najgorsze było Chicago - takie czasowe ni to pies, ni wydra. Mecze oglądałem o północy lub o 01.00 i jak się zdarzył tie-break, to spać szedłem o 03.00. A wstawać trzeba było po kilku godzinach.
W przyszłym roku i naszych zawodników, i kibiców "czeka luzik". W maju, w Polsce, tylko trzy spotkania w Memoriale Huberta Wagnera, taka rozgrzewka, potem kilkanaście spotkań w Lidze Narodów i Final Six, być może w Polsce, jeśli nasz siatkowy związek wybuli światowej federacji milion dolarów za jej zgodę, no i na koniec Japonia, gdzie w turnieju olimpijskim weźmie udział "raptem" dwanaście zespołów.
Życzę naszym chłopakom wielu sukcesów, a kibicom, w tym mnie (chciałem napisać "i mnie"), wielu niesamowitych wrażeń!
Ten ukochany sport!
Sport sportem, a życie życiem.
W tym sportowym szaleństwie starałem się i staram nie zaniedbywać obowiązków zawodowych i prywatnych. Z zawodowych udało się zamknąć SIO, a z prywatnych pilotować sprawę KOWRu.
Zacząłem szukać jakiegoś "ludzkiego"dojścia. Zadzwoniłem do kolegi, który od wieków pracuje w "urzędniczych strukturach rolniczych" i który był wykładowcą i egzaminatorem na "moim" kursie rolniczym, i który, na szczęście, jeszcze nie jest na emeryturze. Obiecał, że oddzwoni.
Po paru dniach usłyszałem:
- Człowieku! - Oni tam wycięli wszystkich do piątego pokolenia. - Miałem koleżankę, która poszła pod PISowski nóż wymian na swoich w drugim rzucie. - Teraz nie ma już kolegów! - Są tylko my i oni! - A co będzie po wyborach?!
I dalej kontynuował wzburzony:
- Zostały zerwane nici międzyludzkie, ale co gorsza profesjonalne, bo tych, którzy cokolwiek ogarniali, już nie ma. - Dlatego nie możesz uzyskać sensownych informacji i dlatego to trwa tak długo. - I szukają chętnych do pracy, ale nikt, mimo proponowanych niezłych zarobków, się nie zgłasza! - Ale zadzwoń i powiedz, jak tam dalej sprawy.
I tyle z "ludzkiego" dojścia.
Żona, gdy usłyszała o etatowych brakach stwierdziła:
- A może ja bym tam zgłosiła swój akces w pracy? - I jakie łapówki można by brać! - rozmarzyła się.
Wieczorem zadzwoniłem do Córci.
Nagle wpadłem w nerwy i lęki, i się ocknąłem, że termin porodu upływa 28-go tego miesiąca, czyli przecież jest tuż, tuż, a twój mąż pracuje (jest ratownikiem medycznym, chyba "ukierunkowanym na wodę"), a wy przecież mieszkacie na wsi?!
- No nie wiem, co was wszystkich ostatnio napadło?! - zaczęła zirytowana Córcia w swoim, czyli moim stylu. - Kiedyś przecież nie było telefonów komórkowych, a kobiety rodziły, tak?! - Poza tym nie będę rodzić w ułamku sekundy, tak?! - A te mieszkające na wsi rodziły, czy nie?!
- No, ale czy Zięć będzie mógł ot tak natychmiast przyjechać? - zapytałem logicznie. - A jak będzie akurat w wodzie, to raczej telefonu komórkowego przy sobie mieć nie będzie!
Usłyszałem ciężkie westchnięcie.
- To zadzwonię na stacjonarny i go z tej wody inni ratownicy - koledzy wyciągną (nomen omen - dop. mój). - To tylko 7 km od naszego domu! - A poza tym jest teść, tylko 20 km.
- A jakbyś mnie tak trochę uspokoiła? - poprosiłem. - Że wszystko macie opanowane, przygotowane i pod kontrolą?
To złagodniała. Wszystko mi opowiedziała i nawet dodała, że właśnie dzisiaj była u swojego lekarza prowadzącego, który jest moim kolegą z ogólniaka, o czym Córcia dowiedziała się przypadkiem będąc u niego z jakąś wcześniejszą wizytą.
- A wie pani! - odezwał się kolega patrząc na zdjęcie USG - Córka to wykapany dziadek!
Nawet może i bym się ucieszył, gdybym wcześniej nie widział na bardzo dobrym i wyraźnym zdjęciu tych grubych warg (jeszcze pół biedy) i przede wszystkim olbrzymiego, kartoflowatego nosa. Biedna Wnuczka.
- A jakąś "szpitalną" walizeczkę masz przygotowaną? - spytałem na koniec.
- Taaatooo!!!
O nic nie można zapytać.
ŚRODA (16.10)
No i cudów nie ma.
A okazało się to dzisiaj w Szkole.
Informatyk uzmysłowił mi, że gdy oddawał mój laptop do naprawy, to stworzył nowego, "sztucznego" użytkownika, żeby w serwisie nie grzebali tam, gdzie nie trzeba. I ja właśnie wczoraj załamany na niego trafiłem. Dzisiaj wystarczyło go zlikwidować i z powrotem miałem swój ukochany pulpicik. Przy okazji pokazał mi, jak zlikwidować irytującą białą ramkę do wpisywania wyszukiwań na pasku w lewym rogu. Ramka ta mocno swoją bielą kontrastowała z resztą ekranu cały czas odciągając uwagę i nie pozwalając na komfort skupienia w czasie pracy. A i tak nie korzystałem z tej chybionej pomocy wymyślonej przez kogoś tam, bo jeśli chcę czegoś poszukać, to wchodzę w Google. "Na małpę" kilka razy powtórzyłem przy Informatyku serię kliknięć, żeby się "naumieć" i potem zaszpanować Żonie, która też na swoim laptopie ma taką samą ramkę. I tak samo jej nie lubi i nie wie, jak się jej pozbyć.
Dzisiaj w Szkole była koncentracja sił i środków. Stawili się Dyrektor, Zastępca Dyrektora (w nowym roku szkolnym jeden z nauczycieli na miejsce Kolegi Współpracownika), Kolega Współpracownik (ustępujący), Złota Rączka, Informatyk i Słuchacze. W ramach dopasowywania kosztów do przychodów musieliśmy zdać Właścicielowi Budynku jedno pomieszczenie, przeorganizować dwa pozostałe i przenieść sekretariat z całym majdanem. Etap I został zakończony i wszystko przebiegło dzisiaj niezwykle sprawnie, efektywnie i bezstresowo. Do Naszej Wsi wracałem w bardzo dobrym nastawieniu.
CZWARTEK (17.10)
No i myślałem, że skrót KOWR będę rozwijał jako Krajowy Ośrodek WYPARCIA Rolnictwa.
A tu nie. Okazało się, że jest zupełnie inaczej i że jednak WSPARCIA.
Wszystko od początku byłoby proste i mielibyśmy sprawę sprzedaży Naszej Wsi, albo już za sobą, albo przynajmniej mocno zaawansowaną. Gdyby tylko pani notariusz, despotyczna i wszystko wiedząca, umiała posłuchać bez skazy na swoim notarialnym wizerunku Żony. W konsekwencji takiego wprowadzenia nas w błąd do KOWRu wybrał się Szwed, który kompletnie nie znając się na przepisach i jednak nie czując polskich realiów, nie "wyłapał" już dwa miesiące temu, przy składaniu dokumentów, wszystkich, w sumie dość prostych i oczywistych niuansów.
A "wyłapał" je profesjonalny, pomocny i miły, "ludzki" urzędnik.
Żona wyszła z KOWRu z mnóstwem rzetelnych i logicznych informacji, różnych istotnych sugestii i w bardzo dobrym nastroju. To może niech ten PIS rządzi przez najbliższe 20 lat?
Nie po raz pierwszy przekonałem się, że nie można słuchać jednostronnych opinii, nawet gdyby czynione były w dobrej wierze. Zawsze trzeba uwzględnić dwie strony. Bo chociażby na skutek tego tendencyjnego naszego niedopatrzenia niepotrzebnie się nakręcaliśmy.
Teraz, po KOWRze, sytuacja jest taka, że znowu musimy się spotkać u despotycznej notariuszki i w zasadzie temat będzie można zamykać na 80%. Bo jeśli się dogadamy, to Szwed będzie mógł już teraz kupić całość, a opinia KOWRu będzie dotyczyć tylko nielicznych działek nie mających warunków zabudowy (cała reszta aż od 5. lat ma) i sprawa będzie sobie biegła w zasadzie tylko ze względu na formalności i będzie trwała może z miesiąc od ponownego złożenia wniosku w KOWRze.
- I nie przewiduję, aby miała pani jakiekolwiek kłopoty. - Sprawa jest prosta. - dodał urzędnik. - To nie jest przecież temat z 300. hektarami.
Tego wszystkiego dowiedziałem się z relacji Żony już w samochodzie, gdy z Metropolii w bardzo dobrych nastrojach ( mój dodatkowo dobry, bo w Powiecie, po drodze, odebrałem "normalne" okulary i teraz przynajmniej wyglądam, jak dawniej) wyjechaliśmy na dwa dni na kolejny rekonesans w sprawie NASZEGO DALSZEGO ŻYCIA.
Zatrzymaliśmy się w Uzdrowisku w hotelu, takim z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale po liftingu, czyli zgodnie z pierwotną definicją słowa sporo tam było "naciąganych" rzeczy, ale też mnóstwo plusów. W samym centrum, a jednocześnie na uboczu, i przede wszystkim przestrzeń - dwa duże pokoje, spora łazienka i balkon. Za sensowną cenę, za którą w nowych hotelach otrzyma się powierzchnię dwa razy mniejszą, bo trzeba patrzeć "na stopę zwrotu". A w komunie kto na to patrzył? Stąd nawet paskudne blokowiska mają wokół dużo zielonych terenów, bloki stoją w sensownych od siebie odległościach, bez zaglądania sąsiadowi w okna, jak ma to teraz miejsce w wielu deweloperskich osiedlach.
Ziemia była, panie, za bezcen! Państwowa. I wi-fi w hotelu było bez hasła, bo wszystko przecież jest nasze, wspólne.
W Uzdrowisku czujemy się, jak w Pucusiu. U siebie. Wszystko wiemy, stąd od razu udaliśmy się do naszej knajpki, która, oprócz dobrego jedzenia, reklamuje się tym, że zawsze podaje z beczki Pilsnera Urquella i jasnego i ciemnego (Żona) Kozela.
Już w locie, w holu, żeby nie tracić czasu, zamówiłem u pani Pilsnera Urquella i karty, oczywiście. Nie zdążyłem usiąść, kiedy przyszła nasza pani i mocno przepraszając, że wprowadziła nas w błąd, powiedziała, że niestety Pilsnera Urquella akurat nie ma.
- To w takim razie wychodzimy! - rzuciłem bezceremonialnie patrząc na nią i na Żonę. - Proszę pani, my tutaj przyszliśmy specjalnie, bo wiemy, że zawsze(!) podajecie Pilsnera.
- Naprawdę przepraszamy, ale się skończył. - i wyszła.
- Ale usiądź, proszę. - usłyszałem Żonę. - To straszne, że całe nasze życie uzależnione jest od Pilsnera Urquella! - uderzyła w wysokie tony.
Nie chciałem się podkładać i w tym newralgicznym momencie przypominać jej, że jeszcze od tego zasranego sportu. Mógłbym przegiąć, ale udało mi się zachować resztki instynktu. Usiadłem natychmiast, aczkolwiek niechętnie.
- Gdzie indziej nie mogę nic zjeść. - A nie możesz zamówić jasnego Kozela? - dodała łagodnie. - Przecież też lubisz.
Ten fakt Żona zapamiętała z Pucusia, gdzie przy braku(!) Pilsnera zamawiałem właśnie jasnego Kozela.
Argument, że Żona może być głodna i że też chciałabym mieć coś z życia dotarł do mnie natychmiast. Poleciałem zamówić jasnego Kozela.
- A nie, nie. - odparła "nasza" pani. - Kolega poszedł wymienić beczkę i Pilsner zaraz będzie.
Z tą radosną wiadomością wróciłem do stolika.
- A przypomniałeś o ciemnym Kozelu dla mnie? - Bo przy tym twoim "wychodzeniu", panie mogły zgłupieć do reszty.
To poleciałem jeszcze raz.
I wszystko toczyło się pięknie, bo i u siebie i bardzo dobre jedzenie i w ogóle, dopóki Żona nie pokazała mi oferty z Uzdrowiska II, odległego od naszego Uzdrowiska o dobre 2 godziny drogi. Bo mimo że ty się natychmiast przywiązujesz, ustaliliśmy, że jednak Żona będzie mi pokazywać nowe oferty, żebym był w sprawie na bieżąco i nie czuł się na uboczu.
No i niestety natychmiast się przywiązałem i to okrutnie.
Mieszkanie, parter willi, takie że nasze,w Naszym Miasteczku, się nie umywa. Zdjęcia pokazywały tylko wnętrza, ale one były urzekające i oszałamiające. A myślałem, że na takie mieszkanie nigdy już nie trafię.
Wycisnąłem od Żony numer telefonu do pośredniczki i natychmiast zadzwoniłem. Okazało się, że ona może tę nieruchomość, jeśli chcemy tak szybko, pokazać nam tylko jutro, czyli w piątek, bo w sobotę i niedzielę, mimo swojego i oczywistego nienormowanego trybu pracy, ma sprawy rodzinne i wyjeżdża. Ustaliliśmy, że ona mailem wyśle nam umowę, my ją wydrukujemy, podpiszemy i skan wyślemy z powrotem. I wtedy ona poda nam adres, żebyśmy mogli bez niej przynajmniej obejrzeć dom z zewnątrz i poczuć okolicę. Bo ten czynnik jest jednym z trzech dla nas istotnych i równorzędnych (pozostałe to cena i sama nieruchomość).
PIĄTEK (18.10)
No i od rana Żonie nic nie pasowało.
Była w kiepskim nastroju i nawet wstała przede mną.
- To gdzie my będziemy mieszkać?! - Sprzedajemy, a my co?...- kontynuowała raczej w moim stylu.
Może to się udziela?
- Poza tym muszę wypić dwie szklanki wody, żeby zapobiec bólowi głowy, który zaczyna się pojawiać. - Wczoraj niepotrzebnie mieszałam wino z piwem (wypiła raptem dwa łyczki mojego wina - dop. mój). - Nie ma mnie kto przypilnować. - spojrzała na mnie z wyrzutem.
Zaprotestowałem, więc dodała:
- Taka jest prawda.
A potem, zachowując profesjonalizm, zaczęła pisać do Szweda wyjaśniając mu sytuację po pobycie w KOWRze i opisując czekającą nas logistykę oraz dawała debilne, ale dla KOWRu konieczne jako podkładka, ogłoszenia w Internecie o sprzedaży Naszej Wsi. Bo stare, które wcześniej wynalazła, nie wystarczą.
Po tym porannym wstępie zeszliśmy na śniadanie.
Przy szwedzkim (nomen omen) stole stał gość, na oko starszy ode mnie o jakieś 5-6 lat i coś sobie nakładał. Na moje dzień dobry nie odezwał się wcale, więc poszedłem do naszego stolika mijając inny, gdzie siedziała starsza pani, chyba żona tamtego milczącego, bo przecież nie partnerka lub konkubina. Wyglądała na żonę. Moje dzień dobry również potraktowała grobową ciszą.
Szeptem o tym zjawisku powiedziałem Żonie.
- Może to cudzoziemcy? - wyjaśniła usprawiedliwiająco, również szeptem.
Oboje jednak uważamy, że w takich przypadkach nie ma niczego usprawiedliwiającego. Po prostu wypada jadąc do obcego kraju znać w danym języku podstawowe dzień dobry, do widzenia, proszę i dziękuję.
Za chwilę z sąsiedniego stolika usłyszałem płynną polszczyznę, a i sposób wysławiania się nie sugerował, żeby to były "ciężkie młoty". Ot, po prostu, klasyczni, zwyczajni, wierni, PISowscy wyborcy.
- Wiesz - powiedziałem do Żony - ja też się kiedyś nie witałem, ale nauczyłem się tego miłego zwyczaju będąc wielokrotnie w Niemczech.
- Cofamy się kulturowo. - odparła Żona. - Wszedł PIS, po cichu się knuje a głośno chodzi do kościoła. - Jak chodzę, to jestem dobry i kulturalny, a jak wyjdę, to mogę być chamem. - aktorsko Żona uzupełniła swoją wypowiedź.
- To samo z pokutą! - tu już weszła na wyższe obroty i "swojego konika", chyba przez ten niefortunny poranek, a idąc logicznie dalej i głębiej - przeze mnie. - Dostałam pokutę, ją wypełniłam, więc już tego grzechu nie ma. - znowu aktorsko zademonstrowała, tym razem rozgrzeszoną osobę. - Co za bzdura! - Zaczyna brakować miejsca do życia!
Poza tym śniadanie spełniło nasze oczekiwania. Obsługiwała nas pani z tamtej epoki, miła, ubrana w charakterystyczny stylonowy fartuszek. Starała się bardzo - zrobiła mi jajecznicę i serwowała kawę z ekspresu, to znaczy z dzbanka, czyli lekko ciepławą. Żona zjadła kiełbaski, co, jak się okazało wieczorem, nie było dobrym pomysłem. Ale wiadomo - działa prawo serii.
W tych nastrojach pojechaliśmy do Laparoskopowego, do jego biura nieruchomości.
Laparoskopowy mocno zeszczuplał.
- Bo jem teraz tylko jakieś kaszki. - odparł na naszą uwagę.
Ale poza tym był tym samym miłym, zwyczajnym i pomocnym pośrednikiem. Razem ze swoją koleżanką z biura, akurat obecną, błyskawicznie przyswoili sobie imię Szczwana Lisica i w tej humorystycznej atmosferze Laparoskopowy przekazał nam informacje, w tym kilka plotek.
Otóż ileś dni temu odbyła się rozmowa w składzie: Sprzedająca, Laparoskopowy, jako jej pełnomocnik, Szczwana Lisica i jej córka. Spotkanie dotyczyło oczywistej konieczności dokonania formalnych podziałów i uregulowania różnych, często zaszłych, opłat. Okazało się, że Szczwana Lisica od lat (jak to możliwe?) zalega z jakimś podatkiem, który powinna zapłacić, ale którego partycypacją, wykorzystując ogólne zamieszanie, chętnie obdarzyłaby stronę kupującą. Ponadto ciągle stawia opór w kwestii podziałów, bo niby wie, że przecież musi partycypować w kosztach, ale najchętniej widziałaby je po stronie sprzedającej, czyli jej dawnej sąsiadki. Na tyle udało się jej wkurzyć swoją córkę, że ta bardzo szybko zamilkła, bo była taktowna, ale, według Laparoskopowego, było widać, że szykuje się do poważnej rozmowy w cztery oczy ze swoją matką.
Tak, czy owak, sprawy się mają tak, że sprzedająca powołała rzeczoznawcę, który dokona przednotarialnego podziału nieruchomości. Ale ponoć już samego terenu nie da się podzielić, bo po podziale każda działka miałaby po 1.600 m2, a to jest według jakichś przepisów za mało. Nawet ja widzę, że to jest jakaś wierutna bzdura.
- E, tam się nie da! - odparła Żona. - Na pewno się da, tylko trzeba znaleźć odpowiednie przepisy i właściwie je zinterpretować.
Ja Żonie wierzę i wiem, że się do nich dokopie, więc w tej kwestii jestem spokojny.
Rozstaliśmy się na zasadzie To jesteśmy w kontakcie, przy czym na koniec Laparoskopowy stwierdził, że on wynegocjuje dla nas bardzo dobrą ostateczną cenę, a my wiemy, że to nie jest z jego strony tani chwyt.
Idąc do samochodu zaproponowałem z pewną obawą:
- Ja uważam, że dzisiaj nic tu po nas i że natychmiast powinniśmy jechać do Uzdrowiska II oglądać nową nieruchomość nawet kosztem opłaconego już noclegu.
- Jestem za, tylko myślałam, że będziesz miał opory i będzie ci żal uregulowanego już rachunku. - natychmiast zgodziła się Żona.
Za godzinę wyjeżdżaliśmy.
Błyskawicznie umówiliśmy się z panią od nieruchomości, a Żona znalazła w wypasionym hotelu jedyne (!) miejsce noclegowe - apartament, który pani w recepcji, słysząc obawy Żony co do ceny, "opchnęła" go nam za 260 zł. Dwa pokoje, duża łazienka, przedpokój i żadnego upychania kolanem. Niczym w poprzednim hotelu, tylko że standard bez porównania wyższy. No i Sunia, tak jak w poprzednim hotelu, miała, oprócz swojego śmierdzącego legowiska, dużą kanapę do nocnego szezlongowania (wozimy w tym celu dwie specjalne narzuty), ale tu dodatkowo duży i przepysznie drapiący dywan w głównym pokoju.
Jednocześnie z hotelu, który gwałtownie porzucaliśmy, dostaliśmy voucher na następny pobyt, który przecież nastąpi, więc obyło się bez strat. Jaka miła niespodzianka. Jednak mają już współczesne metody działania.
Wnosząc rzeczy z hotelowego parkingu zobaczyłem, jak to samo robił młody człowiek, który szedł przede mną. Przed hotelem się zatrzymał, wyraźnie sprawdzał numer swojego pokoju, po czym zatrzymał się przed recepcją dopytując, gdzie znajduje się pokój nr 103.
- Proszę iść za mną. - wtrąciłem się. - Pokażę panu.
Na naszym piętrze wskazałem mu narożnik, dokąd ma iść, a sam poszedłem do naszej sto piątki.
Opisałem całą wdzięczność młodego i kulturalnego człowieka.
- Szkoda, że ci nie dał napiwku! - spointowała Żona.
Cóż można rzec w kilku słowach o samym Uzdrowisku II?
Gdyby mnie ktoś zrzucił z helikoptera i pozamieniał napisy na obcojęzyczne, to myślałbym, że jestem w Niemczech lub Szwajcarii. Wchodząc na Rynek i widząc cały pasaż doznałem szoku. Żona również.
Drugiego szoku doznaliśmy, gdy, po podpisaniu w recepcji hotelu umowy z miłą panią, zobaczyliśmy mieszkanie w parterowej części willi, do której nas zawiozła. Czegoś takiego nie widzieliśmy - 200 m2, pięć pokoi, kuchnia, łazienka i przestronny przedpokój. Wszędzie potężne i piękne dwuskrzydłowe drzwi z szerokimi futrynami. Stare, dobrze utrzymane skrzynkowe okna swoją dużą powierzchnią oświetlały każdy pokój. W trzech z nich, w rogach, stały piękne, wysokie i działające piece zbudowane z wzorzystych kafli. Oprócz tego w każdym pomieszczeniu znajdowały się ładne i zgrabne żeliwne grzejniki (ogrzewanie gazowe). W czwartym stał kominek, a wszędzie zachwycały nas podłogi z desek szerokości 30-40 cm. Majątek! Całe mieszkanie umeblowane i w takim stanie, że gdybyśmy chcieli zamieszkać, to moglibyśmy długo nic nie robić. Bo styl całości nam odpowiadał.
Nie mogliśmy przed panią powstrzymać swojego zachwytu.
Wieczorem w hotelowej restauracji tradycyjnie omawialiśmy to, co widzieliśmy, a ja z pamięci jak zwykle rysowałem rzut całego mieszkania ( takich rysunków z różnych miejsc będących w naszym zainteresowaniu mamy blisko dwadzieścia). I byliśmy w dobrych i optymistycznych nastrojach, zwłaszcza że restauracja serwowała i Pilsnera Urquella, i ciemnego Kozela. Do tego każde z nas zamówiło po tatarze, ja z drobną modyfikacją w postaci 40g Finlandii.
Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie pary, ludzie mniej więcej w moim wieku, i młody nastolatek, najwyraźniej wnuk podwójnych dziadków, nudzący się setnie. W pewnym momencie wstał, zbliżył się do naszego stolika i, wyraźnie zainteresowany, patrzył, co też my jemy.
- Ależ Szymonku! - natychmiast zareagowała jedna z babć sztucznie modulując głos despotyczno-dydaktycznie. - To nieładnie tak państwu zaglądać do talerzy!
- Ależ nie, skądże! - zaprotestowałem. - Jak chcesz - zwróciłem się bezpośrednio do młodzieńca ignorując babcię - to chodź, wytłumaczymy ci, co jemy.
Cały chętny słuchał o istocie tatara i na szczęście nie dopytywał, co też jest tam w tym małym (!) kieliszku.
- A do której klasy chodzisz? - zacząłem jak zwykle z takimi łepkami.
- Do czwartej.
- A jaki jesteś z matematyki?
Cały sąsiedni stolik przerwał rozmowy i w ciszy wydłużone uszy skierował w naszą stronę.
- Taki średni. - przyznał uczciwie.
- To chyba nie będę ci zadawał zagadki?... - zawiesiłem głos.
- Nie, nie! Chcę.
Wiadomo, że dzieci uwielbiają zagadki.
- To ile to jest 2+2x2? - Tylko się nie spiesz i pomyśl spokojnie.
Sąsiedni stolik zamarł.
- Osiem. - odpowiedział leszcz.
- No nie. - spokojnie odparłem. - Zastanów się. - A kolejność działań? - Najpierw mnożenie. - podpowiedziałem.
- Sześć. - powiedział za chwilę.
Właśnie go chwaliłem, gdy w tym momencie usłyszałem, jak jeden z facetów, dziadek Szymonka, pod nosem liczy i kompromitując się głośno podaje wynik.
- Przestań! - syknęła pani, chyba do męża, patrząc na mnie panicznie i z nadzieją, że nie usłyszałem.
Niestety było już za późno. Moje wprawne policyjno-nauczycielskie ucho usłyszało żenujące OSIEM!
Później chłopczyk coś przy swoim stole rysował, ale co chwila na mnie zerkał spotykając się każdorazowo z moim uśmiechem. I ta scena najmocniej zapadła mi w pamięci. Bo zerkał jakoś tak ukradkiem, niezdrowo, jak spłoszone zwierzątko. A spotykając się z moim wzrokiem i uśmiechem natychmiast uciekał oczami. I było wyraźnie widać, że to jest dziwny rodzaj nieśmiałości.
Ja tam psychologiem nie jestem, ale gołym okiem było widać, że dziecko ma jakiś Zespół. Bo praktycznie teraz wszystkie dzieci mają Zespoły. Takie czasy.
Nie mówię o oczywistych, widocznych gołym okiem i stosunkowo rzadkich, jak np. Zespół Downa. Ale kto się połapie, i po co to komu, w tych wszystkich Zespołach Autyzmu, Angelmana, Turnera, Aspergera, Gilberta, Tourette'a, Fas, Retta, Klinefeltera, Williamsa i bóg wie jeszcze czego lub kogo. Trudno zwykłemu śmiertelnikowi się rozeznać.
Dawniej sprawa była prosta, jak wszystko zresztą. Albo się było inteligentnym, albo normalnym, albo ociężałym, albo głupkiem z subtelnym zróżnicowaniem dotyczącym głupka wioskowego. Można też było zostać wariatem, ale to raczej dotyczyło późniejszego okresu życia.
Albo takie ADHD, rozdmuchane naukowo do granic. A przedtem wiadomo było, że chłopak, najczęściej, jest po prostu energiczny. I bardzo dobrze! Bo jaki miał być? Ślamazarny i niezgułowaty?
Nie wspomnę o dysleksji, dysgrafii, dysortografii, dyslipidemii, dyslalli i dyskalkulli. Dawniej w takich razach, wtedy w ogóle naukowo nie zdefiniowanych, nauczyciel dawał linijką po łapach za lenistwo i od razu młody człowiek lepiej się uczył i nie popełniał błędów.
Oczywiście "nasz" Szymonek mógł też mieć zwyczajny Zespół, np. ZetKaeR - Zespół Kretyńskich Rodziców lub ZetDeDe - Zespół Debilnych Dziadków, albo równie częsty - ZeteNeM - Zespół Nadopiekuńczej Mamusi, co jest mocno prawdopodobne, zwłaszcza jeśli mamusia jest samotna, znaczy się bez chłopa.
SOBOTA (19.10)
No i rano przeszliśmy się, "za dnia", po pięknym uzdrowiskowym parku.
Żeby poczuć atmosferę i zobaczyć, jak to tutaj jest. I było oczywiście nadal pięknie.
Ale przyszło nieuchronne otrzeźwienie, jak zwykle "po przespaniu się" z tematem.
Pojechaliśmy jeszcze raz obejrzeć willę, raczej jej otoczenie, już bez pani. I w dobrej wierze kombinowaliśmy, jakby tu oddzielić się od wyraźnego hałasu dobiegającego z pobliskiej, jednak wbrew zapewnieniom pani, ruchliwej ulicy. A była przecież sobota.
Opracowaliśmy nawet na poczekaniu specjalny system osłon z roślin i specyficzny system murów, które trzeba byłoby zbudować, żeby w przyszłości zakosztować względnej ciszy. Wszystko szło w miarę gładko i z jakim takim animuszem dopóki, dopóty nie dostrzegłem przez szparę w płocie, na terenie "sąsiadów", wypasionego mercedesa na bułgarskich rejestracjach. Niby nic takiego, ale coś nam tutaj zaczęło śmierdzieć.
PONIEDZIAŁEK (21.10)
No i wstałem dzisiaj o... 04.50.
Coś ta pora dnia, teraz już nocy, nie może się ode mnie odczepić. A już o 06.45 wysyłałem Żonie uspokajającego smsa, że jestem w Metropolii w Nie Naszym Mieszkaniu, cały i zdrowy.
W niedzielę ustaliliśmy, że, na razie niczego nie przesądzając, bo na tyle jesteśmy doświadczeni, "wracamy" do Szczwanej Lisicy. Nawet wczoraj przygotowując kolejny raz apartamenty ( goście ciągle się upierają z przyjazdami) w jakiś zboczony sposób za nią zatęskniłem.
Dzisiaj w Szkole rozpoczął się II etap rekonstrukcji, modernizacji i przeprowadzki.
Na tydzień czasu firma podstawiła nam kontener, żebyśmy mogli doń wyrzucać wszelkie rupiecie, a o 09.00 stawili się dwaj malarze, co to nie z jednego kieliszka pili, i zaczęli malarsko przysposabiać nowy sekretariat. Oczywiście starałem się maksymalnie unikać zapachu farb, ale i tak około dwunastej głowa i mdłości zaczęły dawać znać o sobie. Ciekawe, bo na wszelkie sztuczne zapachy (farby, pasty do podłóg, perfumy, dezodoranty, itp.) jestem niezwykle uczulony i mógłbym być ich wykrywaczem niczym psy wynajdujące trufle, a biologiczne, np. szambo, rozkładające się w lesie jakieś zwłoki zwierzaka, itp. w ogóle mnie nie biorą.
Udało mi się wyjechać ze Szkoły o 15.00. Po drodze musiałem zrobić zakupy narażając się na feerię zapachów, w tym dymu papierosów wypalanych skrzętnie przed sklepami na "świeżym" powietrzu.
- Jak przyjedziesz do Nie Naszego Mieszkania, to zażyj łyżeczkę aktywnego węgla, który jest w buteleczce w kuchni. - Cz.d.a. (czysty do analizy - dop. mój), usunie ci z organizmu wszystkie toksyny, bo jesteś zatruty.
Rozpakowywałem się w kuchni słuchając Trójki. Setnie się ubawiłem, gdy usłyszałem strwożony głos dziennikarzy prowadzących wiadomości i równie przejęte, ale zabarwione nutą urzędniczo-naukową, głosy przedstawicieli SANEPID-u, że papierosy elektroniczne są (jednak, dziwne - dop. mój) niezwykle szkodliwe. Że specjalnie produkuje się je w 8. tysiącach smaków, żeby uzależnić młodzież i że jedna kapsułka zawiera więcej nikotyny, niż cała standardowa paczka papierosów.
Powiedziałem o tych wieściach Żonie.
- No tak! - Jak się już jeden z drugim z POPISowskich szwagrów wystarczająco nachapał na elektronicznych papierosach, to teraz trzeba mówić, że to straszna trucizna i czym prędzej się wycofać.
- A wiesz, a propos trucizn. - wszedłem jej radośnie w słowa. - Wcale nie brałem tego aktywnego węgla. - Ból głowy i mdłości przeszły mi zaraz po pierwszym łyku Pilsnera Urquella.
- Co ty powiesz?! - odparła. - Równie zaskakujący news, jak ten twój poprzedni!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy, wysłał dwa powiadomienia, że dzwonił i wysłał dwa smsy.