poniedziałek, 28 października 2019

28.10.2019 - pn
Mam 68 lat i 329 dni.

ŚRODA (23.10)
No i dzisiaj w Szkole został zakończony III etap przeprowadzki sekretariatu.

Ileż w takich razach można wyrzucić nagromadzonych przez lata, jak się okazuje, zbędnych rzeczy? Krótko mówiąc śmieci.
Na szczęście podstawiony kontener jest olbrzymi, więc dopóki będzie jeszcze stał przez najbliższy tydzień, to będzie można doń ponawrzucać, a ponawrzucać.

Przedwczoraj, w poniedziałek o 20.00, miałem tajną schadzkę z Najlepszą Sekretarką w UE. Ona mieszka na Naszym Osiedlu w Metropolii, a ja też na nim "mieszkam". Więc już drugi raz od jej odejścia spotkaliśmy się, abym mógł jej przekazać należne ode mnie, jako od pracodawcy, dokumenty, których nie mogliśmy w nowym zestawie osobowym          i w zreorganizowanym systemie przygotować na czas, bo mieliśmy inne priorytety. Taka jest brutalna prawda.
I pod latarnią przegadaliśmy godzinę.
Okazało się, że Najlepsza Sekretarka w UE od 1 października nie pracuje. Dała radę wytrzymać w notariacie z dwiema szefowymi tylko przez wrzesień. Nie była w stanie wytrzymać tego bezsensownego w gruncie rzeczy napięcia wytwarzanego przez obie panie, albo równocześnie, albo na zmianę, stania nad nią i histerycznego wymachiwania rękami i ogólnie sumarycznej, specyficznej głupoty. Więc rzuciła pracę w stylu amerykańskim. Wstała, podziękowała       i wyszła zostawiając obie panie z rozdziawionymi gębami i z Ależ dlaczego?! Przecież tak dobrze nam się współpracowało! A miała takie możliwości, bo okres wypowiedzenia w tymczasowej umowie zlecenia nie był określony. Dziwne, u pań notariuszek?
Jutro szła na kolejne rozmowy w sprawie pracy. Do jakiejś firmy budowlanej, transportowej, czy coś takiego. Więc zaprosiłem Najlepszą Sekretarkę w UE, żeby po kwalifikacyjnej rozmowie wpadła do Szkoły, bo to po drodze. Nie obiecała.
Ale jednak przyszła. Chodziła po Szkole, patrzyła jakie są zmiany i wzdychała. W pewnym momencie przyszedł nasz ulubiony Pan Ochroniarz, pytając dlaczego dzisiaj nie ma zajęć.
- Bo są "bezy"! - odparła natychmiast, zanim zdążyłem otworzyć usta.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
Chciałem zrobić jej kawy, ale podziękowała.
- To może ja panu zrobię?
I znowu wybuchnęliśmy śmiechem.
Z jej relacji wynikało, że firma do której aplikowała (nie cierpię tego słowa), zajmuje się wypożyczaniem ciężkiego sprzętu budowlanego i drogowego. I że praktycznie pracują tam  same chłopy, które "już ją przyjęły bardzo dobrze". Ale co będzie, to jeden szlag jasny wie, bo kandydatek do "jej" pracy było 15.
Z panem rekruterem rozmawiała aż 40 minut, więc powiedziałem jej, że z tego co mi mówi i, jako szef                             o kilkudziesięcioletnim stażu w różnych firmach i w różnych wariantach, wnoszę, że jej szanse na przyjęcie wynoszą 90%.
Odpowiedź miała otrzymać w czwartek.
Najlepsza Sekretarka w UE pomogła mi jeszcze znaleźć w komputerze dwie rzeczy i...się rozstaliśmy. Poszła potem na ploty do zaprzyjaźnionych pracowników właściciela budynku, od którego Szkoła wynajmuje pomieszczenia. Po jakiejś pół godzinie wróciła rozmawiając z kimś przez telefon. Dzwonił ten 40-minutowy rekruter, że jest pani przyjęta i od poniedziałku do pracy.
Ma się tego nosa, no i oczywiście zna się Najlepszą Sekretarkę w UE!
A temu, że woli pracować z chłopami wcale się nie dziwię i doskonale rozumiem. Patrzę przez pryzmat siebie i Żony. Tak ona, jak i ja, wolimy towarzystwo mieszane. Ale samo babskie to już nie. Najgorzej, jak się wpadnie w takie nie mając wyboru. Te rozmowy o pierdołach mogą wykończyć. U mnie dodatkowo dochodzi pojawiający się ból głowy na skutek stałego atakowania moich komórek mózgowych przez wysoki, skumulowany tembr kobiecych głosów. A pracy    z szefową-kobietą sobie nie wyobrażam. Zawsze szefowali mi mężczyźni z jednym wyjątkiem. Jak rozpoczynałem swoją przygodę edukacyjną w szkole państwowej, dyrektorem była dyrektorka. Nie dość, że mnie lubiła, a ja ją, to jeszcze w ogóle "nie stała" nade mną, a jak już musiała, to wszystko mi się "upiekało".
Żona to samo. Tylko jedyny raz zdarzyło jej się, że szefem była szefowa. Kretynka. Czy coś trzeba więcej dodawać?
- Bo mnie, panie dyrektorze, zawsze lepiej pracowało się z facetami. - dokończyła Najlepsza Sekretarka w UE.

Wczoraj wieczorem odwiedziłem Zagraniczne Grono Szyderców.
Pasierbica w smsie napisała, że nie wie, co to jest ZGSz. To jej przypomniałem. Odpowiedziała, że już nieaktualne.     W podstawowym sensie ma rację, bo zanim wszyscy się obejrzeli, być może oni najbardziej, a już mieszkają                 z powrotem w Polsce ponad rok. Ale z drugiej strony ani oni, ani Żona, która uważa, że ich imię należy zmienić/uaktualnić, nie kwapią się do pomysłów. To może, per analogiam, KGSz? - Krajowe Grono Szyderców? Trochę niedobrze, bo kojarzy się z KGB.
Napisała mi też, że...będzie zupa dyniowa i kanapki z jajkiem. To ja jej, że mam mieszane (to przez zupę dyniową - dop. mój) uczucia, ale dziękuję, bo będę po obiedzie. Muszę zjeść to, co mi Matka (tak się wyrażam o Żonie mówiąc o niej jej córce - dop. mój) dała do słoików. - Nie to nie! Jeść u nas nie musisz! - odparła Pasierbica.
Już na miejscu znaleźliśmy konsensus. Dostałem czarną kawę z ekspresu i ze smakiem zjadłem smaczną, mimo że bezglutenową, szarlotkę upieczoną przez Pasierbicę. Jak to się można w prosty sposób dogadać.
A pomyśleć, że jeszcze niedawno niczego nie umiała upichcić.

Wiadomo było, że spotkanie zdominują Q-Wnuki.
Więc najpierw był dym, a potem spokojne granie. Trzeba było się tłuc, szarpać i ciskać poduszkami. To ostatnie Q-Wnuk ma akurat zabronione, bo ostatnio nieźle narozrabiał i mogło się skończyć nieciekawie. Któregoś dnia tak mocno walnął poduszką w wiszącą nad nim i najcięższą w zestawie lamp domowych, że ta uderzyła o sufit i odbiwszy się spadając swym ciężarem wyrwała jeden z dwóch kołków z sufitu. Na szczęście drugi wytrzymał. Teraz Q-Zięć użyje mojej Makity, zrobi głębokie wiercenia i wstawi kołki dwunastki. Ale zakaz obowiązuje. Póki co w suficie jest dziura,        a uchwyt smętnie zwisa.
W trakcie któregoś z szarpań tak mocno to zrobiłem, że Q-Wnuk walnął się czołem o krawędź stolika. I co? I nic. Zaskoczył mnie, bo wcale nie płakał. Przyłożył tylko sobie coś zimnego do czoła, siostra go komediowo pocieszyła i już.
Wyraźnie przez kilka miesięcy się zmienił. Umie już przegrywać i szczególnie się cieszyć, kiedy uda mu się na kilka gier wygrać raz. Ale przeważnie gad jeden wygrywa i za jakieś dwa lata to chyba już w niczym, no może z wyjątkiem warcabów, nie będę miał z nim szans. Jego energia przekłada się też na gry planszowe. Graliśmy w zmodyfikowaną odmianę Chińczyka. W zasadzie pozostali gracze byli mu potrzebni tylko do tego, żeby własnymi rękami rzucać kostkami, a i chyba bez tego mógłby się obejść. Jeszcze nie "zdanżałem" dobrze zobaczyć, co wyrzuciłem,  "ale i tak miałem dobrze", bo on już przesuwał moje pionki i narzucał strategię gry. Ojciec go hamował, ale to każdorazowo wystarczało może na pół minuty.
Ofelia będąc w żłobku już w grupie najstarszej rządzi i według pań jest straszną zadziorą, co to sobie w kaszę dmuchać nie da. Nic dziwnego, skoro ma takiego brata. Swój charakterek pokazuje wszędzie, a wtedy najczęstszym słowem jest Nieee! I startuje do bicia, co przy jej figurce jest komediowe. A w ogóle jest bardzo pozytywna, zajmuje się sama sobą    i nie absorbuje dorosłych jak jej brat, z którym wspólnie ciągle coś trzeba robić - albo biegać, albo skakać, albo się tłuc, albo budować, albo czytać (to przynajmniej zrozumiałe). Tylko dwie rzeczy są w stanie go zupełnie wyciszyć - budowanie z klocków LEGO i ...oglądanie bajek, które trzeba mocno dozować.
A Ofelia większość z tych rzeczy robi sama. Wiadomo - dziewczynka. No i nadal ma tajemniczy uśmiech Giocondy.
Oczywiście, korzystając z pobytu, chciałem przynajmniej z Q-Zięciem powiesić dwie półki, żeby wizyta nie poszła na marne, bo KGSz jest ciągle w swoim mieszkaniu in statu nascendi, ale on się zaparł, że to jest wizyta towarzyska           i koniec! 


Dzisiaj wróciłem do Naszej Wsi via Powiat, bo trzeba było odebrać pranie.
Z daleka widziałem łysego jesiona. A przecież w poniedziałek rano, dwa dni temu, miał jeszcze z połowę liści. Ten to się nie szczypie.
A więc na 100% jesień. Wokoło jest nadal pięknie. I te mgiełki, mgły i mgliska. O różnych porach dnia i nocy. Za każdym razem inne, urokliwe, tajemnicze i wyciszające.

O 21.00 wypuściłem się z Sunią na spacer. W takiej nieziemskiej poświacie widać było na polach zarysy drzew, jasne od piasku ślady dróg, z jednej strony, przede mną,  w oddali światła wsi, a z tyłu głęboką czerń lasu. I widać było wyraźnie ciemny zarys sylwetki Suni, która wywąchiwała, co się dało i która się nie oddalała. Razem tworzyliśmy stado, o tyle specyficzne, że z dwoma naszymi kotami - Bessą i jej synem Basiorem, który lata temu bardzo szybko uzyskał ksywę Laluś. Zawsze w takim przypadku, gdy wychodzimy na spacer z Sunią, koty czekają przed gankiem plącząc się niemiłosiernie, bo czekają na kolację. Wtedy Sunia przegania je pro forma, ot tak dla sportu i żeby sobie nie myślały. Bo ma inny priorytet w postaci wyjścia za furtkę i wypuszczenia się na niezmierzone tereny, które i w niej, i w nas budzą poczucie wolności. A koty też tak uciekają, żeby się nazywało.  Bo przecież wszystko w rodzinie.
Co innego, gdy napatoczy się obcy kot. Uuuuuu!
Raz taki bury dachowiec zmierzał drogą od wsi w kierunku naszego siedliska (być może wyczaił darmowe żarełko naszych kotów), gdy Żona i ja z Sunią wyszliśmy na spacer. Zanim kot, a co dopiero my, się zorientowaliśmy, Sunia już pędziła na szóstym biegu. W takim cwale to jej nigdy nie widzieliśmy. Kot zrobił to samo, ale na odkrytym terenie nie miał szans. Więc błyskawicznie, w pełnym gazie i amoku, wdrapał się po betonowym elektrycznym słupie aż na sam szczyt, co samo w sobie wyglądało komicznie - taka kocia figurka na wysokim drągu. My podziwialiśmy, jak udało mu się tam dostać, skoro po drodze wisiały cztery elektryczne druty biegnące od wsi do naszego siedliska. Sunia zaś doskonale go widziała i dostawała bezradnego szału. I dodatkowo się martwiliśmy, jak on teraz zejdzie, bo wystarczy że na chwilę, przy schodzeniu, zewrze sobą dwa druty i nie tylko my, ale i być może pół wsi zostanie bez prądu. A o kocie nie będzie nawet co wspominać.
Gdy wracaliśmy, kot ciągle siedział na szczycie i nas obserwował. Nie schodził, bo nie czuł się bezpiecznie,                    a widoczność, skubany, miał świetną. Sunia znowu go obszczekała.
Już z domu obserwowaliśmy słup - kot ciągle siedział. Trwało to jakieś 2-3 godziny, gdy "nagle" kot zniknął. A prąd był dalej.
Jeszcze wiele miesięcy po tym incydencie Sunia przechodząc obok tego słupa wyraźnie go obserwowała, a nawet          i teraz, po kilku latach, zdarza się, że biegnąc obok niego świńskim truchtem (ulubiony sposób poruszania się tej rasy) podnosi na chwilę łeb i rzuca na sam szczyt kontrolne spojrzenie.

Więc w tych ciemnościach szlibyśmy w kompletnej ciszy, gdyby nie koty, a konkretnie Laluś. Co chwilę zawracał głowę swoim bezsensownym miauczeniem. Bessa zaś szła tak w pierwotny sposób - przyczajona, uważna, co chwilę zatrzymująca się, żeby skontrolować sytuację, czujna.
Ledwo widząc te dwie ciemne sylwetki można by pomyśleć, że lezą tylko dlatego, bo chcą żreć. O żeby tak było. Lata mieszkania w Naszej Wsi pokazały co innego.

Zanim się do niej sprowadziliśmy, mieszkaliśmy na peryferiach Metropolii w Biszkopciku. Najpierw pojawił się w nim nasz Pies, cane corso, na początku taki trzymiesięczny 15-kilogramowy słonik, a po nim, po pół roku trzymiesięczny kotek, Bessa właśnie, cała czarna z białym krawacikiem. A Bessa dlatego, że nie dość, że czarna, to ponieważ "od początku" była z nami Hossa, starsza dystyngowana pani, piękna trójkolorka, więc nazwa sama się narzuciła.
Bessę dostaliśmy od mojego kolegi ze studiów, a Psa po prostu kupiliśmy z "dzikiej hodowli (w 2002 roku jeszcze było to możliwe) niczego nie wiedząc o tej rasie. A poszliśmy "tylko" z Żoną i Pasierbicą obejrzeć pieski. Niestety nie mogliśmy się oprzeć temu klocowi siedzącemu w klatce z obwisłymi uszami, jak taka bida.
Bessa od początku kumplowała się tylko z naszym Psem. Jak się poznali w 2003 roku, on miał jakieś dziesięć miesięcy, a ona trzy. On już wtedy osiągnął swój ostateczny wzrost (pełną wagę, 60 kg, uzyskał w wieku trzech lat), więc łeb wielkości średniego wiadra miał na wysokości szczytu oparcia ikeowskiego fotela. Ona z góry oparcia starała się łapkami uderzyć go w paszczę, którą on, całą rozdziawioną i dyszącą, jej podstawiał. To była ich ulubiona zabawa, a dla nas darmowy teatr.
Pies miał pod drzwiami sypialni na I piętrze swoje legowisko, olbrzymi ponton, który z biegiem miesięcy malał. Każdego wieczoru, kiedy dom usypiał, na górę najpierw udawały się zwierzaki, a potem my. I niezmiennie ukazywał się naszym oczom ten sam widok. Na środku(!) olbrzymiego pontonu leżał sobie mały czarny kotek zwinięty w kulkę, a obok stał ze zwieszonym nad pontonem łbem bezradny duży pies, który z dupowatą miną patrzył na nas To gdzie ja teraz będę spał? Może byście coś z tym zrobili i mi pomogli?
Ta jego dupowatość niezmiennie mnie irytowała i aż mnie korciło, żeby go kopnąć w tą jego psią dupę i go wzbudzić. Przecież wystarczyłoby, żeby tylko machnął łapą, a całe legowisko byłoby jego.
Więc wkurzony brałem kotka za fraki i wywalałem brutalnie na zewnątrz. Pies się układał, a za chwilę, niczym niezrażony kotek wchodził z powrotem i wtulał się w ciepły krąg psiego brzucha. I tak spali.
Bessa przyjaźniła się z Psem do końca jego życia. Gdy wracaliśmy do Naszej Wsi po jakichś wojażach zawsze witała się z nim, a z nami nigdy. Nawet się, szelma, nie dawała pogłaskać (to nadrabiał Laluś). A jak Pies leżał w słoneczku na swoim ulubionym miejscu przed gankiem (dokładnie teraz robi to Sunia), Bessa podchodziła i halsując                           w nieskończoność tam i z powrotem ocierała się cała o jego paszczę. On to znosił cierpliwie, a jak już miał dosyć, to stać go było tylko na odwracanie paszczy albo w lewo, albo w prawo, żeby z nią "uciec", ale oczywiście nic to nie dawało. Basior nigdy nie odważył się tak zrobić.
Zresztą Basiora traktował dosyć bezceremonialnie, żeby nie powiedzieć brutalnie. Gdy widział, że leży on rozwalony na moich kolanach, podchodził i przeciwnie niż Sunia, która z zazdrości tylko drze paszczę, milczał. Błyskawicznie tylko wsuwał swój olbrzymi łeb między kota, zachodząc go na wszelki wypadek od tyłu, a moje kolana i jednym podrzutem głowy katapultował go na jakiś metr do góry. Basior leciał z wrzaskiem, po czym spadał, oczywiście na cztery łapy.
Ten widok zawsze sadystycznie mnie bawił. Czasami dolewałem oliwy do ognia mówiąc do Psa specjalnie modulowanym głosem No i widzisz, co ten kot wyprawia?!
Fajne było też to, że nigdy nie był winny Pan, tylko zawsze kot.
Nie wiem, jakby zachował się Pies, gdyby na kolanach leżała Bessa. I nigdy się nie dowiem, bo Psa już od siedmiu lat nie ma, a Bessa do tej pory nie chce się aż tak przyjaźnić. Chociaż ostatnio, chyba na stare lata, łagodnieje, bo daje się przywołać i nawet pogłaskać. Ale nie wolno wtedy być za bardzo brutalnym i napastliwym, bo natychmiast ucieknie.

Któregoś ranka w Biszkopciku odkryliśmy ślady rui. Bessa weszła w dorosły wiek.
Natychmiast pojawiło się pięciu, jak skrzętnie policzyłem, amantów. Codziennie rano na tarasie przy kuchni, pod wielkim orzechem, siedzieli w różnych miejscach i wysokościach, i cierpliwie czekali. Większość stanowiła populację dachowców, szaroburych wypłochów, niegodnych naszej kotki, ale jeden był piękny, cały czarny i napuszony - taki Basior (od razu go tak nazwałem). Więc rano wcześnie wstając przygotowywałem sobie po cichu baterię ziemniaków, po czym gwałtownie otwierałem drzwi tarasowe i ciskałem nimi w dachowce. A Basiora obłaskawiałem miłym i ciepłym głosem, i szyneczką oczywiście. Przychodził i nawet udawało mi się go głaskać.
Po mniej więcej dwóch miesiącach okazało się, że moje wysiłki nie poszły na marne. Któregoś dnia rozemocjonowana Pasierbica odkryła w swojej szafie, w ciuchach, pięć ślepych kociąt. Wszystkie były identyczne - czarne po ojcu i matce, i każdy z takim samym białym krawacikiem po matce. Zrobiła się domowa afera. Koty wsadziliśmy do specjalnie przygotowanego kartonu i wyjęliśmy szybę z drzwi, żeby Bessa miała nadal swobodę i żeby mogła schodzić na dół i na dwór.
Po tygodniu pojawiło się dziesięć czarnych paciorków, a po kolejnych kilku dniach koty okrzepły na tyle, że zaczęły         z kartonu wyłazić.
I był to kolejny teatr. Bo robiły to w sposób niezmiernie zdesperowany i zdeterminowany. Potrafiły po ścianie kartonu wdrapać się na samą górę, na krawędzi ścianki zawisnąć na brzuszkach i kolebiąc się tam i z powrotem kombinować, jak spaść na właściwą stronę. Nie zawsze się to udawało. Wtedy natychmiast ponawiały próbę. A gdy już udało im się zlecieć na łeb, na szyję, jak kamikadze, na podłogę, natychmiast rozpierzchały się po całym pokoju niczym karaluchy    i trzeba je było z różnych kątów i zakamarków wyłapywać. Oczywiście była to syzyfowa praca. Więc sobie odpuściliśmy. Jak szliśmy do Szkoły, a Pasierbica do szkoły, koty miały do dyspozycji cały pokój. Wyjść się z niego nie dało systemem wdrapywania się do otworu, którym wyskakiwała matka, bo powierzchnia drzwi była za śliska. A gdy wracaliśmy             i zaglądaliśmy przez otwór, nieodmiennie po drugiej stronie, tuż za drzwiami, widzieliśmy taką zbitą i zwartą "kocią kupkę" z dziesięcioma paciorkami precyzyjnie w nas wpatrzonymi. Brałem wtedy taką "kocią kupkę" w dwie dłonie, unosiłem do góry, przysuwałem do oczu i gadałem. A one swoimi małymi pyszczkami pomiaukiwały.

Po tym wszystkim Bessę wysterylizowaliśmy, na cztery koty znaleźliśmy błyskawicznie chętnych, a jednego sobie zostawiliśmy nazwawszy go na cześć ojca Basiorem, nie wiedząc wtedy, że stanie się Lalusiem. Wszystkie trzy koty miały swobodę, mogły wychodzić na dwór, ale były karmione i nawet miały swoje kuwety.

W 2006 roku sprzedaliśmy bardzo korzystnie Biszkopcika i z tych środków kupiliśmy Naszą Wieś, która wówczas była postsocjalistyczno-alkoholiczno-rolną ruderą i mieszkanie w bloku. Bo drogi nasze i Pasierbicy, jak również zwierząt zaczęły się rozchodzić. My i Pasierbica do końca roku mieszkaliśmy w bloku razem z Psem i Hossą. Bessa i Basior od razu, od samego początku remontu, zostały przeflancowane do Naszej Wsi.
Najpierw były zamknięte w jednym pokoju, w niewoli, gdzie dostawały jeść, pić i gdzie miały swoją kuwetę. Z domu praktycznie niczego nie udało się uratować, więc I ekipa (w dwuletniej remontowej historii były trzy) zdjąwszy dach          i stropy, ukazując przez to lazur nieba, musiała koty przenieść do budynku pełniącego wcześniej rolę obory                     i gospodarczą (przyszłe apartamenty dla gości), zamknąć je w jakiejś pakamerze, a mały okienny otwór zasłonić plastikową siatką. Baliśmy się po prostu, że koty nam uciekną i gdzieś przepadną.
W każdym tygodniu przyjeżdżaliśmy dwa razy nadzorując prace remontowe i "odwiedzaliśmy" koty w ich drugim więzieniu. Na nasz widok skarżyły się okropnie, ale co było robić.
Któregoś dnia przyjechaliśmy, a Pulpet, szef już II ekipy budowlanej, z charakterystycznym diabelskim uśmiechem na pucułowatej twarzy oznajmił, że koty są na wolności. Zmartwieliśmy. Zaspokoiwszy siebie naszą reakcją z tym samym uśmiechem dodał, że są, trzymają się domu i przychodzą na posiłki.
Co się okazało? Otóż kilka dni wcześniej, musiało to być w nocy, w szalonej desperacji po prostu rozszarpały gruby plastik okiennej siatki. I już. Od tamtej pory do dzisiaj żyją na wolności.
W grudniu 2006 roku, gdy ostatecznie zjechaliśmy już na stałe do Naszej Wsi mając na głowie ciągle ekipę II, a potem III, bo przecież remonty biegły dalej, chcieliśmy, żeby, wzorem Biszkopcika, były w domu z możliwością wychodzenia na dwór. Nie dało się. Ich "więzienna" trauma była tak mocna, że każdorazowe zamykanie drzwi do domu kończyło się natychmiastowym miauczeniem i histerycznym kręceniem się pod drzwiami.
Więc w domu w Naszej Wsi nigdy nie mieszkały. O ciepłej porze roku dostawały jedzenie raz dziennie, a o zimnej dwa razy. I świetnie dawały sobie radę buszując po okolicznych i bezpiecznych łąkach przynosząc codziennie pod dom myszki i chwaląc się nimi wniebogłosy. Zimą kotów przybywało, Bessy jakieś 50%, ale nawet wtedy była zgrabna, taka zwinka, a Basiora drugie tyle, co latem, przez co niezwykle upodobniał się do swojego ojca. Przysposobiłem im też na zimę stodołę wstawiając ocieplane legowisko i montując specjalną klapkę, przez którą mogły wchodzić i wychodzić. Korzystały z tego, ale czasami i tak potrafiły spędzić mroźną noc w jakichś dziwnych miejscach, które temperaturowo były, według mnie, znacznie gorsze.
Potrafiły przetrwać mrozy -15 st. / - 20 st. (były jeszcze stosunkowo niedawno takie zimy).
To je niesamowicie zahartowało. Goście często nie chcą wierzyć, że Bessa ma 17 lat, a Basior 16.

Parę lat temu myśleliśmy, że z Bessą się już rozstaniemy. Któregoś wieczoru, a było to latem, dając kotom jeść zobaczyłem w szoku i z przerażeniem, że ma rozwalony brzuch i to tak, nie wierzyłem własnym oczom, że było widać flaki. Spróbowałem ją zanęcić na parapecie (pierwsza moja głupota) pysznym jedzonkiem, a potem ją złapać (druga). Nie dość, że zmusiłem ją do niepotrzebnego wysiłku i wskakiwania na parapet, to jeszcze chcąc ją złapać, zmusiłem ją do jeszcze większego przy panicznej ucieczce. Nie było szans, bo zdawała sobie doskonale sprawę ze swojej słabości   i stała się już całkowicie nieufna. Postanowiliśmy z Żoną dać jej spokój. Miskę położyliśmy w lekkim oddaleniu od parapetu i dwa razy dziennie dawaliśmy jeść obserwując przez okno, jak się zachowuje. Jadła, co chwilę czujnie rozglądając się dookoła.
Ale w sumie postawiliśmy na nią krzyżyk, bo zabrać ją do weterynarza nie było szans.
Trwało to jakieś dwa tygodnie, a kot żył. I miał się wyraźnie coraz lepiej. To "wróciłem" do parapetu.
Za parę dni, gdy osłabiłem jej czujność, dorwałem gada. Na brzuszku miała tylko bliznę, która bardzo szybko zarosła sierścią. Ale co jej się stało, nie wiemy do dzisiaj. Może walczyła z jakimś zwierzakiem, może to był drapieżny ptak?
Basior z kolei wygląda nieźle, ale trochę gorzej niż matka. A wszystko przez bójki z innymi kocurami. Więc prawe ucho ma postrzępione i rozharatane prawe oko, które ma inną barwę niż lewe. Ponadto utyka na prawą tylną nogę, a kłaki na niej ma jakoś tak dziwnie postrzępione. Ale daje radę.

Gdy już koty rozszarpały plastikowe kraty niewoli, co nasz przyjazd powtarzała się ta sama scena. Wszędzie za nami chodziły, a gdy wyjeżdżaliśmy, odprowadzały nas do auta.  Widząc jak wsiadamy i odjeżdżamy, siadały równiutko na drodze, każdy na "swoim" piaszczystym jej śladzie , z łapkami precyzyjnie ułożonymi i zwiniętymi wokół ciał ogonami,    i tworząc dwie bezgłośne figurki patrzyły.
Ich obraz ze wstecznych lusterkach samochodu pamiętamy do dzisiaj - dwa czarne malejące punkty                                z charakterystycznymi szpicami uszu.
I tak to trwało, 100/100, do grudnia, dopóki nie przyjechaliśmy na stałe.

Jak już zamieszkaliśmy, często z Psem chodziliśmy do lasu, robiąc większe lub mniejsze spacery. I zawsze towarzyszyły nam koty, co już naprawdę było hecne. Każdy z nich zachowywał się inaczej. Basior szedł "normalnie" wyjeżdżonym śladem drogi od czasu do czasu zaznaczając swoją obecność pomiaukiwaniem. Bessa zaś bezgłośnie przemykała skrajem lasu z obniżonym do ziemi brzuchem co chwilę się zatrzymując i czujnie nasłuchując. Czasami na dłużej znikała, by pojawić się nagle na skraju drogi.
Pewnego razu zrobiliśmy naprawdę duże koło. I to się kotom nie spodobało. Nawet Bessa miauczała.
- Czy nie rozumiecie, że za mocno oddalamy się od domu?! - I że staje się to coraz bardziej niebezpieczne! - My tych terenów już nie znamy i to jest ponad nasze, kocie nerwy? - Wracajmy natychmiast!
Nic sobie oczywiście z tego nie robiliśmy. I w pewnym momencie koty zaczęły znikać, nawet Basior, by jednak za jakiś czas pojawiać się na drodze za nami w odległości 50-100 m. Weszliśmy już w odcinek "koła powrotnego" do domu, gdy koty zniknęły na dobre. Stwierdziliśmy, że nie będziemy się przejmować, przecież wrócą po naszych śladach.
Po godzinie kotów nie było, po dwóch również, a to już nie było na nasze, ludzkie nerwy. Więc pognaliśmy do lasu po swoich śladach, pod prąd pierwotnej trasy, drąc się niemiłosiernie.
- Kooootyyy! - to ja. One znają to moje zawołanie, takie wysokim i przeraźliwym tonem, bo w ten sposób przywołuję je do jedzenia. A gdy są już na miejscu dodaję "normalnie": - Koty! - Bestie! - Niedobre! - Czarne! - Z Afryki, z kociej muzyki!, co tylko zwiększa ich aktywność w plątaniu się pod nogami.
Ale teraz darłem się tylko "Kooootyyy!". A Żona co chwilę wołała "Beeessaaa! - Baaasiooor!"
Szliśmy dalej coraz bardziej zdenerwowani, gdy nagle z przeraźliwym miauczeniem wyszły z jakichś zarośli. No co za ulga i radość dla wszystkich.
Takiego numeru już nigdy nie powtórzyliśmy. Ani my, ani koty.

W tej kociej epopei oddzielną historię utworzyła Hossa.
Ta życia lekkiego nie miała.
Była z Żoną od malutkiego kocięta, zanim pojawiłem się ja, przyczyna późniejszych komplikacji w jej życiu. Więc najpierw spadła z dziewiątego piętra, z czym nie miałem nic wspólnego, i połamała sobie obie przednie łapki. Specjalnie nic sobie z tego nie robiła, bo według Żony, np. idealnie potrafiła tymi swoimi gipsowymi kikutami zagarnąć piaskiem kupę w kuwecie.
A potem nastałem ja.
Przez jakiś czas wynajmowaliśmy mieszkanie, gdzie Hossa nadal była kotem domowym.  W tamtym okresie lubiła przesiadywać na samym szczycie regału w pokoju Pasierbicy. Często ją tam nachodziłem. Koncentrowałem jej wzrok     i uwagę na mojej ręce podejrzanie przesuwającej się ku niej po regale, a drugą, perfidnie i niespodziewanie, szturchałem ją od tyłu w ogon. Natychmiast "stawała dęba", tak po kociemu. Wyginała grzbiet w pałąk i nastraszała sierść tak, że było jej dwa razy więcej, a nastroszony ogon tworzył jakieś dziwne esy i floresy. I "taka groźna" chodziła po regale tam i z powrotem. We troje pękaliśmy ze śmiechu, co jeszcze bardziej ją nakręcało.
Trwało to jakieś półtora roku, po czym wprowadziliśmy się do Biszkopcika, który wówczas oczywiście Biszkopcikiem nie był, tylko zarośniętą, zaciekającą ruderą. Moment wprowadzenia się do tej rudery był dużą traumą dla Pasierbicy i dla Hossy.
Pasierbica, jako ówczesna nastolatka, patrzyła na nas dziwnie, jak w pierwszych dniach emocjonowaliśmy się                 i snuliśmy pomysły, jakie cacko z tej rudery zrobimy. A Hossa zniknęła. Po prostu. Nie pomagały nawoływania, judzenie pysznym jedzeniem, nic. Kota nie było. W nocy można było tylko usłyszeć delikatne tupanie po schodach. Rankiem śmialiśmy się,  że to chyba chodzi po nocy poprzednia właścicielka, starsza pani, której ponoć w tym domu się zmarło. Ale jakoś nastolatka naszego poczucia humoru nie podzielała.
Po trzech dniach Hossa się objawiła. Wylazła ze swojej kryjówki, którą była stara wersalka po poprzedniej właścicielce. Wersalka z tyłu była obleczona kawałkiem materiału, który zabezpieczał przed kurzeniem się składaną do skrzyni pościel. W materiale była nadpruta dziura, niegodna naszej uwagi, jakieś 10 cm średnicy, ale to wystarczyło, żeby kot przez nią właził do kryjówki, a w nocy, gdy już wszyscy spali, wyłaził, żeby buszować i poznawać, no i żeby się najeść, napić i zrobić kupę. Po tych "żywych" śladach wiedzieliśmy, że gdzieś jest i że żyje. A tyle razy siadaliśmy na wersalce  z kotem wewnątrz.

Remont zaczęliśmy od ocieplenia budynku, a jeśli chodzi o Hossę, jako dydaktyk, wprowadziłem do harmonogramu dnia przedmiot z cyklu Przystosowanie kota do życia w przyrodzie, podtytuł Przywrócenie pierwotnych instynktów. Więc po wycięciu chwastów na 1000-metrowej działce wynosiłem ją drącą się na zewnątrz i kładłem na środku "olbrzymiej przestrzeni".
Paraliżował ją każdy szelest źdźbła trawy. Leżała przywierając brzuchem do ziemi, a gdy, przykucnięty, odsuwałem się na metr, natychmiast wczołgiwała się pode mnie. Więc ja znowu o metr, to ona znowu...
Trwało to kilka dobrych dni, gdy wreszcie zdecydowała się prysnąć spode mnie do domu. Przy czym, idiotka "wymyśliła" drogę powrotu po przyprostokątnych, a wiadomo, że suma przyprostokątnych jest większa niż przeciwprostokątna. Biegła więc prostopadle do ściany budynku, potem wzdłuż niej, by wpaść na schody i dać drapaka na poddasze, do swojego azylu, czyli do pokoju Pasierbicy.
Ale znowu po kilku dniach wykombinowała, że jednak przeciwprostokątna stanowi krótszą drogę ucieczki. W końcu nie uciekała, tylko sama z siebie wychodziła na znany sobie teren i buszowała.
Wtedy nastąpił etap II - Nauka chodzenia po drzewie. Wziąłem miauczącego kota w swoje łapska i bezceremonialnie pizgnąłem go na jednego z dwóch orzechów, na rozwidlenie dwóch konarów. Wrzask był straszny o, raptem 1,5 metra wysokości. Bez litości obserwowałem, co będzie. W końcu zlazła i uciekła. To następnego dnia wrzuciłem ją, przy wtórze wrzasku, jeszcze wyżej. I tak codziennie, po trochu, dokąd mogłem dosięgnąć.
Za jakiś czas Hossa odstawiała teatr przy trzyosobowej widowni. Właziła na dowolne drzewo na terenie posesji, które, jak chyba prawie wszystko we wszechświecie, miało budowę fraktalną ("samopodobną" lub "nieskończenie złożoną"). Szczególnie upatrzyła sobie starą jabłoń. Szła po coraz cieńszych gałęziach aż do samego końca łapiąc się rozpaczliwie pazurami rachitycznych gałązek i wywijając ogonem, żeby złapać równowagę. Na końcu udawało jej się nawrócić, kiedy już myśleliśmy, że spadnie, zejść z drzewa i uciec do domu.
Wiało zgrozą, ale czy ktoś jej kazał?!

Ten trudny okres się skończył, ale zmienił się w inny, równie trudny. Bo przybyli kolejni ciemiężcy. Po pół roku pojawił się, wówczas trzymiesięczny, Pies. Oczywiście Hossę tego dnia zżerała straszna ciekawość, więc zeszła z góry, żeby zobaczyć. Przemykała w swoim stylu wzdłuż ścian, po kątach prostych, w końcu zobaczyła olbrzymi ponton, którego jeszcze wczoraj nie było i zamarła. W tym momencie Pies, coś usłyszawszy przez sen, wyszedł z legowiska, zobaczył Hossę, szczeknął basowo raz i wrócił spać. Hossa natychmiast uciekła, ale ta jej rejterada na zawsze zestygmatyzowała stosunki między nimi. Bo gdy Hossa schodziła na dół, on ją gonił. Przy czym robił to po "kociej linii", czyli dokładnie po jej ucieczkowym śladzie. Jeśli ona dawała panicznego nura pod niskim stolikiem, on robił to również. Z biegiem krótkiego czasu szło mu to coraz gorzej, bo raptem po kilku tygodniach musiał już się pod nim ostro czołgać odpychając się łapami od podłogi i czyniąc pogoń bezsensowną, aż wreszcie któregoś dnia ugrzązł na dobre i dał sobie spokój. Zaprzestał gonitw za kotem, a tylko, gdy Hossa się pojawiała, markował ruch gonienia. I to wystarczało.
Potem pojawiła się malutka Bessa, która od razu wolała zabawy z Psem. Zwłaszcza po kilku jadowitych                           i ostrzegawczych syknięciach Hossy.
Sytuacja się ustabilizowała aż na trzy lata. Pojawienie się pięciu kociąt, z których cztery znalazły bardzo szybko nowe domy, specjalnie nie zainteresowało ani Psa, ani Hossy. Doszło nawet do takiej równowagi, że gdy wychodziłem            z Psem na spacer po osiedlowym parku, wypuszczała się z nami Hossa, która kocim zwyczajem przemykała wśród chaszczy szorując brzuchem po ziemi boczkiem, boczkiem. Ale ta przynajmniej była doskonale widoczna, bo                w trójkolorze biało-rudo-czarnym dominował biały.

Jak wspomniałem, w 2006 roku musieliśmy "przeczekać" okres remontu Naszej Wsi w blokowisku w Metropolii. Trwało to osiem miesięcy, od kwietnia do grudnia. Nie wiem, czy z nowego układu, był ktokolwiek zadowolony. Może Pasierbica? My na pewno nie i Pies też nie. Z przyrody, ze śniadań na tarasie, z kominka przenieśliśmy się do ciasnego betonu. Pies wszędzie zawadzał, na każde pomieszczenie był za duży i nawet "przeszła mu ochota na gonienie kota". Chyba jednak najlepiej miała Hossa, chociaż i tutaj, zdawałoby się w niekonfliktowym terenie, nawiwijała. Raz chyba pomieszało jej się, że jest w Biszkopciku i niezauważona czmychnęła na korytarz przez ledwo uchylone drzwi do mieszkania. Początkowo nikt tego nie zauważył, a potem lataliśmy po kilku klatkach schodowych i po wszystkich piętrach i w końcu ją znaleźliśmy mocno znerwicowaną. Innym razem siedziała sobie na parapecie kuchennego okna delektując się wiosną i widokami z drugiego piętra. Ktoś z nas musiał wchodzić lub wychodzić z mieszkania, zrobił się przeciąg i zamykające się okienne skrzydło zdmuchnęło kota na zewnątrz.
- A to nie państwa kot chodzi tam na dole przy murze? - przytomnie zapytała sąsiadka z I piętra, mieszkająca pod nami, która od początku zaprzyjaźniła się z Psem. Gdy się spotykaliśmy, zawsze zaczynała od A jak tam Pies?
Pędem wypadliśmy przed blok i oczywiście, ta idiotka, zdezorientowana i w histerii poruszała się przy ścianach, po kątach prostych, nie wiedząc kompletnie dokąd iść.

Pod koniec roku w mieszkaniu pojawił się Leon Zawodowiec. Ten nie miał żadnego respektu dla nikogo. Na szczęście dla Hossy i dla Psa był krótko.
W grudniu 2006 roku wprowadziliśmy się do Naszej Wsi. Zabraliśmy Psa i Leona Zawodowca, a Hossa została             w Metropolii z Pasierbicą. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Pasierbica zaczęła jeździć po świecie za swoim przyszłym mężem (wtedy studiował w Danii, Anglii i w Niemczech), a do mieszkania wprowadziła się Teściowa wraz ze swoją kotką. A ona i Hossa za sobą nie przepadały, delikatnie mówiąc.
Więc trzeba było zabrać Hossę do Naszej Wsi. Wtedy było już widać po niej schyłek życia. Gdy szliśmy na spacer         z Psem i dwoma czarnymi kotami, odprowadzała nas tylko do bramy, a potem wracała. Było lato, więc przeważnie przebywała na dworze wylegując się całymi dniami najczęściej w swoim ulubionym miejscu, w cieniu derenia.
A potem, któregoś dnia, bezpowrotnie zniknęła. Chodziliśmy kilka dni po okolicach i ją nawoływaliśmy, ale bezskutecznie. Chyba dokonała żywota kryjąc się gdzieś, żeby to zrobić spokojnie, bezpiecznie i godnie.

Oddzielnym, efemerycznym, zwierzęcym wątkiem był Leon Zawodowiec.
Mając w stosunkowo krótkiej perspektywie wprowadzić się do Naszej Wsi, zamarzyliśmy o trzecim kocie, ale koniecznie rudym. Powiedzieliśmy o tym Pulpetowi, szefowi II ekipy, która właśnie nastała i kontynuowała remont.
Pulpet należał do tego typu fachowców, złotych rączek, co to krawaty wiąże, usuwa ciążę. Potrafił wszystko. Polecił nam go jeden "znajomy" z Muratora.
Najpierw wyremontował nam łazienkę w mieszkaniu "ośmiomiesięcznym".
Na przepraszające pytania zadawane sąsiadce, tej "pod nami", przyjaciółki Psa, jak znosi nasz remont, zawsze odpowiadała pogodnie, że dobrze.
- Tylko strasznie klną. - dodawała.
No tak. W bloku niesie.

Pulpet na przykład postawił nam kuchnię wiejską wraz z piecem (w jednym ciągu kominowym), które zbudował z  kafli    z dwóch starych rozebranych pieców.
- A pan już taki piec stawiał? - zapytałem lekko zaniepokojony.
- Nie, ale dawno temu raz widziałem, jak stawiał mój dziadek. - uśmiechnął się szelmowsko i pucułowato.  
Odpalił laptopa, w Internecie zobaczył, jak stawia się piec i...postawił. Minęło już trzynaście lat, a piec z kuchnią działają bez zarzutu i są ulubionym miejscem Żony, która tylko, jak może, tam gotuje, czasami nawet latem.
Pulpet, po grudniu, kiedy się wprowadziliśmy, koegzystował w czasie dalszego remontu z nami, w naszym domu, pół roku. Sobie i trzem pracownikom przysposobił do życia obecny warsztat - podpiął do komina kozę (była niezła zima), ustawił łoża noclegowe z grubych materacy i nawet zainstalował satelitarną telewizję. To czymżesz było dla niego "załatwienie" małego, rudego kotka.

Dostaliśmy go na wiosnę, więc siłą rzeczy trzeba było go zabrać do Metropolii. Co prawda wtedy czarne koty żyły już na wolności, ale zostawianie go z nimi nie było chyba najlepszym pomysłem.
W mieszkaniu rządził na całego. I nie miał szacunku dla starszych i wcześniejszych mieszkańców.
Sam niejednokrotnie widziałem, jak z ukrycia, z góry, wybijał się i lądował na łbie Psa, bogu ducha winnego, który akurat przechodził przez przedpokój. Odbijał się i zanim oszołomiony, zdezorientowany i lekko przestraszony Pies zdążył zareagować, to ta ruda łachudra już dawała dyla za dolne szafki kuchenne, gdzie nijak nie można było jej dopaść. Sam zatłukłbym to rude, wredne i perfidne bydlę.
Za chwilę mi przechodziło, zwłaszcza gdy pojawiało się zza szafek takie niewinne, rude kociątko.
A znowuż za chwilę z sąsiedniego pokoju rozlegał się wrzask Hossy.
Gdy przyjechaliśmy do Naszej Wsi, nie miał żadnego respektu przed Bessą i Basiorem. Bardzo szybko dały za wygraną i po prostu przed nim uciekały.
Po jakimś czasie Leon Zawodowiec zniknął. Nawet nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby go szukać, bo szukaj wiatru       w polu...
Jakieś trzy miesiące później, tak na wiosnę, jechaliśmy Terenowym koło naszej łąki. Patrzymy, a po niej chodzi rudy kot, no wypisz, wymaluj Leon zawodowiec, tylko oczywiście większy. Zatrzymałem auto. Żona wypadła i w takiej akcji         w życiu jej nie widziałem. Zwabiła kotka, po czym szybkim ruchem, rozglądając się nerwowo wokół siebie, wsadziła za pazuchę i z rozwianym włosem wpadła do auta.
- Jedź! - rzuciła krótko.
A widząc moją minę dodała:
- No co, przecież to jest nasz Leon Zawodowiec!
I raz był, a raz nie. Raz był takim, jakiego pamiętaliśmy, a raz jakiś taki inny. Tłumaczyliśmy sobie, że przecież urósł, ale nie czuliśmy się z tym najlepiej.
Rozwiązanie przyszło samo. Po jakichś dwóch tygodniach zniknął. I słuch o nim zaginął.
Taki hultaj, nicpoń i ogólnie szaławiła!

Wróciliśmy ze spaceru.
Do dwóch kocich misek nałożyłem jedzenie i szedłem do parapetu okna uważając, żeby się przy tym nie zabić, bo koty jak zwykle wpadły w amok, nie czekały spokojnie, tylko plątały się pod moimi nogami, na zmianę przechodząc między lewą i prawą, gdy ja  usiłowałem dotrzeć na miejsce. Basior robił przy tym straszny rejwach i miaukolił, jakby dokonywał żywota, natomiast Bessa, jak zwykle, milczała i nie zniżała się do takiej żebraniny. Od zawsze była niezależna i miała swój honor.
Basior, gdy niosę miskę, nigdy nie zostawia wolnego miejsca na parapecie, żebym mógł ją postawić. Oczu z niej nie spuszcza i podąża za każdym jej ruchem, więc muszę na chama go odsuwać. Bessa zawsze elegancko zostawia wolną przestrzeń parapetu tam, gdzie stawiam miskę. Przecież to logiczne.

Można było zamykać dom i iść spać.

Ale wzięło mnie dzisiaj na te zwierzęta, zwłaszcza na koty...
Może to przez tą mglistą, czarną i tajemniczą, taką kocią atmosferę spaceru.

CZWARTEK (24.10)
No i dzisiaj ustaliliśmy i wynegocjowaliśmy warunki kupna mieszkania w Uzdrowisku.

Po dwóch wizytach na miejscu, wielu mailach i kilku telefonach.
Przy czym jest ono niezależnym bytem, nie mającym niczego wspólnego z "nieruchomością Szczwanej Lisicy".
A więc już na amen wiążemy się z Uzdrowiskiem. Ta decyzja zaoszczędzi nam mnóstwo czasu, energii i zdrowia           i pozwoli przejść w konkrety. Wieczorem, zanim z obecnymi właścicielami przeprowadziliśmy ostateczną, podsumowującą rozmowę telefoniczną, wysłałem Żonie smsa. Bo byłem na górze, w tzw. prywatnej części domu,          i pisałem, a Żona na dole, po drugiej stronie, w kuchni, Tam, gdzie moje miejsce (mówi to często, za każdym razem mnie prowokując i patrząc na mnie uważnie, czy abym za skwapliwie nie przytaknął).
Żonę ta cała sytuacja, wiele niewiadomych, urzędy, notariaty, bezlik dokumentów, maili, telefonów, śledzenie i selekcja ofert w Internecie, czyli ogólne miotanie się, strasznie spala. Bo jednak to wszystko jest na jej głowie. Więc wysłałem jej scenariusz naszego życia w najbliższych miesiącach nazwany przeze mnie KASKADOWYM. Ku pokrzepieniu jej serca.
- 1) Względnie szybko Mieszkanie otrzyma podział (obecni właściciele całości na I piętrze też muszą dokonać podziału, ale sprawa jest prostsza niż u Szczwanej Lisicy - dop. mój), więc będziemy mogli zabrać się za jego modernizację mieszkając jeszcze w Naszej Wsi, 2) W tym czasie Nasza Wieś się sprzeda, a my przeniesiemy się na gotowe Mieszkanie w Uzdrowisku, 3) Tam mieszkając będziemy mogli bezkosztowo (brak wynajmu) doglądać remontu dołu willi, 4) Przed sezonem tam się wprowadzamy i jeszcze w bieżącym sezonie wynajmujemy dwa apartamenty (jeden "wykroimy" z dołu willi - dop. mój). Czy widzisz w tym rozumowaniu słabe strony?!
Żona odpowiedziała:
- Nie widzę. Same plusy...

Po wieczornej rozmowie ze sprzedającymi ustaliliśmy, że jutro stworzymy taki dokument, protokół uzgodnień, który będzie podstawowym przy podpisywaniu u notariusza umowy przedwstępnej. Żeby już na miejscu nie wydziwiać i żeby żadna ze stron nie mówiła a my myśleliśmy, a my zrozumieliśmy, to chyba doszło do nieporozumienia, itd. Wtedy zazwyczaj notariusz patrzy na dwie strony jak na niedorozwinięte i ciężko wzdycha. Bo łatwego chleba nie ma. 


PIĄTEK (25.10)
No i widziałem dzisiaj rano pierwszą sikorkę.

Co by to miało oznaczać?  Przyleciała, "jak zwykle" z zimnej północy lub zimnego wschodu. Czyżby zima? Skoro dodatkowo z soboty na niedzielę debilnie zmieniamy czas "na zimowy"? Niedobrze.

SOBOTA (26.10)
No i wybuchła kurzana (?), kurowa (?), w każdym razie związana z kurami, afera.

Wszystkie nagle przestały znosić jaja. Jakiś kurowy strajk?
Sąsiadka Realistka ma ich trzydzieści. Więc tłumaczy im, żeby się chociaż podzieliły. Mogłyby przecież codziennie         w jedną piętnastkę znosić, a w drugą nie i tak na zmianę.
- Żebym chociaż miała piętnaście jaj dziennie. - Bo i zarobek byłby i rodzinie można byłoby dać.
- Ty się ciesz, jeśli będziesz miała dziesięć! - wtrącił się Sąsiad Filozof. I trudno mu nie odmówić racji.
Sąsiadka Realistka wyczyściła im gniazda, nałożyła świeżego pachnącego sianka i nadal nic. Dodatkowo wprowadziła restrykcje i wypuszcza je na pola, żeby sobie zdrowo grzebały dopiero o 11.00-12.00. Dopóki nie zniosą. Bo wiadomo to od dawna, że kury potrafią upatrzyć sobie jakiś odległy krzaczek na polu, albo inny zakamarek i tam "bezproduktywnie" znosić, jedna z drugą, i zanim człowiek przeprowadzi śledztwo i odkryje to miejsce, to ma już same zbuki.

My z Żoną jesteśmy żywotnie zainteresowani tymi jajami, bo są najsmaczniejsze. Proszę sobie wyobrazić takie trzy jaja sadzone na mięsistym i tłustym boczku otoczone grubymi plastrami grzybów świeżo zebranych prze Żonę z naszego lasu i to wszystko smażone na wiejskiej kuchni opalanej drewnem. Na talerzu zaś, na świeżo, posypane obficie zieloną pietruszką i świeżo zmielonym pieprzem.
Dzisiaj na spacerze znowu od razu zadałem na dzień dobry pytanie:
- Są jaja?
- Nie ma! - Są tylko trzy.
To zasmucony powlokłem się za Sąsiadką Realistką do ich gospodarstwa. Dobre i te trzy. Przynajmniej będzie dzisiaj na śniadanie.
W kurniku się ożywiliśmy, bo w jednym z czterech gniazd siedziała kura i wyraźnie miała zamiar znosić. Sąsiadka Realistka bezceremonialnie zajrzała jej pod tyłek, z czego ona nic sobie nie robiła, i stwierdziła:
- Nie ma!
Oczywiście mógłbym poczekać na to czwarte jajo, gdybym konkretnie wiedział, kiedy to bydle zniesie. A jak nie zniesie, tylko symuluje i z nas kpi? Mógłbym wyjść wobec kury na kretyna. I mógłbym jej dać satysfakcję, że zrobiła mnie w jajo.
"Na szczęście" już jutro wyjeżdżam, a wracam w środę, więc może się coś zmieni. Żona stwierdziła, że w takim razie ona zrobi sobie przerwę w częstym jedzeniu kurzych żółtek, a ja w Metropolii zaopatrzę się w jaja, za przeproszeniem, w zaprzyjaźnionym ekologicznym sklepie.
Niby dobrze, ale...

Wyjeżdżam dzień wcześniej, bo odwiedzę Bratanicę, a konkretnie wezmę udział w katolickim obrządku, jakim będą chrzciny jej sześciomiesięcznego synka, a mojego stryjecznego wnuka.
Bratanica znając moje poglądy w ogóle nie liczyła na moją obecność. Więc się niezwykle ucieszyła, można powiedzieć, że nawet wzruszyła, a w takich fanaberiach to raczej jej nie widziałem. Raz tylko, i to krótko, zapłakała na pogrzebie mojej Matki, a jej Babci. Taki męski, konkretny typ w sensie charakteru jak i budowy ciała, powiem niczego sobie. Zanim zaszła w ciążę była bramkarką, najpierw w ręcznej, a potem nożnej. A ostatnio ze swoim partnerem tworzyli mieszany duet w plażowej siatkówce.
Co do chrztu - myślę, że przeżyję.

NIEDZIELA (27.10)
No i przeżyłem.

Ale w kościele było ciężko. Mówiąc kolokwialnie - nie moja bajka, chociaż i to określenie nie oddaje moich uczuć. Ale dobrze.
Syn Bratanicy, ten chrzczony sześciomiesięczniak, spisał się bez zarzutu. Prze całą długą mszę, zdaje się, że to była suma, nawet nie zakwilił. Nie zapłakał również przez cały dzień. Od razu, gdy go ujrzałem, wiedziałem, że to pogodny typ. Tej pogodzie ducha sprzyjały oczywiście regularne karmienia, bo inaczej, według Bratanicy, mogłoby być różnie. Ale dziecka "nie było", więc można było swobodnie ucztować.
A było równie paczworkowo, a może nawet i lepiej, niż na weselu Pasierbicy.
Ze strony mojej Bratanicy, matki chrzczonego, byli:
- jej matka, a moja była szwagierka, ze swoim drugim mężem,
- jej ojciec, a mój brat, ze swoją partnerką,
- ja, czyli stryj,
- jej przyrodni brat (ojciec chrzestny jej syna) ze strony jej ojca, nie dość że z innej matki niż ona sama, to na dodatek wcale nie syn jej ojca, który go po prostu usynowił i dał mu swoje nazwisko, czyli że jednak syn, a on ojciec, i tak się traktują od zawsze.
Ze strony Partnera Bratanicy, ojca chrzczonego, byli:
- jego ojciec,
- jego brat z żoną,
- jego osiemnastoletnia córka (druga była nieobecna z powodu choroby),
- jego cioteczna siostra - córka siostry jego matki i zarazem matka chrzestna,
- syn matki chrzestnej ze swoją narzeczoną.
Było fajnie i wesoło, bo wszystkich łączył mały, pogodny łepek. I każdy z obecnych miał z nim jakiś układ.
A teraz, przy okazji, maturalne zadanie z matematyki, takie z lat osiemdziesiątych - Ile osób brało udział w tej uroczystości łącznie z jej głównym bohaterem?  Natomiast zadanie maturalne w czasach współczesnych dotyczące tego wydarzenia brzmiałoby: Pokoloruj chrzczonego z uwzględnieniem jego płci i charakteru uroczystości.

PONIEDZIAŁEK (28.10)
No i jesteśmy po "zmianie" czasu.

Dla mnie w tę gorszą stronę.

Dzisiaj wreszcie przyszła do Szkoły ekipa i przeciągnęła światłowód do nowego sekretariatu. Po blisko dwóch tygodniach umawiania się i użerania Żony z cyborgami z Orange. Ja bym tego nie załatwił. Mógłby z bezsilności             i wściekłości trafić mnie szlag. Chamstwo, buta i odhumanizowanie systemu wielkiego operatora, monopolisty.




W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden list.