04.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 336 dni.
WTOREK (29.10)
No i dzisiaj w Szkole rozpoczął się IV etap przeprowadzki.
Zaczęliśmy przenosić biurka i komputery ze starego do nowego sekretariatu.
A potem ze wszystkich szaf wyjmowałem segregatory i układałem je na podłodze w nowym miejscu wg systemu "półkowego", żeby po ponownym ułożeniu w szafach były na tych samych miejscach. Bo inaczej w szkolnej dokumentacji i w archiwum byśmy się później nie połapali. Musiałem to robić wyłącznie sam, żeby nikt inny nie namieszał, a to oznaczało kilkadziesiąt kursów i przerzucenie ponad setki segregatorów i innych, równie ciężkich wymysłów biurowych.
W tym czasie Zastępca Dyrektora i Kolega Współpracownik czyścili regały ze stertą różnych prac fotograficznych nagromadzonych przez lata według opanowanego systemu lub według chaosu. Zależy kto to robił i kiedy.
Ściągane prace były segregowane na grupy: 1) Bezwzględnie zostają ze względu na swoją wartość artystyczną i/lub dydaktyczną, 2) Damy im drugą szansę i przyjrzymy im się później, ale niezbyt późno, 3) Wyłączna własność Dyrektora, którą on zabierze, 4) Bezwzględnie do kontenera.
Tych ostatnich było na szczęście najwięcej. Bo wiadomo jak to jest przy przeprowadzkach. Trudno pozbyć się maneli, bo może jednak jeszcze się przydadzą ("przecież są prawie nowe, a co będzie, jak obecnie używane się zepsują?!"), no i natychmiast pojawia się bardzo skuteczny system blokujący wyrzucanie, mianowicie wartość sentymentalna. Odzywają się różne wspomnienia, ważne i/lub humorystyczne, anegdotyczne, i/lub trudne, i/lub doniosłe lub upokarzające, i/lub radosne lub wprowadzające w ciężką rozpacz. Po prostu część twojego życia, a je, własne, trudno jest wyrzucić po prostu, ot tak. Zwłaszcza do kontenera, który ciągle niezapełniony zdawał się być gotów pochłonąć niejedno i stał i czekał, potężny, bezduszny i paskudny. Jak takie przerażające memento mori.
A my zapełnialiśmy i zapełnialiśmy ten śmietnik naszej, nie tylko zawodowej historii.
O 13.30 Synowa podrzuciła do Szkoły Wnuka-IV i Wnuka-III. Bo rozpoczęła się AKCJA CHEMIA.
W VII klasie Wnuka-IV w nauczaniu domowym, ale jednak, dopadła chemia. Z nauką nie ma żadnych kłopotów i wszystkie przedmioty, często "rozbieżne", jak fizyka i historia lub matematyka i biologia lub geografia, zalicza na bardzo dobry lub celujący. Więc oczywistym było, że gdy nadejdzie chemia, to w zasadzie bułka z masłem.
Chemia nadeszła, a Wnuk-IV stwierdził, że jest głupia i że on się uczyć jej nie będzie. Faktycznie chyba nadeszła w nie najlepszym momencie, bo Wnuk-IV skończył właśnie 13 lat i coraz częściej słyszę jak mówi Bez sensu, przy różnych okazjach i przy różnych sprawach. Mówi to całkowicie bezrefleksyjnie, bo przecież wiadomo, że WSZYSTKO jest bezsensu!
A skąd się wziął Wnuk-III, oprócz tego, że wiadomo skąd się wziął. Jemu z kolei odbiła faza na chemię i ponoć w łóżku, po nocach, ryje symbole pierwiastków. Na pewno kiedyś mnie zagnie, bo ja już z 1/3 nie pamiętam, a tych nowych, których ciągle przybywa, to nie znam w ogóle.
A ma 10 lat.To nawet mnie tak nie wzięło, chociaż dokładnie w VII klasie, gdy chemia się pojawiła, postanowiłem, że po ogólniaku będę ją studiował i w tym postanowieniu szczęśliwie dotrwałem do pracy magisterskiej.
Syn i Synowa stwierdzili, że może by dziadek-chemik coś w tej niechęci Wnuka-IV zaradził.
I zaczęliśmy w jednej z sal w Szkole, bez nadęcia, na luzie.
Początek chemii to jest w zasadzie fizyka.
- To jakie są stany skupienia? - zapytałem całkowicie wyluzowany, bo każde dziecko to wie.
- Gazowy, ciekły i stały. - odpowiedzieli razem na trzy cztery.
- I jest jeszcze czwarty stan - plazma. - dodał Wnuk-III.
Pokrywając moje zmieszanie i lekką niewiedzę głupkowatym uśmieszkiem odpowiedziałem głośno i mądrze:
- Mhm.
A po cichu pomyślałem, skąd ten szczeniak o tym wie?!
Na szczęście temat nie był drążony, więc już później, wieczorem, w Nie Naszym Mieszkaniu rzuciłem się do wiedzy.
Otóż szacuje się, że w stanie plazmy znajduje się ponad 99,90 % materii Wszechświata. Z tego względu powinniśmy ją nawet nazywać I stanem skupienia.
Cóż to jest?
Plazma to zjonizowany gaz będący mieszaniną jonów, elektronów (i niekoniecznie) cząstek obojętnych. Ale najlepszy jest numer taki, że mimo naładowania niektórych, czasem wszystkich jej składników, plazma jako całość jest neutralna. Opisuje się tę własność jako quasi-neutralność, co, jak wiadomo, blogowo mi bardzo pasuje.
Czy mam zadawać głupie pytanie, czy tego uczono mnie w szkole?
Nie wiem, czy Wnuki wyłapały lekkie zawahanie dziadka, ale z nawiązką je nadrobiłem.
- A te szyby, które tu widzicie w sali, to w są w jakim stanie skupienia? - zapytałem.
Ha, ha, ha! - roześmiali się patrząc dziwnie na dziadka, z pewnym niedowierzaniem i powątpiewaniem.
- No to w jakim? - chciałem z nich wycisnąć odpowiedź.
- No dziadek! - Przecież wiadomo, że w stałym.
- Otóż jest to ciecz! - triumfalnie oznajmiłem widząc na ich twarzach osłupienie.
Podeszliśmy do okna.
- Wyobraźcie sobie, że warstwy tej szklanej cieczy mają między sobą tak duże siły tarcia, co nazywa się lepkością, że praktycznie względem siebie się nie przesuwają. - W kościołach romańskich wybudowanych tysiąc lat temu, w małych okienkach, bo szkło było drogie, widać że na dole szyba jest grubsza niż na górze. - Bo sobie przez ten tysiąc lat powoli ściekało.
- A to my już sztukę romańską i gotycką przerabialiśmy. - dodał Wnuk-IV.
Potem były mieszaniny - mgła, mleko i inne.
- A czy frakcje w mleku można oddzielić od siebie?
Pokiwali przecząco głowami.
- Można. - A masło, a sery, a serwatka, nawiasem mówiąc mocno szkodliwa dla środowiska.
Serwatka ich najbardziej ubawiła, bo wieczorem szli na urodziny do kolegi o tym nazwisku.
Przeszliśmy do reakcji chemicznych, jak np. spalanie, i do powstawania CO2, który ekologicznie jest be. A niepełne spalanie prowadzi do CO.
- A jaki macie czujnik na schodach w domu?
- Na czad.
- No właśnie. - Czyli na poziom zawartości CO w powietrzu.
- To może lepiej porozmawiajmy o czystym wodorze, który otrzymujemy, np. w procesie elektrolizy wody. - Drogo, bo z gazu ziemnego taniej.
Napisałem reakcję, a chłopaki liczyli, czy lewa strona równania równa się prawej. Bo musi - prawo zachowania masy.
Chłopcy wiedzieli, że wodór tworzy z tlenem mieszaninę wybuchową. Stąd przeszliśmy do sterowców i do katastrof, jak wiadomo najciekawszego dla chłopaków "działu" chemii. Omówiliśmy katastrofę Hinderburga, niemieckiego sterowca pasażerskiego, który w 1937 roku w USA szykując się do lądowania i cumowania zahaczył o maszt i błyskawicznie spłonął.
- A co jest bezpieczniejszym, niepalnym gazem, równie lekkim jak wodór?
- Hel. - odpowiedzieli równocześnie.
- To dlaczego Niemcy go nie używali?
Milczenie.
- Bo Stany Zjednoczone i inne kraje nałożyły na hitlerowskie Niemcy embargo na ten produkt.
- A wiesz dziadek, jaka jest najdroższa substancja na Ziemi? - zapytał Wnuk-IV.
Milczenie.
- Antymateria! - Bo trudno ją wytworzyć i trzeba ją utrzymywać w specjalnym polu magnetycznym.
Po czym nie zwracając uwagi na moje zdziwienie wymieniali się pomysłami, co by było, gdyby materia zetknęła się z antymaterią. Wszystko oczywiście sprowadzało się do ogólnej rozpierdziuchy, którą nawet trudno byłoby nazwać wybuchami.
Na końcu były związki organiczne. Chłopcy wiedzieli nawet, że są pojedyncze, podwójne i potrójne wiązania. I że kwas solny w żołądku dobiera się do nich tnąc łańcuchy na mniejsze kawałki, by potem enzymy trawienne mogły dokończyć dzieło konstruktywnego zniszczenia.
Gdzie ja w wieku 10 lat wiedziałem o jakichś enzymach? Brało się pajdę chleba ze smalcem, jeśli pod koniec miesiąca był, szło się nad rzekę do kumpli i cięło ileś godzin w piłkę. A enzymy robiły swoje.
Zapytałem też, czy wiedzą, co to jest acetylen?
- Nie.
- A karbid?
- Nie.
Więc wyjaśniłem, że z karbidu, związku wapnia i węgla (wiązanie potrójne) dolewając wody robotnicy otrzymywali na poczekaniu acetylen, gaz, którym świetnie się spawa, np. stal. A gdy robotnicy szli do domu, to ja z kolegami w moim wieku z karbidem robiliśmy własny użytek. Napychaliśmy nim dowolną puszkę, zalewaliśmy wodą, zatykaliśmy i za chwilę podpalaliśmy lont uciekając ile sił w nogach i się chowając . Wybuchy były nieziemskie.
To Wnukom musiało się podobać.
Zajęcia przebiegły więc tak holistycznie. Bo oprócz chemii i fizyki, co oczywiste, dotknęły matematyki, sztuki, historii, geografii, biochemii, ekologii, polityki, ekonomii, socjologii, a nawet języka polskiego (konsekwentne eliminowanie przez dziadka "włanczać" i "wyłanczać"). I nie żebym się uważał za genialnego pedagoga - po prostu niosło nas samo, z humorem, lekkością i bez dydaktycznej drętwoty. Dość powiedzieć, że obie strony nie zauważyły, kiedy minęła godzina i 20 minut, czyli prawie 2 godziny lekcyjne, a biorąc pod uwagę indywidualizm nauczania, całość przebiegła bardzo efektywnie. Bo dodatkowo obaj byli przygotowani do zajęć.
Ze Szkoły szybko pojechaliśmy do Biedronki, a potem do Nie Naszego Mieszkania.
Chłopcy musieli mieć jakieś urodzinowe drobiazgi, a ja musiałem zadbać o uzupełnienie zapasów Pilsnera Urquella.
Zdaje się, że Biedronka wyszła przed szereg, czyli rzuciła perły przed wieprze. Bo skoro według Korwina 70% polskiej populacji ma kłopoty ze zrozumiem i odczytaniem rozkładu jazdy autobusów, no to kto z Biedronkowiczów będzie się pchał do samoobsługowych kas? Chyba że ja i jeszcze jeden facet, którego z ubioru, ani z charakterystycznej, ogorzałej twarzy o taką subtelność, jak używanie kasy samoobsługowej, bym nie podejrzewał. Za to myślę, że on nie ma problemów z rozszyfrowaniem rozkładu jazdy. Bo go zapewne to nie interesuje. Interesowało go jak najszybsze opuszczenie Biedronki z dwoma puszkami piwa, bo wyraźnie był na głodzie.
Więc wydarł się na cały sklep, a to już pasowało do jego wyglądu i twarzy.
- Dlaczego te kasy są nieczynne!!! - przy czym patrzył na mnie, jak na oczywistego sprzymierzeńca.
Sam byłem zaskoczony stojąc przed sześcioma pustymi stanowiskami - na ekranie każdego z nich był wielki samochodowy znak zakazu wjazdu, zdaje się B-2. Za to przy trzech, niesamoobsługowych, kłębił się tłum ludzi.
Za chwilę pojawiła się młodziutka pracownica, taka zgarbiona myszka, z wypisanym nieszczęściem na twarzy pogłębionym przez niedopasowany roboczy strój, która anemicznym głosem oznajmiła:
- Nieczynne, bo nikt z nic nie korzysta.
- A jak ma korzystać - znowu wydarł się gość patrząc przy tym na mnie - skoro kasy są zamknięte!
Kiwnąłem potakująco głową, bo logiczny argument był nie do zbicia.
Pani odblokowała. Po każdym zeskanowaniu mojej butelki i jego puszki z ekranów rozlegał się cyborgowy, kobiecy głos Poproś o autoryzację.
- To za każdą butelką mam panią wołać? - To jakaś paranoja!
Gość popatrzył na mnie z wdzięcznością. Było widać, że stałem się jego kumplem w niedoli.
- Proszę skanować, ja podejdę na końcu.
Tylko po co, pomyślałem. Ale już jej dalej nie dręczyłem. Bo co niby miałaby mi odpowiedzieć?
Wnuki, milcząco, ale uważnie chłonęły rzeczywistość i uczyły się życia.
Ta cała scena zwróciła moją uwagę na jeden aspekt, który dotychczas mi umknął. A dziwne, bo jest z mojej, dydaktycznej branży.
Uświadomiłem sobie, że w szkołach, nawet nie wiem od kiedy ten fakt sprytnie przemycono, wprowadzono pojęcie Czytać ze zrozumieniem. A więc w zadaniach wszelkiej maści, niekoniecznie dotyczących tylko języka polskiego, są polecenia: Przeczytaj ze zrozumieniem i podaj..., albo Przeczytaj ze zrozumieniem i oblicz..., albo Przeczytaj ze zrozumieniem i zakreśl..., albo Przeczytaj ze zrozumieniem i pokoloruj..., itd.
Jest to jawny debilizm. Bo chyba coś czytam, żeby zrozumieć, a nie tracić czasu i się frustrować.
Za moich czasów, panie, czegoś takiego nie było. Więc wszystko czytało się, w podtekście, ze zrozumieniem, przy czym nikomu, ani nauczycielom, ani uczniom, nie przychodziło do głowy, że może być inaczej. Czyli że teraz zakłada się, że czytający może wpaść na pomysł, żeby nie rozumieć czytanego tekstu.
Więc oczywistym jest, że społeczeństwo głupieje i idzie na łatwiznę.
Po Biedrze wpadliśmy na krótko do Nie Naszego Mieszkania.
Ja zjadłem resztkę słoikowej strawy, którą mi Żona przygotowała do Metropolii, a która (ta strawa) była tak pyszna, że zgrozą by wiało, gdybym ją zmarnował.
A Wnuki zajęły się sobą nie chcąc niczego do jedzenia. Znalazły jakąś manualną zabawkę, która wymagała nie lada cierpliwości i koordynacji wzrokowo-ruchowej, ulubionej również przez Q-Wnuka. Taki labirynt w kuli.
Gdy wchodziliśmy do mieszkania, obserwowałem reakcję Wnuka-III, który w ciszy, ale krótko, chłonął "standard" tego mieszkania. Wnuk-IV był już tutaj wcześniej, więc nic go nie zaskoczyło.
I po tym widać, po tym nie zadawaniu dziadkowi niezręcznych pytań, jak ci dwaj dorośleją.
Bo Wnuk-III jeszcze się nie szczypie i wali prosto z mostu na cały głos uwagi dotyczące dziadka we wszelkich aspektach - jego rozumu, wyglądu, kasy i zdrowia. Zaś Wnuk-IV tego nie robi, bo jest jeszcze za młody i to go po prostu nie interesuje.
Wychodząc zapytałem:
- To chcecie jechać prosto do kolegi na jego urodziny, czy po drodze na lody?
- Na lody.
W Metropolii staram się jeździć do tej samej kawiarni, przy Rynku. Bo tam zawsze podają mój ulubiony, powtarzalny zestaw - dwie gałki lodów waniliowych, posypka z bakalii, lekkie pyknięcie bitej śmietany, całość polana adwokatem. Do tego kawa americano.
Młody kelner długo obsługiwał nieliczną rzeszę gości. W końcu przyszedł.
- Poproszę dwie gałki lodów waniliowych...
- Niestety nie ma.
- To poproszę śmietankowe.
- Też nie ma.
- Najlepiej by było - kontynuował widząc moją nieskrywaną niechęć i załamanie - gdyby pan podszedł do gabloty. - Mamy bardzo duży wybór.
- Czy pan nie rozumie, że ja nie chcę dużego wyboru. - Ja chcę tylko lody waniliowe. - Czy to jest zbyt duża fanaberia?
- Bo mnie na przykład smakują - brnął dalej - lody... I zaczął podawać nazwy.
No jemu smakują! Wprost świetnie.
Wziąłem lody jogurtowe, które mi nie smakowały i dostałem ciepławą kawę. Napiwku nie zostawiłem.
Chłopcy uwinęli się z zamówieniem bardzo szybko konsultując jednak z kelnerem pewne rzeczy, po czym zaczęli zajadać jak szuter i skończyli, gdy ja byłem w połowie cierpienia nad jogurtowymi.
W samochodzie Wnuk-IV nagle przerwał ciszę.
- Dziaaadek! - A kiedy będziemy mieli następne spotkanie i lekcję?
- Nie wiem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Ale dziaaadek! - Weź się umów z mamą!
Obiecałem, że tak zrobię.
Czyżby Wnuk-IV zanęcił się na te spotkania? Może dlatego, że delikatnie im zasugerowałem, że po lekcjach będziemy jeździć na lody.
Odpędzam jednak te podstępne myśli, podcinające pedagogiczne skrzydła, ale z drugiej strony, skoro cel uświęca środki, niech decydują lody. Wcześniej jednak będę dzwonił i pytał, czy są waniliowe. Jak nie, to zmieniamy lokal.
ŚRODA (30.10)
No i rano śniadanie zjadłem w bistro, w pobliżu Szkoły.
W Nie Naszym Mieszkaniu spłukałem się ze wszelkich zapasów, a wczorajsze popołudnie z Wnukami zdrowo mi
zamieszało w logistyce zakupowej. W sumie zdążyłem tylko kupić Pilsnery
Urquelle.
Zjadłem, jak zwykle jajecznicę na boczku, podawaną na patelence, z zieleniną, której proszę więcej zamiast pieczywa. Do tego pasta z avocado i czarna americano.
Uzmysłowiłem sobie, że chyba od pół roku nie jem pieczywa. Oczywiście gdzieś tam, okazjonalnie zje się pyszną bułeczkę, ale tak w ogóle to się obchodzę bez. Nawet zauważyłem w którymś momencie, że schudłem i nawet dobrze się z tym czuję. Nie wiedziałem tylko ile.
U Bratanicy, gdy byłem na chrzcie, w łazience stała waga. Więc stanąłem na niej w postaci netto, czyli jak mnie pan bóg stworzył, odrzuciwszy tarę. Waga wskazała 77 kg, czyli tyle, ile taki facet jak ja, o takim wzroście i wieku, powinien ważyć. Przez pół roku schudłem 5 kg!
I tak jedząc sobie jajeczniczkę obliczyłem, że w tym tempie chudnięcia za mniej więcej 7,5 roku powinienem zniknąć zdrowo i w dodatku na amen, co by nawet zgadzało się z ogólnym moim przyszłym wiekiem.
O tych rozważaniach napisałem do Żony.
- Smacznego! - odpisała. - Gwarantuję, że nie znikniesz...:)
W Szkole bajzel był niezły.
Jak zobaczył go Informatyk, się załamał. Bo przyjechał, żeby komputery, drukarki, telefony, modemy podłączyć porządnie, "na gotowo", a musiał zrobić wszystko prowizorycznie. Ale potem mu przeszło, bo wszystko zadziałało i
nawet ze mną przeniósł jedną z szaf, osobiście używaną przez dyrektora.
Zdążyłem jeszcze tylko porozmawiać z Córcią, która ciska na wszystkich gromy, bo jest w szpitalnym więzieniu, a cała rodzina się cieszy, że ona tam jest (termin 28.10) i uciekłem z bajzlu około 14.00.
Załatwiłem tylko jeszcze po drodze drobne, ale istotne sprawy i pognałem do Naszej Wsi.
No i zbliża się Wszystkich Świętych.
Wolę Wszystkich Zmarłych.
To niesamowite, ale będę o nim pisał na blogu już po raz trzeci.
Właśnie parę dni temu, jak rozmawialiśmy o tych chwilach ostatecznego odejścia, Żona, sama z siebie, zaproponowała, że jak już mnie nie stanie, za przeproszeniem, to Ona będzie kontynuować Blog Emeryta i czy się zgadzam.
Oczywiście będzie to już inny blog prowadzony na jej sposób, ale muszę powiedzieć, że mi się to spodobało, postawa Żony mi zaimponowała, i się wzruszyłem.
Fatalnie! "Mężczyzna powinien być twardy, nie miętki", jak często powtarza Konfliktów Unikający. A ja się z tym zgadzam i w pełni utożsamiam. Bo co? Mam być taką mamałygą, takim lelum polelum. Oczywiście, że nie! "Albo wiśta, albo hejta" i koniec!
W tej wzruszającej, ale konkretnej i jednoznacznej sytuacji, natychmiast spotkały się nasze jednoimienne cechy, w tym wypadku męskie.
- Ale jak już mnie nie będzie - zapytałem - to rozumiem, że będziesz publikować regularnie raz w tygodniu, w poniedziałki?
Wiedziałem, że "regularnie" Żonie się nie spodoba, bo kojarzy się jej z takim bratnim eins, zwei, drei, a to u Żony odpada.
- Nie mogę ci tego obiecać. - odparła nawet łagodnie. - Zrobię, jak będę chciała, jak wyjdzie.
- Ale wiesz, że wtedy całą ideę szlag trafi?! - Bo zainteresowany czytelnik nigdy nie będzie wiedział, kiedy, co i jak! - I zainteresowanie mu spadnie, za przeproszeniem!
- Skoro ci zależy, to spróbuję się postarać. - odparła jednak ugodowo.
W końcu przyszły nieboszczyk swoje prawa ma!
Ale w sumie, przynajmniej teraz, nie wiem, czy będę mógł spokojnie opuszczać ten świat.
Na razie, za życia, zacząłem planować swoją 70 - tkę. A to już w przyszłym roku, jak łatwo stwierdzić czytając bloga i nie wdając się w skomplikowane obliczenia (czytanie ze zrozumieniem).
Żona od razu podsunęła parę fajnych, uzdrowiskowych pomysłów. Bo i gości będzie można sensownie przenocować i nakarmić, i upić, bo nawet w kapciach, z miejsca swojego upodlenia, będą mogli dotrzeć do łóżka, by nazajutrz w samym centrum Uzdrowiska dochodzić do siebie.
Wieczorem zadzwoniło Uzdrowisko.
I cały mój KASKADOWY plan szlag jasny trafił.
Właściciel poinformował nas, że dzisiaj, może wczoraj, zmarł teść. Więc teściowa została sama w dwupokojowym mieszkaniu w bloku i że mają teraz co innego na głowie i że przepraszają. Bo muszą ustalić z całą rodziną, co w tej sytuacji robić. Bo może mama będzie teraz mieszkać w tym mieszkaniu, które chcieli nam sprzedawać, żeby mieć ją pod ręką. Więc odezwą się za jakieś dwa tygodnie, ale chyba ze sprzedaży nic nie będzie.
Rozstaliśmy się w kulturalnej atmosferze, i co z tego. Bo nie rozumiem trzech spraw.
Pierwsza - Uzdrowisko, to nie Metropolia. Wszędzie jest pod ręką. Nie przesadzajmy.
Druga - facet nie mógł poczekać z miesiąc, chociażby? Widocznie się spieszył, żeby zdążyć przed pierwszym listopada.
Trzecia - gdybym stracił drugą połowę, to czy pchałbym się, żeby zamieszkać z rodziną lub pod jej ręką? Nigdy! Po co mi to i po co im to?
Okazało się, że jednak że nie rozumiem również czwartej. Bo co ja takiego, na miły bóg, umieściłem we wcześniejszych wpisach, żeby Kolega Inżynier leciał po flaszkę i szykował się z gratulacjami do parapetówy, a Po Morzach Pływający obiecał już rezerwować terminy, żeby móc przyjechać?
Jednak jeszcze nie rozumiem piątej - dlaczego ja też się szykowałem na parapetówę?
CZWARTEK (31.10)
No i w życiu bym nie przypuszczał, że Carrefour mnie tak ubawi.
W Naszej Wsi, gdzie jest problem z łącznością telefoniczną i gdzie nawigacja wprowadza naszych przyjeżdżających gości w maliny, czyli do jakiegoś lasu lub na brzeg jakiegoś stawu. W najlepszym wypadku zamiast dwóch godzin, jadą do nas trzy, bo tak nawigacja nas poprowadziła. Zwłaszcza zdarza się to młodym, tak do czterdziestki, którzy lekceważą lub kompletnie ignorują cztery trasy opisujące, jak do nas dojechać z czterech stron świata, które Żona zawsze wysyła gościom, gdy się do nas wybierają. Trasy te opracowałem w pocie czoła według systemu wedle brzózki, wedle krzyża i nigdy się nie zdarzyło, aby ktoś zabłądził jadąc według ich wskazówek. Przeciwnie, goście są zachwyceni, bo tak prosto i tak bezbłędnie.
I do takiej dziury, do takiego starego wioskowego dziadka przyszedł wielki świat. W skrzynce pocztowej, stojącej od naszych domostw 700 m, znalazłem informację z Carrefour - RABAT 10% na pierwsze zakupy. Przenieś kartę do aplikacji i odbierz kupon.
Czego ja wtedy mógłbym nie uzyskać, no wprost prowadziłoby mnie to do wiecznej szczęśliwości (gdzieś podprogowo pcha mi się jutrzejsze święto). Bo i miałem mieć Kupony zniżkowe, i Czytnik cen produktów, i Gazetki pod ręką, i Listę zakupów, i Scan &Go, i Kartę lojalnościową, a nawet Zakupy codzienne on line. I można to wszystko pobrać albo z Google Play albo z App Store. Jakie ułatwienie.
Rozbawiło mnie to, gdy tak przy Pilsnerze Urquellu i przy szumiącej kuchni wiejskiej, na której Żona szykowała obiad, znalazłem się nagle z boku, jako obserwator, patrzący na takiego dziadka, który czytał to pismo, czyli na samego siebie, będąc jednocześnie i podmiotem, i obserwatorem w jednym (coś z Einsteina). Przy czym podmiot charakteryzowało oderwanie od roli, od pługa, i pochodzenie z czasów komuny z klasy robotniczo-chłopskiej, a obserwatora liźnięcie co nieco i nawet rozumienie Scan&Go.
Dodatkowo Obserwatora, czyli mnie, ubawił długi tekst z drugiej strony napisany drobnym drukiem, a dotyczący RODO. Sam w Szkole jestem inspektorem ODO i podsuwam do podpisu słuchaczom i wykładowcom podobne bzdury, ale to są ludzie, którzy "do mnie przyszli" i tym samym dali mi mandat, abym ich danymi osobowymi w taki, czy inny sposób się posługiwał. A tu, bez mojego upoważnienia, dostaję stek bzdur dotyczących mojego nazwiska i bóg wie jeszcze czego.
Bzdur, bo dane osobowe ludzi, niby tak strasznie chronione, nadal, jak fruwały po świecie, tak i fruwają. Bo bez tego fruwania nastąpiłby przecież paraliż gospodarczy, społeczny, polityczny, kulturalny i diabli wiedzą jeszcze jaki. Więc teraz trzeba tylko dodatkowo i za każdym razem poinformować, co z tymi danymi będziesz robił, a będziesz robił, to co robiłeś, czyli przetwarzał do takich czy innych celów, upewnić pisemnie delikwenta, że jego dane będą niesłychanie chronione, no i dać zarobić nowej grupie zawodowej, czyli inspektorom ODO (ja takim niekompetentnym debilom zarobić dać nie chciałem).
Więc bez mojego pozwolenia, bez mojej woli napastują mnie jakimiś kretynizmami, które akurat mnie, jako obserwatora ubawiły, bo patrzyłem na reakcję podmiotu.
A podmiot, przerażony, głośno czytał wybrane punkty swojej Żonie, która nad garnkami za każdym razem ciężko wzdychała MATKO!, co obserwatora dodatkowo doprowadzało do łez.
Podmiot czytał przechodząc za każdym razem pod koniec zdania w rechot obserwatora, na przykład, (moja polonistka, która nauczyła mnie języka polskiego - klasa V-VII, lata 1962-64, właśnie przewraca się w grobie; znowu podprogowość. Aha, proszę starać się czytać na minimalnej ilości wdechów, w miarę jednym ciągiem), m.in. (pis. oryg.):
- Jako że Pana dane przetwarzane są w sposób zautomatyzowany na podstawie umowy oraz zgody - przysługuje Panu także prawo do przenoszenia danych osobowych, które dostarczył Pan administratorowi tj. do otrzymania od administratora Pana danych osobowych, w ustrukturyzowanym, powszechnie używanym formacie nadającym się do odczytu maszynowego...
i dalej:
- Pana dane osobowe będą przetwarzane przez okres trwania umowy, aż do usunięcia konta w programie lojalnościowym. Okres przetwarzania danych osobowych może zostać każdorazowo przedłużony o okres przedawnienia roszczeń, jeżeli przetwarzanie danych osobowych będzie niezbędne dla dochodzenia ewentualnych roszczeń lub obrony przed takimi roszczeniami przez Administratora. W zakresie w jakim dane osobowe są przetwarzane w celu komunikacji marketingowej oraz prowadzenia analiz marketingowych oraz w celu analitycznym i statystycznym, dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia powyższych zgód lub wyrażenia przez Pana sprzeciwu wobec przetwarzania danych w tym celu.
i dalej:
- Przysługuje Panu prawo wniesienia sprzeciwu względem przetwarzania Pana danych osobowych w celu komunikacji marketingowej oraz prowadzenia analiz marketingowych, w tym profilowania, dla których podstawą prawną przetwarzania jest prawnie uzasadniony interes administratora. Ponadto, przysługuje Panu prawo wniesienia sprzeciwu względem przetwarzania w celu ustalenia lub dochodzenia ewentualnych roszczeń lub obrony przed takimi roszczeniami przez administratora, wskazanym w pkt. 4 lit. d, oraz względem przetwarzania Pana danych osobowych w celu analitycznym i statystycznym, wskazanym w pkt. 4 lit. e.
i dalej:
- Podanie danych osobowych w celu zawarcia umowy o świadczenie usług jest konieczne do zawarcia i wykonywania umowy, z wyłączeniem danych, oznaczonych jako fakultatywne, których podanie jest dobrowolne. Brak podania danych oznaczonych jako obowiązkowe będzie skutkował niemożliwością wykonania umowy.
i dalej, naprawdę ostatnie, a cytuję raptem 1/5 (20% - dla tych, co mają problem ze zrozumieniem rozkładu jazdy autobusów) całego tekstu:
- Pana dane osobowe nie będą wykorzystywane w celu zautomatyzowanego podejmowania decyzji, w tym poprzez profilowanie.
Muszę powiedzieć, że dawno takiego bełkotu nie czytałem z takim zapałem.
- Matko! - Przecież on (podmiot - dop. mój) stwierdzi, że na wszelki wypadek nie będzie robił zakupów w Carrefour! - To są proste dziadki (przeszła do liczby mnogiej - dop. mój) i prosta konsekwencja tego pisma! - podsumowała Żona, gdy skończyłem maso-sadystyczne czytanie.
Plus tej całej sytuacji jest taki, dziwny, że bezboleśnie, bez wewnętrznego problemu, utożsamiłem się z takimi przerażonymi dziadkami. A zdarza się to niezwykle rzadko.
Unikam bowiem tych wszystkich starych dziadów w moim wieku, tych mlaskających dziamdziaków, którzy tylko posuwają pierdoły, gadają o lekarstwach, lekarzach i sanatoriach, i nie potrafią obsłużyć w Biedronce kasy samoobsługowej, tylko stoją w kilometrowych kolejkach, napierają na ciebie z tyłu, żebyś się przesunął do przodu, chociaż nie masz gdzie i w tej kolejce nadal posuwają pierdoły. Z tego też powodu unikam jak ognia wszelkich klubów seniora i różnych z tym związanych akcji (wspaniałe wycieczki, wspólne pieczenie ciasta, świetne zajęcia z garncarstwa, nauka Exela - to akurat mogłoby mi się przydać, ciekawe spotkania z lekarzami na temat Jak zapobiec osteoporozie?, Czy masz problemy z prostatą?, Czy nie możesz nawiązać kontaktu ze swoimi wnukami, i Życie nie kończy się po siedemdziesiątce, itd., itd.).
PIĄTEK (01.11)
No i dzisiaj, po południu, urodziła się Wnuczka!!!
10 punktów, 3200 g i 57 cm. Takie parametry określające początek jej życia.
Jeszcze, bodajże w trakcie cesarskiego cięcia, wysłałem nieinwazyjnego i jak najmniej wkurzającego smsa do Córci, by po jakiejś godzinie zobaczyć na wyświetlaczu telefonu, że dzwoni Pierwsza Żona. Nie mogła dzwonić w innej sprawie, jak tylko Córci, więc ciśnienie skoczyło mi nieźle. Ale pospieszyła natychmiast z dobrymi wieściami.
Ciśnienie zeszło.
Czy się raduję? No oczywiście i to z wielu, wielu względów, ale taki poważny i świadomy stosunek do Wnuczki będę miał dopiero za jakieś dwa lata, kiedy stanie się dziewczynką. No chyba że owinie mnie wokół paluszka znacznie, znacznie wcześniej.
A z tym szkłem i faktem, że jest ono cieczą, to będę musiał odszczekać na najbliższym spotkaniu. Okazało się, po wgłębieniu w wiedzę, że twierdzenie, że szkło jest cieczą, jest bezpodstawne. A dowód w postaci grubszego szkła w dolnych częściach okienek świątyń romańskich nie jest dowodem. Po prostu ówcześni szklarze wycinali szyby tak, żeby jej dolna część, ze względu na stabilizację konstrukcji, była grubsza.
Tyle lat żyłem w błędnym przekonaniu. Więc nie mogę dopuścić do tego, aby Wnuki dotarły do naukowej prawdy dopiero pod siedemdziesiątkę.
NIEDZIELA (03.11)
No i wczoraj nie mogłem napisać, co mnie jeszcze spotkało w piątek wieczorem, a przede wszystkim w nocy z piątku na sobotę z kulminacją sobotniego poranka.
Bo jak tylko zacząłem o tym myśleć, to zbierało mi się na wymioty. Dosłownie.
W piątek wieczorem Żona zaserwowała pyszną kapustkę z wołowym mięsem i boczkiem. To wszystko dość szybko zalałem butelką Pilsnera Urquella.
- Czy ty nie rozumiesz?! - Tyle razy ci mówię! - nawrzeszczała na mnie w sobotni poranek, kiedy zobaczyła mnie bladego jak ściana, siedzącego przy stole, wykończonego i pół żywego.
- Przecież rozcieńczasz te soki trawienne, to wszystko w żołądku ci zalega, zamiast być trawione!... - patrzyła na mnie wściekła. - Poza tym je neutralizujesz! (po co Żonie kiedyś powiedziałem, że Pilsner Urquell ma pH zasadowe?!).
Starałem się coś bąknąć na swoją obronę.
- A poza tym tyle razy ci mówiłam, żebyś w takich przypadkach budził mnie w nocy! - Mogłabym od razu coś temu zaradzić i byś się tak nie męczył.
Faktycznie, męczyłem się okropnie - mdłości, duża i ciężka gula w żołądku i kłucia powodowały, że przewracałem się z boku na bok szukając jakiejś ulgi. W końcu cichcem o 06.00 wstałem.
Ulgę dało mi dopiero potężne rzyganko. A po nim byłem osłabionym wrakiem usiłującym przetrwać i doczekać, aż Żona wstanie i natychmiast się położyć.
- Nie chciałem cię niepotrzebnie budzić. - słabym głosem starałem się załagodzić sytuację.
No tym stwierdzeniem to dopiero rozsierdziłem Żonę.
W końcu zaaplikowała mi herbatę z mięty i poszedłem spać. Zwlokłem się z łóżka około 13.00 i całe popołudnie snułem się symulując wobec siebie, że coś robię i że jestem już na chodzie.
W sumie całą sobotę miałem z głowy, jadłem, to znaczy piłem kleiki z siemienia lnianego, a widok golonki, którą Żona szykowała na zaś, jej zapach, a nawet sama myśl, że mógłbym ją jeść, powodował, że uciekałem do drugiej części domu, do której nie mogły dotrzeć nawet jej pojedyncze atomy.
- A Pilsnera Urquella się nie napijesz? - zapytała patrząc na mnie z pozoru niewinnie.
- No coś ty! - zrobiłem obrzydliwą minę.
- No! - zastanowiła się przez chwilę nad sposobem mojej reakcji starając się wyłapać jakieś fałszywe nutki w moim głosie. - To się uwiarygodniłeś. - popatrzyła na mnie już całkiem łagodnie.
To się umówiliśmy, że Żona porządnie wywietrzy kuchnię, żebym i ja mógł tam przebywać. Bo wiadomo, życie rodzinne koncentruje się w kuchni.
Położyłem się spać o 19.00, bo jednak na chodzie nie byłem. Wstałem dzisiaj o 06.00, bo ile można? Poza tym postanowiłem rano trochę popisać, potem o 11.00 (kończy się doba dla gości) zacząć ogarniać apartamenty, by około 14.00 razem z Żoną i Sunią wyjechać na trzy dni do Metropolii. Na późne popołudnie mieliśmy umówione spotkanie Ze Skrycie Wkurwioną i Kolegą Inżynierem. U nich w domu. Dosyć desperacko udało nam się ten czas wygospodarować.
- Ale liczylibyśmy na jakiś posiłek, bo przyjedziemy do Nie Naszego Mieszkania jak po ogień, i nie ukrywam, że przydałoby się coś zjeść. - zakomunikowałem pytająco-obcesowo-prosząco-niegrzecznie Skrycie Wkurwionej. Było to kilka dni temu, oczywiście jeszcze przed moją niestrawnością.
- Nie ma sprawy. - odparła.
W nocy budziłem się wielokrotnie tylko po to, żeby z dużą przyjemnością zarejestrować, że nic mnie nie boli i że czuję się świetnie. Za to Żona zakomunikowała, że musiało przejść z ciebie na mnie. Była w takim stanie, jak ja dzień wcześniej. Krople miętowe, które jej przyniosłem, niewiele pomogły. Rano wstała blada jak ściana, dopadły ją różne "sensacje" (słownictwo Teściowej) i znękana przy stole oznajmiła, że to jednak musi być zatrucie, no bo skoro i ty, i ja. Po czym położyła się z powrotem.
- Może do 14.00 wydobrzeję?
Z tego wszystkiego zgłupiałem. Bo wynikałoby, że "zalewanie" Pilsnerem Urquellem mojego obiadu wcale nie przyczyniło się do mojego złego stanu. O tych przemyśleniach oczywiście jej nie wspomniałem nie chcąc nadwyrężać żoninych nadwątlonych sił. Organizm musi przecież walczyć z chorobą a nie z nerwami wywołanymi głupią gadką męża.
O 14.00 jednak nie wydobrzała, więc spotkanie odwołaliśmy.
- Nie ma sprawy. - Dla was wszystkie weekendy mamy zarezerwowane. - odparła Skrycie Wkurwiona.
No nie powiem, znalazła się, ale to mnie specjalnie nie zdziwiło, bo zawsze umie się znajdować.
W ten oto prosty sposób otrzymałem dar z niebios w postaci niespodziewanego, wolnego czasu. Nagle zmieniła się perspektywa, optyka i priorytety. Dokładnie przez chwilę czułem się jak w momencie, gdy na trzy miesiące zapudłowali mnie do więzienia albo na 11 dni do szpitala. Niczego nie miałem do roboty, niczego nie mogłem zrobić, a czasu miałem mnóstwo. Prawie jak w socjalizmie.
Czułem się jak nowo narodzony.
No to czas na wspomnienia.
W środę, 21 sierpnia, "po raz ostatni" jechałem do Naszego Miasteczka. Pisałem, że stację przed nim moje emocje sięgnęły zenitu i że nie nie wiedziałem, dlaczego.
A wszystko poszło dobrze.
Prosto z dworca poszedłem na obiad do restauracji, gdzie parę razy z Żoną byliśmy, a raz nawet zostałem przez nią zaproszony na urodzinowy obiad. Restauracja wyglądała jak przedtem, ale już, zwłaszcza bez Żony, obco.
Uruchomiłem Terenowego, kupiłem na wieczór jajka, pieczywo i piwo, na taką prostą chłopską kolację i zabrałem się do roboty, czyli do pakowania ostatnich rzeczy i do ich znoszenia przed dom, aby nie tracić czasu przy późniejszym ładowaniu do busa.
Mój Były Uczeń przyjechał późno, o 21.00, i niestety bez syna, który ugrzązł gdzieś w Bieszczadach. Zapowiadała się więc ciężka harówa przy znoszeniu maneli z I piętra i z bardzo wysokiego parteru, i pakowaniu do auta. Na szczęście młody sąsiad z parteru zgodził się pomóc i już o 23.00 było po robocie z prostego powodu. Gdy ja zdążyłem zrobić jeden kurs, on w tym czasie robił dwa lub dwa i pół za każdym razem mijając mnie na schodach biegiem. Robota szła sprawnie, bo dwie, a przeliczając na osobo-jednostkę 1,5 osoby rzeczy znosiły, a Były Uczeń je pakował.
Sąsiad nie chciał przyjąć zapłaty, ale się uparłem.
- Przyda się panu. - rzekłem. - Żeby mnie pan dobrze wspominał.
To zadowolony przyjął. Taka niespodziewana fucha przy dwugodzinnej pracy.
Z Byłym Uczniem późno zjedliśmy "męską" kolację, przy jednym piwie porozmawialiśmy i padliśmy do łóżek.
W nocy w kompletnej ciemności obudziłem się przerażony. Zewsząd oblepiała mnie czerń, której nie mogłem się pozbyć i nie mogłem się zorientować, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Trwało to może 2-3 sekundy, ale wtedy wieki.
I tak się pożegnałem z naszą sypialnią, z jej wielkością (24 m2) i jej niepowtarzalną atmosferą i z nią związanym cowieczornym rytuałem. Bezpowrotnie.
Rano, w czwartek, Były Uczeń kończył pakowanie, a ja pojechałem do PGNiG-e i do ZUK-u pobrać ostatnie faktury i podziękować za dwuletnią współpracę. A potem spotkałem się z nową właścicielką, podpisaliśmy protokół zdawczo-odbiorczy i przekazałem jej klucze. Jeszcze zdążyłem pożegnać się z Sąsiadami z Góry i Sąsiadką z Dołu i ruszyliśmy w drogę. Raz, dwa, bez sentymentów i ceregieli.
Do Naszej Wsi przyjechaliśmy o 19.00. Całą drogę pokonaliśmy bez problemów. Terenowy w kolumnie jechał pierwszy i narzucał tempo. Czuł, że wreszcie po dwóch latach wraca do domu, więc zaczął być nawet wyrywny. Raz postanowił wyprzedzić jakieś auto, które jechało ni w pięć, ni w dziewięć, czyli dziewięćdziesiątką. Po pół minucie, gdy się jeszcze nie zrównał z wyprzedzanym samochodem, a gdy zaczęły się niebezpiecznie zbliżać światła auta nadjeżdżającego z przeciwka, zrezygnował i już do końca jechał statecznie.
Razem z Gospodarzem, Tym Który Dba o Auto, zrzuciliśmy wszystko do stodoły w pół godziny.
Terenowego zostawiłem w domu, a Do Metropolii, do Nie Naszego Mieszkania zawiózł mnie Były Uczeń.
O 21.00 składałem już relację Żonie, która była mocno zdenerwowana, bo czy dacie radę zapakować i wszystko zmieścić?, czy Terenowy przejedzie taki szmat drogi?, czy nic się po drodze nie stanie?, itd., itd. Wiadomo że przy biernym uczestnictwie, z daleka, wszystko wygląda gorzej.
Kładłem się spać cały "połamany" i obolały.
Najgorsze z całej przeprowadzki i opuszczenia Naszego Miasteczka miało przyjść za kilka dni. Chodziłem z Sunią po polach i nagle uświadomiłem sobie, że ja już Naszego Miasteczka nie mam w sobie. Tak jak gdyby go nigdy nie było, jakby dwa lata życia nie istniały, jakby to był sen. Przeraziłem się, zwłaszcza że było dla mnie takie ważne.
- Ono wróci, ale za jakiś czas. - Wszystko się ułoży w naszych głowach i Nasze Miasteczko z powrotem się w nich znajdzie na właściwym miejscu. - Tak jak je pozytywnie zapamiętaliśmy. - powiedziała Żona, gdy z goryczą opowiedziałem o moich odczuciach.
Teraz, po ponad trzech miesiącach, widzę, że tak się dzieje.
Nazajutrz, w piątek, o 14.00 stawiliśmy się razem ze Szwedem w Powiecie u Notariusza. Umowa wstępna została podpisana i w tej sytuacji Szwed przyjechał do Naszej Wsi i zaczął mierzyć pod kątem swoich planów, przyszłych przeróbek i zmian. To my na to nie mogliśmy patrzeć, zostawiliśmy go i wróciliśmy do Metropolii.
I znowu nazajutrz, w sobotę, wyjechaliśmy na dwa dni oglądać nieruchomości, które by spełniały nasze wybredne oczekiwania, czyli cenę, ciszę, otoczenie bliskie i dalekie, sąsiedzi, ogólną aurę i potencjał.
Obejrzeliśmy takie jedno cacko. Nawet dwukrotnie, bo i w sobotę, i w niedzielę. I co z tego. Więcej minusów niż plusów, chociaż na początku wydawało się, że odwrotnie. Po pierwsze był to obiekt zabytkowy i łapę na tym trzymał konserwator, a po drugie z ceną zakupu i z kosztami adaptacji chyba nie zmieścilibyśmy się w naszych przyszłych finansach. To tyle i aż tyle.
Wracam do czasu bieżącego.
Żonie zrobiłem to, co ona mnie wczoraj. Kleik z mielonego ziarna lnu.
A nasz wyjazd do Metropolii przesunięty na wieczór znowu został przesunięty na jutro rano. Nie chcę Żonie mówić, że może nie dojść do skutku i że chyba pojadę sam, bo znowu mogłaby się zdenerwować. Zależy jej, bo dawno nie widziała się z wnukami, i nawet umówiliśmy się wcześniej na dwie noce w Nie naszym Mieszkaniu z Q-Wnukiem.
Zrobiłem się głodny.
- To masz tam golonkę. - słabym głosem z góry przypomniała Żona.
- Nie, nie, chyba jeszcze jednak nie mogę. - Najchętniej bym sobie ugotował trochę ziemniaków. - Mamy?
- Nie. - Miała przyjść paczka, ale nie dotarła.
Ale i tak miałem dobrze, bo widzi pan...
Zadzwoniłem do Sąsiadki Realistki. Miała. To sobie po drodze zrobiłem spacer z Sunią. No bo czy opłaca mi się iść samemu 600 m? - I to w jedną stronę?
- Fakt.
- To od Sąsiadki Realistki dostałem jeszcze trzy "zaległe" jajka i trochę masła od jej krówek. Na okrasę. - A potem to już miałem z górki, bo tak: Wróciłem, naobierałem ziemniaków i nastawiłem na wiejskiej kuchni. - Żona nie chciała, rozumiesz pan, zatruta. - To je sobie odcedziłem, podsuszyłem, omaściłem, lekko posoliłem i takie pyszności zjadłem. - No to jeszcze miałem trzy godziny na pisanie bloga. - A potem to już nic nie musiałem robić, tylko prosto do łóżka.
Przypomniałem sobie, że była to ulubiona potrawa Q-Wnuka.
- Ze z masłem i ze solem -mówił w takich razach. - I poproszę do picia wodę gazowaną minimalną.
Niestety już tak nie mówi, chyba od roku. A jak mówię mu czasami kolor fiololetowy, to patrzy na mnie jak na niedorozwoja.
Gdy byłem u Sąsiadów, każde zachowało się po swojemu.
- Jak chorować, to najlepiej w domu. - usłyszałem od Sąsiadki Realistki, której powiedziałem, że jednak dzisiaj nie pojedziemy.
A Sąsiad Filozof patrzył na mnie milcząco, kiwał tylko głową do swoich myśli, a z jego twarzy dało się wyczytać:
- Z miasta przyjechało, a takie to głupie. - Ziemniaków nie ma w domu. - I jeszcze chce mu się iść za kilkoma taki szmat drogi.
I tak minęła niedziela w Naszej Wsi. Fajnie, bo takim zwyczajnym życiem, z jego prostotą i nieprzewidywalnością. I nic, tylko prosto do łóżka.
PONIEDZIAŁEK (04.11)
No i jednak rano wyjechaliśmy do Metropolii.
Poszło nad podziw zgrabnie.
Wstałem pierwszy już o 06.00 i gdy się ogarnąłem, szczułem Żonę nadbudzając ją werbalnie i znęcając się nad nią i zmuszając do natychmiastowych reakcji nie dając szans, żeby odgoniła resztki snu (średnia odganiania wynosi 15-30 minut w zależności od jej motywacji), że może niech ona zostanie w naszej Wsi i dochodzi do siebie, bo Jak chorować, to najlepiej w domu. Więc się tak zmobilizowała, że już o 08.30 wyjechaliśmy. A w takim tempie nigdy nam się nie udaje, gdy oboje jesteśmy zdrowi i w pełni sił.
Wytłumaczenie tej mobilizacji u Żony było prozaiczne. Nie mogła odpuścić możliwości zobaczenia się z Q-Wnukiem. Bo ta była zaplanowana grubo wcześniej. Gdyby to spotkanie wypadło z kalendarza, to następne mogłoby zaistnieć nie wiadomo kiedy. Tak się to u nas teraz porobiło.
Mamy go więc "u siebie" przez dwie noce, bo taką jednostkę metryczną - WNUKONOC - stosuję, gdy Q-Wnuk nocuje z nami lub gdy ja się wybieram do Wnuków.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy (bezwzględny rekord) i wysłał jedno powiadomienie, że dzwonił.