poniedziałek, 11 listopada 2019

11.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 343 dni.

ŚRODA (06.11)
No i dzisiaj wracaliśmy do Naszej Wsi w ciężkich nastrojach.

Po wczorajszym komunikacie "naszego" Ministerstwa o wysokości dotacji w listopadzie i grudniu tego roku, po rozmowach z Zaprzyjaźnioną Szkołą i nadziei, że to przecież musi być okropna pomyłka na naszą niekorzyść, wszelkie wątpliwości rozwiała nasza koleżanka ze Stolicy.
Niestety to była prawda.

Przez dwie noce gościliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuka.
Pobyt bez historii z nieodkrywczym zaznaczeniem, że Q-Wnuk postrzeżenie dorasta. Bardzo drobnymi kroczkami zmienia się jego postępowanie, stosunek do różnych spraw i ich pojmowanie.
Jedynie, co jest niezmienne od trzeciego roku życia, to Fear of the Dark (wtedy jeszcze  fijoda - trzeba było włączyć, podgłośnić i specjalnie jechać do jego niemieckiego domu kawałkiem autostrady, żeby w atmosferze Iron Maiden gnać, ile dała fabryka).
Nawet jak mu puszczam inne kawałki z dwupłytowego albumu, równie dobre, absolutnie ich nie akceptuje. Więc znowu, najpierw we wtorek, wiozłem go do przedszkola w czasie 2,5 Fear of the Dark, więc jak na poranny ruch w Metropolii bardzo dobrze, by w środę poprawić ten wynik na jakieś 2,2-2,3 tej q-wnukowej jednostki czasu.

Wieczorem Hel przysłał mi smsa i link do swojego bloga z prośbą o szczerą opinię. Blog w zasadzie jest gotowy, szkielet został opracowany i wypełniony treścią tekstowo-zdjęciową. Wymaga tylko wycyzelowania i można publikować.
Hel byłby trzecią, a nawet, nie w zasadzie, drugą, znaną mi i bliską osobą, która się za to zabrała. Drugą mógłby być Po Morzach Pływający, który już bodajże od roku, a może i wcześniej, mami nas i judzi, że on będzie pisał bloga. Może       i pisze "po kryjomu", ale nie publikuje, więc jakby nie pisał. Problem się bierze z tego, że się zaparł i nie chce posłuchać naszych rad i wskazówek płynących z serca i z doświadczenia. Wymyślił sobie bowiem dosyć enigmatyczny blogowy twór dotyczący jakichś filozoficznych rozważań, o których mówi dosyć mętnie i niejasno, więc w sumie nie wiadomo, o co chodzi. A jeśli to będzie tchnąć sztucznością i będzie dopasowywane na siłę do jakichś jego mglistych i niesprecyzowanych wyobrażeń? Bo może mu się coś zdaje lub wydaje? I tak się z tym nosi.
A my mu radzimy i bylibyśmy temu bardzo radzi, żeby pisał, mówiąc banalnie, o swoim marynarskim życiu. Mieliśmy parę próbek jego relacji z różnych marynarsko-morskich sytuacji i było to bardzo ciekawe. Więc mógłby o tym pisać, a przecież wiadomo, że przy tym przemyślenia, płytsze i głębsze, cała filozofia, same przyjdą.
Być może boi się, według niego, tej banalności, tej marynarskiej codzienności i nie umie spojrzeć na nią z dystansu, odsunąć się i zobaczyć, że jest to kopalnia wszystkiego. Że moje pisanie o codzienności szczura lądowego będzie zaledwie mamucim wypierdkiem względem tego, co on miałby do przekazania. Przybliżyłby nam geografię, różnice kulturowe i smaczki z tym związane, codzienność ma morzu i w portach, ekologię i ekonomię, politykę, literaturę (bardzo dużo czyta - również wydawnictwa w języku angielskim), wreszcie socjologię. I tęsknotę za domem i żoną. A gdyby wrócił z rejsu, to nie mógłby napisać o swoich "lądowych" odczuciach? Jak by chciał przy tym sobie filozoficznie porozważać, to czy ktoś by mu bronił?
Sam, będąc na jego miejscu, od razu zacząłbym pisać.

Więc ostatecznie w kolejności jako pierwszy jest Syn, a drugi Hel.
Syn uruchomił bloga dotyczącego ich psa i tej rasy. W zamierzeniu jest on, blog, nie Syn, tworem, który z jednej strony pokazuje ich wspólne życie rodzinne z psem jako siódmym członkiem rodziny, a z drugiej ma być zaczynem i pewnego rodzaju bazą do przyszłego interesu kręcącego się wokół tej rasy i właścicieli, czyli takich samych świrów, jak Syn.
Zobaczymy.

CZWARTEK (07.11)
No i cały dzień liczyłem.

Czyli przelewałem z pustego w próżne. Można się porzygać. Bo ile razy da się wykonywać jałową pracę, czyli dopasowywać koszty do przychodów? Chyba jest jakaś granica wytrwałości i sensu?

PIĄTEK (08.11)
No i tyle mądrych rzeczy dzisiaj naopowiadała mi Żona.

Co z tego, skoro wszystkiego było za wiele i większości nie zapamiętałem.
Rano, kiedy było jeszcze ciemno i cały dom spał, najpierw obudziłem się ja, a potem stopniowo wybudzałem dom. Gdy w kuchni huczał ogień, a ja zasiadłem z kawą przy stole, mogłem powiedzieć, że część domu wstała. Bo Żona i Sunia nadal spały.
Mogłem więc spokojnie odnieść się do bloga Hela pisząc rzetelną "recenzję", o którą mnie prosił.
- Czy byłeś może w toalecie? - zapytała mnie znienacka Żona, gdy po dwugodzinnym spokoju i ciszy, zeszła z sypialni kompletnie mnie zaskakując pytaniem i faktem, że była natychmiast rozbudzona. Jak nie ona. Bo żeby rano dojść do siebie potrzebuje spokojnych 30. minut. Wtedy przeszkadzają jej moje energiczne ruchy i moje głośne wypowiedzi.
- Ale wolniej chodź! - Co tak gwałtownie?! - I, matko, nie mów tak głośno! - Matko! - ciężko wtedy wzdycha.
A mnie jest trudno o tym pamiętać, skoro często od 3-4. godzin jestem na nogach i jest to dla mnie środek dnia.
A tu nic, jak nie ona. Od razu do rzeczy i to do jakiej! - Co ją naszło? - pomyślałem. A głośno:           - Wczoraj i dzisiaj nie.  - Ale to jest przypadek osobniczy, mój. - Bo na przykład moja Matka potrafiła i trzy dni...
- Pamiętam, pamiętam. - starała się przerwać mój wywód - mówiłeś mi o tym wiele razy.
- ... i dożyła 89. lat i nigdy nie była w szpitalu. - dokończyłem niezrażony.
- Bo widzisz, ja chciałabym i dążę do tego, żebyś ty żył zdrowo, bez specjalnych dolegliwości. - popatrzyła na mnie z mieszaniną dydaktyczno-błagalno-beznadziejno-załamaną. - Mógłbyś być zdrowszy, gdybyś mnie słuchał!
Musiałem przerwać "recenzję",  słuchać długiego i z gruntu mądrego wywodu, no ale w którymś momencie ziewnąłem. Niestety.
- No widzisz, ziewasz - oskarżycielsko zauważyła Żona.
Trudno żebym nie ziewał. Robię to za każdym razem, gdy adwersarz szykuje się do dłuższego monologu. Dzwoneczki alarmowe natychmiast się odzywają w mojej głowie, a pierwsze, nawet lekkie syndromy zbliżającej się przydługiej wypowiedzi wyłapuję niczym świnia lub lagotto romagnolo trufle (jedyna rasa psów na świecie specjalizująca się w ich poszukiwaniu - ostatnio aż dwa razy takie typy były w Naszej Wsi, ale niczego nie znalazły).
Jest to reakcja obronna mojego systemu nerwowego, którą sobie wykształciłem w dzieciństwie, gdy musiałem wysłuchiwać, często kilkugodzinnego, monologu, najczęściej tej samej treści, mojego Ojca i kiedy nie mogłem po prostu uciec, tylko musiałem siedzieć i słuchać. To zasypiałem. Ojciec często tego nie zauważał, a gdy się spostrzegł, "tylko" mnie szturchał (nie cierpię do tej pory, gdy ktoś w rozmowie mnie szturchnie, żeby bardziej zwrócić moją uwagę; a są takie sytuacje) i z wyzwiskami mnie budził. Po czym dalej kontynuował. I nie pomagały żadne tłumaczenia, że tato, przecież to już mówiłeś setki razy, albo że muszę na jutro zrobić lekcje, albo że koledzy na mnie czekają, albo że jest Kobra w telewizji. Jak to wspominam, budzi się we mnie ZŁE!
- Jeśli się rozstaniemy, a ty będziesz z inną partnerką, to ona będzie mi musiała płacić odszkodowanie. - Wystarczy niedużo, np. 500 zł miesięcznie.
- Ale dlaczego jakaś, bogu ducha winna, kobieta miałaby to robić? - szczerze się zdziwiłem i przy okazji skutecznie ożywiłem.
- Bo inwestowałam w Ciebie (skąd ten czas przeszły? - dop. mój), starałam się, zdrowie traciłam, żeby potem inna miała z Ciebie pożytek?!
Na szczęście monolog przeszedł w dialog. Nawet nie wiem jak, znaleźliśmy się przy głupocie i pieniądzach. Widocznie są ze sobą powiązane, a przynajmniej Żona umiała zdrowie i te dwa parametry ze sobą powiązać.
- Ludzie są głupi i nie będą mądrzejsi. - stwierdziła chyba a propos zdrowia. - A dodatkowo wynaleziono pieniądze i nie ma nadziei. - Koncerny farmaceutyczne, dyktatura, korupcja...
- Tak musi być. - odpowiedziałem wekslując i koncentrując się bezpiecznie na głupocie. - Sama często mówisz, że musi być jeden mądry i tysiąc głupich.
- Bo nie mogą być sami mądrzy, bo kto by na nich pracował? - Zginęliby. - A z kolei sami głupcy też by zginęli, bo kto by nimi kierował, żeby wskazać im co, kiedy, gdzie i jak mają robić?
- Tak już wymyśliła przyroda - kontynuowałem. - W naturalny sposób wybierany był przywódca, który pierwszy żarł, itd. - A potem przyszła demokracja i ta większość głupich decyduje, bo jest ich więcej. - Nie ma nadziei! - dodałem.
- Ten system, demokrację, nie jest w stanie opanować duży organizm, państwo czy Unia, bo on się rozłazi. - Mogą to zrobić tylko małe organizmy. - Maksymalną grupą w jakiej może się sprawdzić demokracja jest małżeństwo. - Każda inna jest za duża. - podsumowała Żona.
 
No naprawdę ją wzięło. I żeby tak z samego rana? A przecież nic nie zrobiłem. Może to dlatego?
Potem jednak bez żadnych problemów i zgrzytów mogłem swobodnie kontynuować "recenzję", która bardzo Żonę zainteresowała.
A swoją drogą od dawna opracowałem system i jestem jego gorącym zwolennikiem. Nazwałem go ZAMORDYZMEM DEMOKRATYCZNYM (tak pokrótce - demokracja w szerokim zakresie, ale bez przesady). Najbliższa mu mogłaby być OŚWIECONA MONARCHIA.

Późnym popołudniem, już w pełnych ciemnościach, a więc bardzo, ale to bardzo nietypowo wyjechaliśmy do Metropolii. Aż na 5 dni.

Wieczorem Syn wysłał zapytanie traktując mnie bardziej jako osobę, która od lat zarządza firmą, a więc zatrudnia pracowników i się z nimi użera, niż jako ojca.
Syn pracuje w pizzerii, którą prowadzi Włoch, co ją tylko uwiarygadnia i powoduje, że popyt na "ich" pizze jest duży. To chyba dobrze? (pytanie retoryczne moje - dop. mój).
Chodzi o to, że 11 listopada, w poniedziałek, w święto, szef ich chce zagonić do pracy. Gdyby byli na umowę o pracę, to według Syna, byłoby oczywiste, że nie pracowaliby, ale są na umowę zlecenia. I jak to jest u mnie i że u nich w związku z tym "ludzie są źli".
Odpowiedziałem:
- Ja jestem niemiarodajnym szefem. U mnie więcej nie pracują niż pracują. Poza tym jest coś takiego jak specyfika pracy i umowa o pracę lub inna nie mają sensu. Niech w poniedziałek, ten, nie pracują pogotowie, kolej, i ...wymieniać dalej? Konkluzja: W taki wolny poniedziałek ludziom chce się pizzy i wy powinniście ją im dostarczyć!
Wiedziałem, co będzie i czego w odpowiedzi czepi się Syn. I się nie zawiodłem.
- No tak, bo nie zjesc pizzy to przeciez to samo co nie otrzymac transportu karetka przy zawale. (pis. oryg.).
Syn zawsze miał inklinacje "do wiedzenia lepiej" niż ojciec, nauczyciel lub szef. Widocznie zawsze był i jest w wewnętrznym konflikcie wynikającym z jego wysokiego IQ (należy, a może należał do MENSY; nie wiem, bez uszczypliwości, czy to jest dożywotnie). Ponadto ma artystyczną duszę i szczególną wrażliwość, żeby nie powiedzieć nadwrażliwość. Więc jest mu trudno, chociaż niczego w nim przez to nie usprawiedliwiam.
Podobnie ma Żona z jej chęcią rozważania wszystkiego, dociekania, rozczłonkowywania problemu na osiem, a może na szesnaście wątków i ścieżek i z jej realizacjami w obrębie chociażby Naszej Wsi.
Oboje, co się okazało przypadkiem, mają w swoich bibliotekach książkę Christela Petitcollina  Jak mniej myśleć; Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych. I oboje są spod znaku Wagi.
Wyczytałem, że Waga (23 września – 22 października):
"Osoby spod tego znaku zodiaku charakteryzują się dużą inteligencją i szeroko pojętą wiedzą. Nie oznacza to jednak, że cały czas siedzią z głową w książkach. Gdziekolwiek by się nie pojawiły, będą towarzyskie oraz chętne do rozmowy. Wagi są bardzo sprawiedliwe, dlatego bardzo trudno jest im się odnaleźć w otaczającej je rzeczywistości".
Wypisz wymaluj Żona i Syn. Każde  jest jednak oczywiście inne , bo pomijając płeć, Syn, jako mężczyzna często "buja w obłokach", a Żona, jako kobieta jest bardziej racjonalna. Czyli że jednak płci się nie dało pominąć.

Syn chyba najlepiej się odnajdywał i odnajduje w rzeczywistości wykreowanej przez siebie, czyli tam, koncentrując się na sprawach zawodowych, gdzie sam sobie był szefem. Ale, wiem to doskonale po sobie, to kosztowało i kosztuje - stres, frustracja, nieprzespane noce, życie rodzinne i własne zdrowie. To może niech lepiej o tego 11 listopada, o Polskie Święto Narodowe, martwi się Włoch?
Odpisałem chaotyczno-emocjonalnie:
- A myślałem, że jesteś inteligentny. Ale to nie jest tylko ta kwestia. Nie można deprecjonować tego, co się robi, jeśli się chce to robić. Bo jeśli się nie chce, to nie ma o czym mówić. Co najwyżej spierdalać na drzewo. Czyli że to co się robi, trzeba wykonywać rzetelnie. Czyli że żyjemy w takim świecie, w którym wiadomo, że w święta dostępne są różne usługi. Czyli że wszystko wobec zawału jest takie sobie i w zasadzie to moglibyśmy siedzieć i nic nie robić. Czyli decydować, kiedy nam się chce lub uważamy, a kiedy nie. To się nazywa anarchia i wzajemne znoszenie się wektorów. Czyli że słuchaj szefa lub zmień pracę :).

Syn nie odpisał. Może stwierdził, że nie ma po co, a może nie miał czasu, a może już spał? Ale wiem, że programowo się nie zgadza. To będzie o czym podyskutować przy okazji.
Takie podejście Syna przypomina mi pewien okres w moim życiu. Chyba nazywał się socjalizm. Oczywiście wspominam go dobrze, ale tylko z racji "spędzenia" w nim całej swojej młodości i wkraczania w wiek dorosłości, kiedy nawet socjalizm nie był w stanie zabrać złudnego ostatecznie przeświadczenia, że wszystko można i że my tutaj...i że ho,ho! 
Więc ostatecznie dziękuję, ale nie.

Na kanwie tej historii wymyśliłem na swój prywatny użytek taką mini gospodarczą hybrydę.
Prowadziłbym pizzę, ale to ja decydowałbym, kiedy klienci mogą ją zamawiać i jeść, a kiedy nie.
- Dzisiaj, w Święto Narodowe, pizzy Państwo jeść nie będziecie, za to zapraszamy do jej konsumpcji w...  i od...do... zastrzegając, że ramy te mogą ulec zmianie, o czym szanownych klientów poinformujemy. 
Żyłbym jak pączuś w maśle. Pod jednym warunkiem. Że nie byłoby innej pizzerii. Bo na pewno jej właściciel, żłób jeden, od razu by wymyślił, że U nas pizza nawet w Święto Narodowe! I że Nawet przywieziemy ją pod wskazany adres.
Zostałbym zmuszony, aby coś zrobić, zareagować, zabrać się do pracy, żeby moja nie padła.

Ten wredny kapitalizm!

Przed wyjazdem do Metropolii, prawie już po ciemku, na Chacie Morgana, czyli jak zwykle w tym samym miejscu, zamocowałem biało-czerwoną flagę. Niech łopoce pośród pól i lasów.

SOBOTA (09.11)
No i dzisiaj sam byłem w Szkole.

Sam jako dyrektor, sekretarka, kasjerka i z-ca dyrektora.
Z początku byłem naszczurzony na naszą Szkołę traktując ją debilnie, jak często to robią słuchacze, a rzadziej (większa świadomość) nauczyciele. Miałem do niej podświadomie pretensje za kłopoty i zgryzoty, jakich znowu nam przysparza,  wyrzucając z głowy fakt, że jest ona przecież tylko kasjerem i że przecież księgowy odpowiedzialny za ostatnie wydarzenia siedzi daleko, w Stolicy, i śmieje się w kułak i ma ją w dupie.
Więc szybko mi przeszło i znowu polubiłem naszą Szkołę. Zwłaszcza że zakończył się V i ostatni etap przeprowadzki. Organizacyjnie, logistycznie i estetycznie wszystko zagrało i nie ma czego się wstydzić. Urzędniczy komfort pracy prawie nie spadł, zaś słuchacze i nauczyciele praktycznie nie odczuli żadnych zmian. Efektywność wykorzystania pomieszczeń znacznie wzrosła, pozbyliśmy się mnóstwo śmiecia, a przy okazji wiele rzeczy usprawniliśmy.
Poza tym słuchacze i nauczyciele byli jak zwykle sympatyczni, pracowali i ogólnie emanowała "nasza aura". Byłem po prostu u siebie.
Wracałem do Nie Naszego Mieszkania w bardzo dobrym nastroju.

Namówiłem Żonę, abyśmy po południu poszli do kina. Na polski film Ukryta gra. Polecamy. Nietypowy polski film, którego akcja dzieje się przede wszystkim w Polsce (Warszawa i Pałac Kultury i Nauki) i w Stanach. Osią filmu jest kryzys kubański z 1962 roku, konflikt dwóch atomowych supermocarstw z okresu "zimnej wojny" (ZSRR i USA) i rywalizacja ich wywiadów. Oraz szachy. Międzynarodowa obsada nadała filmowi ciekawego sznytu i uwiarygodniła intrygę. W swoich rolach wszyscy świetni, ale trzeba zauważyć grę Billa Pullmana (profesor, matematyk i szachista), Roberta Więckiewicza (dyrektor Pałacu) i Aleksey'a Serebryakowa (generał major KGB).

Gdy wyszliśmy z kina, zobaczyłem na wyświetlaczu telefonu, że jedna z wykładowczyń starała się ze mną skontaktować. Zadzwoniłem i wytłumaczyłem, że telefon miałem wyłączony, bo byłem z Żoną w kinie. To ją jeszcze bardziej speszyło.
- Ja...ja - zbierała się - ja bardzo przepraszam, panie dyrektorze, że...że ... przeszkadzam, bo ja... właśnie...chciałam powiedzieć, że...że..., ale nie będzie się pan denerwował i...mam nadzieję, że nie popsuję panu wieczoru, bo...
To się od razu zdenerwowałem i miałem popsuty wieczór.
...bo ja się spóźniłam na zajęcia godzinę i gdy już przyszłam, to słuchaczy nie było. - wyrzuciła jednym tchem. I żeby nie dopuścić mnie do głosu szybko dodała:
- Proszę mnie ukarać i potrącić część pensji. - Ja i tak wszystko odrobię.
Wydarłem się okrutnie, jak za starych dobrych czasów, kiedy potrafiłem rozwiązać całą Radę Pedagogiczną i kazałem(!)przyjść nauczycielom ponownie za dwa dni, "tylko" dlatego że nie byli do niej przygotowani. Teraz tego bym nie powtórzył, bo stałem się owieczką. Ale tu nerwy mi puściły, zwłaszcza że z tą nauczycielką miałem wcześniej kilka problemów. Dość powiedzieć, że się wyrażałem w stylu niech pani ruszy ten swój tyłek, jutro pójdzie specjalnie do szkoły, wyjaśni z nimi całą sytuację, "zaświeci oczami", przeprosi i umówi się na odrabianie.
Haniebne! Po takiej mojej reakcji czułem się fatalnie.

Wracaliśmy do Nie Naszego Mieszkania, a ja kisiłem się w rozmyślaniach: Zasrana Szkoła. Słuchacze płacą, ale tylko patrzą, jakby tu uciec z zajęć, a nauczyciele olewają swoje obowiązki. Artyści!
Oczywiście w domu się nie odzywałem, więc w końcu Żona nie wytrzymała.
- Czyli że nie będziesz się odzywał?! - A mieliśmy mieć taki sympatyczny wieczór!
Zaczęliśmy się kłócić, ale napięcie wybuchło i bardzo szybko zgasło. W sumie kłótnie od wielu lat 
wychodzą  nam całkiem nieźle, bo trwają stosunkowo krótko i przede wszystkim konstruktywnie, żeby mieć to gówno jak najszybciej za sobą i do niego nie wracać.

Z tego wszystkiego zacząłem pisać prywatny list do naszego zwierzchnictwa ze Stolicy. Do Pana Dyrektora Organu Sprawującego Nadzór i do Pani Dyrektor Departamentu w Ministerstwie.
Muszę to zrobić, żeby nie zwariować i żeby do końca móc sobie spojrzeć w twarz.
List będzie bardzo długi, o czym na wstępie uprzedziłem szanownych odbiorców, żeby w razie czego mogli szybko podjąć decyzję i wyrzucić go do kosza. Na śmietnik historii, jak zacząłem pisać.

NIEDZIELA (10.11)
No i dzisiaj powtórnie byłem w Szkole.

Aby zagasić drobny pożar i zlikwidować potencjalne zarzewie buntu, bo my przecież płacimy, a Szkoła...
Przyszła nauczycielka, która wczoraj się spóźniła i przez którą nie odbyły się zajęcia, byli słuchacze, inni nauczyciele. Wszystko zostało wyjaśnione, omówione w fajnej atmosferze, z humorem i przede wszystkim konstruktywnie.

Wprost kocham słuchaczy, nauczycieli i naszą Szkołę. Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem w świetnym nastroju.
To wszystko, co opisuje mnie i moje ostatnie (tak od roku, a może i dłużej) stosunki ze Szkołą, można nazwać emocjonalną huśtawką i/lub jazdą na roller coasterze (rollerze coasterze?).

Po południu odwiedziliśmy Krajowe Grono Szyderców.
Wiadomo było, że spotkanie zdominują Q-Wnuki. Ale nie było tak źle. Nawet udało się zagrać w smoki (zmodyfikowana odmiana chińczyka). Wygrałem, ale chyba tylko dlatego, że Q-Wnuk był rozdarty między siostrą a babcią, między chęcią budowania i rysowania jednocześnie, grą właśnie i tłuczeniem się i szarpaniem z Q-Dziadkiem. Więc o koncentracji mowy być nie mogło.
W pewnym momencie Pasierbica i Q-Zięć wpadli na pomysł, że może by oni wykorzystali okazję i poszli do kina. To namówiliśmy ich na Ukrytą grę. Ja natychmiast uciekłem do Nie Naszego Mieszkania, młodzi wyszli, a Żona, jako stęskniona babcia, została z Wnukami.
Wieczorem Zięć, czyli Q-Zięć odwiózł Teściową, czyli Żonę i wszyscy byli zadowoleni.

PONIEDZIAŁEK  (11.11)
No i mamy Święto Narodowe.

Dziwne, bo całkiem niedawno, rok temu, też było. Wszystko pamiętam.
Wstałem rano chłonąc blokową ciszę i przy kawce zacząłem pisać. Ale niestety, mimo święta, blok się budził. Za ścianami jęczały rury, z góry leciały kaskady ścieków, słychać było pisk i trzaskanie zamykanych i otwieranych drzwiczek w łazienkowych szafkach, pierwsze stukania szpilek na schodach i na korytarzu, i trzask opadających klapek skrzynek pocztowych.
- A słyszałaś ten łomot około dziewiątej? - zapytałem Żonę, gdy wstała. - Jakiś kretyn tłukł się w święto.
- To sąsiadka z góry. - odpowiedziała ze znawstwem Żona, która sporą część swojego życia przemieszkała w blokach. - Chyba już tłukła na obiad świąteczne schabowe.
- No, ale żeby o dziewiątej?! - To nie mogła, kretynka, poczekać przynajmniej do dziesiątej?!
- Oj widzę, - Żona popatrzyła na mnie z przekąsem - że ty byś się nie nadawał do życia w bloku. - Wszystko by ci przeszkadzało. - Tłuczenie kotletów, skrzypienie drzwiczek, szpilki, rozmowy sąsiadów po twoimi drzwiami, codzienne napełnianie wodą wanny nad nami i odgłosy plumkania i pluskania, dźwięki dzwonków telefonicznych i darcie się do słuchawek, sprawdzanie sprężystości i skuteczności odbijania się od dębowej mozaiki kulek produkowanych chałupniczą metodą, po cichu, nomen omen, przed fiskusem, przez sąsiada z góry, tupot dziecięcych nóżek o poranku. - Tu zawiesiła głos. - Wszystko. - dodała.
Milcząco nie zaprzeczyłem.

Szykujemy się do przełożonej wizyty u Skrycie Wkurwionej i u Kolegi Inżyniera. Lubimy tam jeździć.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił 12 razy.