18.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 350 dni.
ŚRODA (13.11)
No i w Święto Narodowe, jak wspomniałem, byliśmy z zaległą wizytą.
U Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera.
Chciałem grubo wcześniej, jeszcze przed południem, zamówić taksówkę na 16.30 (wizyta była umówiona na 17.00) do Nie Naszego Mieszkania, ale cyborgowy kobiecy głos z zaprzyjaźnionej korporacji taksówkowej informował, że z powodu dużej liczby zgłoszeń przez dwie najbliższe godziny zlecenia terminowe nie będą realizowane.
To zadzwoniłem za dwie godziny, a potem jeszcze za dwie, by za każdym razem usłyszeć ten sam cyborgowy komunikat. W końcu zadzwoniłem i połączyłem się z "normalną" operatorką, która mnie poinformowała, że należy zadzwonić mniej więcej pół godziny przed planowanym wyjazdem i wtedy zamówić taksówkę. To zadzwoniłem o 16.30, który to moment stanowił szczególny przypadek "mniej więcej". Mężczyzna wypytał mnie, dokąd będzie kurs i poinformował, że taksówka podjedzie za 30-35 minut.
Wyszedłem z Sunią na spacer, bo następna taka okazja mogła się jej przydarzyć za 5-6 godzin. Za jakieś piętnaście minut zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, jestem już na miejscu. - odezwał się męski głos.
- Dziękuję. - odpowiedziałem. - Będę za 8 minut
- Ale to nie jest zlecenie terminowe. - odparł taksówkarz, czym natychmiast mi podpadł.
- Wiem, ale pan w centrali mnie poinformował, że taksówka będzie za 30-35 minut, więc wyszedłem z psem na spacer.
- Aha. - odparł. - Ok. - To ja czekam.
Byłem za 8 minut.
- Dzień dobry. - odezwałem się na wejściu. - Musimy jeszcze chwilę poczekać na żonę.
Takie moje częste sformułowanie na "dzień dobry" zawsze spotyka się ze zrozumieniem i akceptacją.
- A dokąd będzie kurs?
- Do... i tu podałem miejscowość.
Bo trzeba wyjaśnić, że Skrycie Wkurwiona i Kolega Inżynier mieszkają poza Metropolią, w sąsiedniej gminie. I tak dobrze, że w tym samym powiecie.
Taksówkarz, siwowłosy, o lekko niechlujnej, rozwichrzonej fryzurze i w wieku mniej więcej moim, może trochę młodszy, czym podpadł mi po raz drugi, dziad pieprzony, odezwał się znowu po pół minucie.
- A dokładnie to dokąd? - widocznie przetrawił pierwszą informację.
- Będzie takie osiedle po prawej stronie przy Biedronce. - A zjazd z głównej będzie za Biedronką. - Mogę pana pokierować. - Oczywiście, jeśli pan sobie życzy. - zreflektowałem się.
Wiadomo, ludzie, w tym taksówkarze, są różni.
Zapadła kompletna cisza, zero reakcji. Ok. - pomyślałem sobie.
Ruszyliśmy. Za jakieś 30 minut minęliśmy Biedronkę, którą ledwo dostrzegłem w tych ciemnościach, bo w Święto Narodowe wszelka iluminacja była nieczynna (wiadomo - kapitał portugalski), ale spokojnie nie reagowałem. Gdy jednak prawie opuszczaliśmy granicę powiatu i groził nam wjazd do sąsiedniego województwa, musiałem.
- Ale Biedronkę już dawno pan przejechał (nomen omen - dop. mój).
- Zawracać?! - niezrażony zapytał.
- Taaak! - chyba się lekko wydarłem. - Ale uprzedzam, że z tego kierunku, to mogę nie wiedzieć, jak przed Biedronką skręcić.
- To zjazd jest za Biedronką, czy przed Biedronką. - zapytał dziad pieprzony.
- JAK JEDZIEMY Z TEJ STRONY, TO JEST PRZED BIEDRONKĄ PO LEWEJ STRONIE, A JAK JECHALIŚMY Z METROPOLII, TO BYŁ ZA BIEDRONKĄ PO PRAWEJ STRONIE!
Milczenie.
- Już pan przejechał Biedronkę. - poinformowałem za chwilę ze ściśniętymi zębami.
- Zawracać?!
- Taaak!!!
Napiwku nie dałem. Dziad pieprzony!
W tym wszystkim najciekawsze było to, że na miejscu stawiliśmy się punktualnie.
Dziewczyny, Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl, jak zwykle schowały się przed wujkiem. Więc jak zwykle trzeba było je szukać, potem gonić, szarpać i tarmosić przy ogólnych piskach i wrzaskach. No i z tym zaczął się chyba problem. Bo dziewięcioletni Krawacik.pl to jeszcze dzieciuch, więc i gonić, i szarpać, i tarmosić można. Ale jedenastoletni Stefan Kot Biznesu jakoś tak niespodziewanie dojrzał i widać, że to już dziewczyna z zalążkami i elementami kobiety. Więc jakoś mi tak gonić, szarpać i tarmosić niezwyczajnie. Oczywiście nadal jest dzieckiem, ale ten sposób wypowiadania się, gestykulacji, mimika i pewna zalotność, no wprost baba. Jak ją porównuję do mojego trzynastoletniego Wnuka-I, to przepaść.
U rodziny naszych gospodarzy prawie nihil novi. Prawie.
Okazało się, że wieloletnie auto, daewoo espero, które od wieków kojarzyło się nam z Kolegą Inżynierem i które było do niego "przywiązane", i którym nawet wspólnie jeździliśmy po Polsce zanim nastała Skrycie Wkurwiona, doczekało swoich dni. A konkretnie czeka na osiedlowym parkingu na złomiarza, który ma je odebrać być może za przysłowiową stówę.
Tak się pechowo złożyło, że w ostatnich chwilach jego chwalebnego życia, kierowała nim Skrycie Wkurwiona, która właśnie mknęła eską do Metropolii wioząc swoją matkę i dwie małolaty, gdy poszedł pasek rozrządu. Diagnoza oczywiście pojawiła się znacznie później, a w tamtej chwili auto nagle zgasło, cudem się dało je przesterować na wąski pas pobocza, na tyle wąski, że śmigające TIRy prawie ocierały się o zdechlaka i falą powietrzną powodowały, niczym tsunami, że miotało nim na wszystkie strony. Matka zaczęła szlochać łapiąc się za głowę O Boże, o Boże, co my teraz zrobimy?!, małolaty doznały szoku i milczały, chyba, a Skrycie Wkurwiona była bliska płaczu, bo starała się siebie na tej esce zlokalizować, żeby określić swoje położenie dla męża i dla pomocy drogowej, a kompletnie nie wiedziała, gdzie jest, w tym sensie, że wymagana była precyzja co do kilometra. W końcu przytomny gość z pomocy drogowej słysząc to co słyszał, czyli ogólną histerię, kazał Skrycie Wkurwionej wysiąść z auta, podejść do najbliższego słupka i odczytać kilometry. Więc szła biedna w tym TIRowym tornado żegnając się z życiem, ale ta ryzykowna eskapada poskutkowała tym, że namierzyli ją i mąż, i ten facet z pomocy.
Pierwszy dotarł facet. Ciekawe? Mąż jadąc przeciwną nitką eski widział tylko, jak jego ukochane auto ładowane jest na lawetę, zdążył dojechać do najbliższego ślimaka, zawrócić, zabrać rozhisteryzowaną teściową i córki, i nawet specjalnie nie widział się z żoną, bo nie czekając ani chwili pojechała w siną dal z laweciarzem.
- Wiecie - opowiadała - że facet działał na mnie kojąco. - Rozmawialiśmy sobie i wszystkie nerwy mi odeszły.
Może to dlatego, że gość był, według Skrycie Wkurwionej, kurduplem, a taki, vide ja, musi nadrobić gadką. A to jej w tamtej chwili było najbardziej potrzebne. Poza tym gość był niezwykle szybki, bo gdy Kolega Inżynier dojechał do domu, to zdechlak stał już na osiedlowym parkingu, a po laweciarzu nie było śladu. Co w szczegółach działo się po drodze? O tym kroniki milczą i cały powrót owiany jest mgłą tajemnicy.
Czy samochodowa epopeja na tym się zakończyła? Otóż nie. Bo gospodarze z racji dojeżdżania do pracy w Metropolii muszą mieć dwa auta. I tu ich relacje w sprawie znalezienia i kupna jakiegoś sensownego używanego się rozmijały. Bo Skrycie Wkurwiona twierdziła, że ten problem został przerzucony na nią przez męża, a ona przecież się na tym nie zna, a Kolega Inżynier w tej sprawie specjalnie się nie odzywał, tylko dziwnie się uśmiechał, więc za cholerę nie można było dojść prawdy.
W tych dywagacjach nagle zrobiłem się głodny.
- A nie zrobiłabyś jakiejś takiej potrawy - zwróciłem się do Skrycie Wkurwionej - na przykład kawałek wędlinki, do tego kilka plasterków sera, może jakiś pomidor lub sałata...
Słuchała cierpliwie, aż się wyprztykam z pomysłami.
- A nie zjedlibyście czegoś na ciepło? - zapytała.
- Ależ oczywiście! - szybko odparłem.
Mam tak, że na ciepło, to ja zawsze.
- A co by to miało być? - zapytałem niepewnie.
- Szakszuka.
- No nie, nie wierzę własnym uszom. - wydarłem się z aplauzem pomieszanym z niedowierzaniem. Ostatni raz szakszukę jedliśmy w wakacje, codziennie w Zamościu na śniadanie. Ale gdzie Zamość, a gdzie Metropolia, zwłaszcza że to nawet nie sąsiednia gmina.
Była pyszna i jedliśmy z Żoną na wyścigi.
Gdy się żegnaliśmy, Skrycie Wkurwiona, jako babka bardzo wysoka, jak zwykle musiała się do mnie mocno nachylić. A wiem, że ma problemy z kręgosłupem.
Ciekawe, jak było z tamtym kurduplem?
Wracaliśmy taksówką. Młody gość, kumaty, wszystko wiedział.
Pieprzyć więc starych dziamdziaków!
- No i tak. - podsumowała wizytę Żona już w Nie Naszym Mieszkaniu. - I kolejny raz przedstawiliśmy Skrycie Wkurwionej i Koledze Inżynierowi telenowelę, tym razem odcinek 76. - Że też oni w tych naszych wariactwach się orientują i są na bieżąco...
We wtorek znowu w związku z chemią miałem gościć w szkole Wnuka-I i Wnuka-II.
Tym razem do tej wizyty przygotowałem się profesjonalnie. Do południa obdzwoniłem z osiem czy dziewięć kawiarni zacząwszy oczywiście od tej z ostatniego naszego wspólnego z wnukami, dla mnie niefortunnego, pobytu zadając miłym Głoso(!)m proste pytanie.
- Czy macie państwo lody waniliowe?
Część Głosów nie miała, więc odpadała w przedbiegach, w tym ten mój ostatni.
Te, które radosnym i pewnym głosem deklarowały, że mają, otrzymywały następne pytanie.
- A czy macie państwo posypkę z bakalii, no rodzynki, orzechy...
Zostały tylko dwa, przy czym jeden wyłożył się na polewie z adwokatu. Nie miał.
Z tym, który przeszedł eliminacje i dotarł do finału umówiłem się, że będę u państwa z dwoma wnukami około 18.00.
Wnuki miały być o 15.30. Półtorej godziny lekcji (dwie godziny lekcyjne) i potem zaplanowałem spokojny wypad na lody. O 15.39 otrzymałem od Synowej smsa, że Raczej nam zejdzie dłużej, bo od kilku minut korek się nie przesunął. A o ok. 16.00 zadzwoniła:
- Zjechałam między jakieś zabudowania, bo tam dalej nie było sensu stać i czy możesz po nas wyjechać?
Długo ustalaliśmy, gdzie też ona może być. Ciemno, zimno, lał deszcz.
- Jadę, ale nigdzie się nie ruszaj. - Spróbuję cię znaleźć.
To mi jeszcze wysłała pomocniczego smsa - to się chyba nazywa zrzut z ekranu, taki screen z Google Maps, z komentarzem Ta niebieska kropka z cieniem to my.
Znalazłem ich dość szybko bez tej pieprzonej kropki, z cieniem zwłaszcza.
Kazałem Synowej bezwzględnie zawracać, objechać pół Metropolii, bo i tak będzie się jej to opłacało, a sam z wnukami wróciłem do Szkoły.
Wyjechaliśmy o 18.00, więc lody jasny szlag trafił, bo na 20.00 mieliśmy być po Syna u niego, w pizzerii, a portier ostrzegł nas, że jest prawdziwy armagedon. Sprzątaczka, która dojeżdża normalnie do pracy 15 minut, jechała dwie godziny, a kurier do tej pory nie dojechał z przesyłkami, chociaż dzwonił ze dwie godziny temu. Pojechałem więc śladem Synowej.
Żeby chłopakom zrekompensować brak lodów, wpadliśmy do Biedry. Oni już w takich razach są obcykani z dziadkiem, więc sobie wybrali po dwie bułki i nawet wybrali pozostałym braciom.
Syna odebrałem po 20.00, zawiozłem ich do domu, nawet nie wchodziłem do środka i natychmiast wracałem do Nie Naszego Mieszkania modląc się, żeby już znaleźć się w łóżku.
A tu trzeba było jeszcze wypić dwa kielichy Luksusowej, bo od tego zimna i deszczu niebezpiecznie przemarzłem, nałykać się witaminy C, przepłukać gardło wodą z solą i zrobić to wszystko, co się robi przed snem.
Zasypiając rozmyślałem: A tyle się nadzwoniłem po kawiarniach. I z jednym sympatycznym Głosem nawet się umówiłem. Taki stary ciul, zawracacz głowy. Nie cierpię takich.
Dzisiaj Po Morzach Pływający napisał, po przeczytaniu poprzedniego wpisu, że ...i w końcu mnie dopadłeś....Może kiedyś coś zacznę, ale muszę do tego dorosnąć...
I tu jedna uwaga -
latka lecą i można nie zdążyć. Więc może jednak...
Sumarycznie: został przeze mnie rozszyfrowany, czyli używając adekwatnej morskiej nomenklatury, trafiony i zatopiony.
Choróbsko mnie jednak nie dopadło. Metody moje (Luksusowa) i Żony (reszta) skutecznie zapobiegły. Więc po fajnym szkolnym dniu (nadal kocham Szkołę) mogliśmy wracać do Naszej Wsi. Po pięciu dniach nieobecności, w ciemnościach, zimnie i deszczu otwieraliśmy dom. W środku +14 st. C, a w sypialni nawet +13. Ale co to dla nas?! Co to było wobec Dzikości Serca, do której kiedyś przyjechaliśmy zimą, gdy panował mróz -20 st. C. W środku w domu było -9, a w piwnicy równe 0. Żona wówczas stwierdziła, że nie wychodzi z piwnicy i tam zostaje. Bodajże o tym pisałem.
W Naszej Wsi rozpaliliśmy i gdy kładliśmy się spać, w sypialni udało się nabić temperaturę nawet do 20 st., a w kuchenno-stołowym do 19. I to wszystko w ciągu czterech godzin.
- A wiesz, co zaobserwowałam? - Że w takiej wychłodzonej sytuacji, jak się zamknie drzwi do górnej łazienki, to sypialnia znacznie szybciej się nagrzewa. - To może poszedłbyś na górę, przymknął drzwi i włączył piecyk w łazience, żeby jednak tam też skądś się brało ciepło.
Jak tworzyliśmy Naszą Wieś, założyliśmy, że podstawowym źródłem ciepła będą koza - w naszej prywatnej części domu, kuchnio-piec - w części kuchenno-stołowej i otwarty kominek - w części domu zwanej Chłodem Zamku. Wszystko oczywiście opalane drewnem. Ze względu jednak na nasz nomadyzm i częste wyjazdy wszędzie, we wszystkich pomieszczeniach, zamontowaliśmy przy ścianach takie płaskie, estetyczne, elektryczne, francuskie grzejniki, z wyjątkiem dolnej łazienki, gdzie funkcjonuje elektryczne ogrzewanie podłogowe. Wszystko tak na wszelki wypadek, gdyby były mrozy i trzeba byłoby podtrzymywać temperaturę w domu na poziomie, np. +10 st. C.
Ale potem życie potoczyło się swoją drogą. Najpierw, w czasie gdy wyjeżdżaliśmy, mieszkali u nas i wszystkim się opiekowali Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof, potem Q-Gospodyni, a ostatnie dwa lata Szamanka i Ten Który Dba o Auto. I francuskie grzejniki okazały się zbędne z wyjątkiem jednego małego w moim gabinecie, gdzie dla skupienia się nad sprawami ważnymi często się zamykałem i musiałem mieć ciepło, i drugiego w górnej łazience właśnie.
Poszedłem na górę, pokrętełko wyskalowane od 0 (śnieżynka-podtrzymywanie grzania) do 7 (maksimum) nastawiłem na 5 i zadowolony zszedłem na dół.
- Włączyłeś? - upewniała się Żona.
Potaknąłem głową.
Za jakiś czas wróciłem na górę, żeby już zmniejszyć grzanie, bo z doświadczenia wiem, że te grzejniki bardzo szybko stawały się gorące. Był nadal lodowaty. To zacząłem kręcić pokrętełkiem w lewo i w prawo dusząc przekleństwa To francuskie gówno! Merde! I nic. Cienia ciepła.
Poszedłem po dwie rzeczy - po rozum do głowy i po probówkę, bo wykoncypowałem, że może w gniazdku nie być z jakichś powodów (bo przecież nie mieszkaliśmy dwa lata) prądu, a przecież podstawowa zasada, aby urządzenia elektryczne działały brzmi: Trzeba dostarczyć im prądu.
- A włączyłeś do prądu? - znowu zapytała Żona.
Idąc do warsztatu byłem w stanie jedynie wydobyć z siebie wzgardliwe pfff!
Prąd w gniazdku był. To jednak zepsuło się to francuskie gówno. - pomyślałem.
Nawet się tym specjalnie nie przejąłem, bo grzejników francuskich niepodłączonych i nieużywanych ci u nas dostatek. Wymienię na inny, roboty na pięć minut łącznie z szukaniem grzejnika w tym warsztatowym bajzlu i po krzyku - pomyślałem.
Już miałem się zabrać za szukanie, gdy nie wiadomo skąd, to znaczy z góry zeszła Żona z jakimś dziwnym i podejrzanym uśmiechem. Widząc moją niepewną minę po prostu powiedziała, bez szyderstwa i dydaktyzmu, raczej dusząc się ze śmiechu:
- Żeby grzejnik grzał, trzeba włączyć go do prądu. - Tam jest taki przycisk z boku "włącz-wyłącz", czyli 0-I. - Był na 0.
No skąd ja mam po dwóch latach pamiętać, o jakichś pieprzonych włącznikach z boku 0-I?
Poszedłem na górę. Grzejnik grzał jak dziki. To pokrętełkiem zmniejszyłem na 3. Porządna francuska robota. Tyle lat i działa.
Żona w międzyczasie zdążyła się kilka razy zmartwić, czy abym w tym domowym chłodzie się po wczorajszym dniu nie doprawił. Dotykała ręką mojego zimnego nosa, a ten stan u mnie jest niezwykłą rzadkością, i krytycznie patrzyła na wypijanego Pilsnera Urquella.
- To może bym ci jednak zrobiła coś gorącego? - Herbaty?
Milcząca i wymowna moja dezaprobata wystarczyła.
- To weź chociaż witaminę C. - I popij piwem. - sprytnie mnie podeszła.
Na takie poświęcenie byłem gotów. Co prawda, żeby zabić w ustach ten kwach, musiałem stracić bezproduktywnie aż trzy łyki Pilsnera Urquella, ale wytłumaczyłem sobie, że to przecież dla mojego zdrowia.
CZWARTEK (14.11)
No i dzisiaj cały dzień poświęciliśmy sprawom Naszej Wsi.
Traktujemy je też jako pewnego rodzaju odskocznię od spraw i problemów szkolnych, jako swoistą terapię i odtrutkę po pobycie w Metropolii. Ale i tu potrafią nas one dopaść.
Właśnie spokojnie i niespiesznie przygotowywałem sobie apartamenty dla gości przyjeżdżających w najbliższy weekend, gdy zadzwonił telefon.
Jeden z nauczycieli, z którym współpracuje się ciężko, informował mnie pytająco, że minął termin wypłaty, a on jej nie otrzymał. No to poinformowałem go twierdząco, że ja nie mogę się doprosić od niego od trzech miesięcy pewnego dokumentu i w tej sytuacji nie widziałem innej drogi, jak blokada wynagrodzenia. No to on mnie poinformował, że mu się należy jako pracownikowi, a ja mu odpowiedziałem, że mnie też się należy jako pracodawcy. I jak zwykle z nim rozmowa przebiegała długo i przypominała kwadraturę koła lub inaczej "dziad swoje, baba swoje".
A wieczorem zadzwoniła nauczycielka w tej samej sprawie, ale ta przynajmniej się pokajała, przeprosiła i za dwie godziny potrzebny mi dokument przesłała.
Wszystko to jednak zawracanie głowy, które można by wytłumaczyć charakterem pracy. Ale czy ma on coś wspólnego z dojrzałością i odpowiedzialnością?
Nie cierpię Szkoły.
W sobotę jedziemy do Uzdrowiska.
Ostatecznie zdecydowaliśmy biorąc wszystkie za i przeciw, że będzie ono naszym przyszłym miejscem do życia. A w związku z tym nie szukamy już innych porozrzucanych po Polsce, nie tracimy czasu i energii i koncentrujemy się na nim.
Z tej koncentracji Żona znalazła kolejną ofertę, świeżynkę, która ukazała się na początku listopada,
16 minut temu, jak wówczas zakomunikowała. Jechalibyśmy oglądać natychmiast, ale pani z biura nieruchomości (siedziba w Metropolii) była wyjechała na urlop i miała wrócić po Święcie Narodowym.
Wróciła, więc umówiliśmy się na oglądanie w najbliższą niedzielę. Dlaczego tak dziwnie? Bo pani ma rodzinę w Uzdrowisku, to sobie połączy przyjemne z pożytecznym. A nam to logistycznie bardzo odpowiada.
Oczywiście przy dzisiejszych zdobyczach techniki (Internet, zdjęcia, opis nieruchomości, Google Maps) i po jej krótkim telefonicznym opisie, natychmiast nieruchomość zlokalizowaliśmy i "obejrzeliśmy". Żona nagle uruchomiła w sobie detektywistyczne cechy (nie chcę ich porównywać do moich policyjno-wojskowych) i znalazła. Zresztą przecież Uzdrowisko to nie Metropolia i o to przede wszystkim chodzi.
Nieruchomość (mieszkanie na parterze) wstępnie nam odpowiada, ale przed panią mamy rżnąć głupa, że nic nie wiemy. Zresztą aury, jaka tam panuje, nie da się ocenić inaczej, jak tylko na miejscu. Nie zastąpi tego bezduszna cyfrowa rzeczywistość wirtualna.
Ja oczywiście, na poczekaniu (dwie godziny) na podstawie kilku zdjęć wnętrza i jednego pokazującego budynek z zewnątrz, ale tak "sprytnie", żeby nie można było go w Uzdrowisku zlokalizować, zrobiłem Żonie plan mieszkania.
Wieczorem dzwoniłem do Córci sześć razy, aby złożyć jej imieninowe życzenia. Po drugiej stronie panowała głucha cisza. Lekko się zdenerwowałem. Wysłałem smsa z życzeniami.
PIĄTEK (15.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Ot tak, dla treningu, żeby nie rozleniwiać organizmu. Wczoraj położyłem się spać lekko po 20.00, bo zawsze słucham swojego organizmu, a on mi mówił, że właśnie jego wydolność fizyczno-intelektualna jest na wyczerpaniu, więc nie było sensu go dłużej żyłować.
Ażeby go w pełni zregenerować wystarczą mi 8-9 godzin snu, stąd ta piąta rano. I jakby na potwierdzenie przeczytałem, że różne znaki zodiaku różnie się regenerują i potrzebują różnych ilości snu. Strzelcowi wystarczy nawet tylko 6 godzin, żeby być promiennym o poranku niczym wiosenne słoneczko. Według mnie zdrowo przesadzili. 8-9 godzin jest pod każdym względem optymalnie.
O 08.00 rozpaliłem w kozach w dwóch apartamentach, żeby goście mieli cieplutko, gdy przyjadą. Obie pary deklarowały godzinę 12.00 i pisały, że im bardzo zależy, że to super, że mogą tak wcześnie przyjechać i że w ogóle. Nam też to pasowało. Mamy wtedy mniej pracy - gość na miejscu sam sobie ogrzewa i na dodatek sprawia mu to frajdę, a jak go nie ma, trzeba ciągle chodzić, doglądać i podrzucać, bo zastane ciepło, zwłaszcza o tej porze roku musi być. Spotyka się to 100/100 z pozytywną reakcją, a taka reakcja u gości, którzy są u nas pierwszy raz, jest bezcenna. Działa efekt pierwszego wrażenia, które potem zostaje na zawsze. Bo stali goście wiedzą, że będzie napalone i że będzie ciepło. Po prostu jest to u nas jeden ze standardów, których bez wyjątku przestrzegamy i nie ma od tego odstępstw.
W międzyczasie zadzwoniłem dwa razy do Pierwszej Żony, czy może coś wie, dlaczego Córcia nie odbiera telefonu i czy coś się stało. Cisza. To od nowa się zdenerwowałem. Zadzwoniłem do Syna. Cisza. To się już naprawdę zdenerwowałem. Bo może coś się stało, a ja nic nie wiem?!
Zadzwoniłem do Synowej. A ta mnie poinformowała, że przecież tam (u Córci - dop. mój) jest bardzo słaby zasięg, że tam właśnie jest jej teściowa, że Syn śpi i ma wyłączona komórkę i że u Córci jest wszystko w porządku. A potem jakby wszyscy się zmówili - zadzwoniła Pierwsza Żona, potem Córcia, a potem Syn.
I po co ja się denerwowałem. Przecież wiem, że brak wiadomości, to dobra wiadomość.
Jedna para przyjechała, jak zapowiadała. A druga milczała. Minęła godzina 12.00, 13.00, 14.00 i cisza. Chodziłem dalej jak głupi i podkładałem "na jałowym" biegu, bo nic z tego dla gości nie wynikało, oprócz żaru panującego w apartamencie. W końcu Żona zabroniła mi dalej palić.
- Ale przecież wygaśnie!
- Jak przyjadą, sami sobie rozpalą. - Tą swoją nadgorliwością zabierasz im przyjemność takiego atawistycznego wydarzenia, jak rozpalenie ognia. - Dadzą radę. - Zostaw to. - dorzuciła.
To zostawiłem z wewnętrznym komentarzem w myślach Jak nie, to nie! Mam to w dupie!
Po 15.00 napisali, że będą po 18.00. Uuuu! Przy okazji Żona mi nakablowała, że ona jest chyba z jakiejś korporacji, bo tak jej wygląda z mailowej korespondencji. Uuuu! Korpo nie lubię.
- No tak nie będzie w Uzdrowisku! - stanowczo stwierdziłem. - Wprowadzimy na drzwiach specjalne czytniki z elektronicznie rejestrowanym czasem przyjazdu i odjazdu gości względem wcześniej przez nich deklarowanych. - Bo w trakcie ich pobytu to mnie to w ogóle nie będzie obchodzić.
Żona spojrzała na mnie krytyczno-pobłażliwie.
- Wiesz, ty byś się nadawał do pracy w policji. - Jako... - tu zapomniała słowa, więc podniosła rękę z dwoma złożonymi palcami, jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi.
- Wolontariusz. - podpowiedziałem.
- O właśnie, wolontariusz. - Emeryturę masz, więc nic nie stałoby na przeszkodzie.
- A wiesz. - odparłem. - Kiedyś miałem taką okazję. - Znasz tę historię?
- Pierwsze słyszę.
- A bo to było jeszcze, zanim ty nastałaś.
To było grubo ponad dwadzieścia lat temu.
Któregoś weekendu spotkaliśmy się w licznym gronie na wsi, w domu przyszłych teściów Córci. Że Córcia wywinie w przyszłości taki numer, wtedy nikomu oczywiście do głowy przyjść nie mogło. A najmniej jej samej jako jedenasto- lub dwunasto-letniej smarkuli. Jej przyszły mąż, wówczas już pełnoletni, pędził dorosłe studenckie życie w wielkim mieście, z dala od rodziców.
Impreza była ostra, na tyle, że w którymś momencie, w jakimś półmroku, chyba chcąc sobie albo komuś zrobić herbaty, uniosłem dosyć gwałtownie pełen czajnik z wrzącą wodą nie zauważywszy, że stoi on na elektrycznej podstawce. Bo już wtedy w użyciu (przyszedł kapitalizm) były tzw. czajniki bezprzewodowe. Mój z podstawki się nie wypiął, więc nagłe szarpnięcie spowodowało, że cała zawartość wylała się na lewą część mojego nagiego brzucha (był upał). Wewnętrzne znieczulenie było na tyle mocne, że nawet nie poczułem bólu. Ktoś tylko przyłożył mi gazę i przymocował ją do ciała czterema paskami plastra, poziomo i pionowo, tworząc taką figurę geometryczną jak w grze kółko i krzyżyk.
Można było imprezować dalej.
Noc miałem spokojną, a i ranek niczego sobie. Podglądałem ranę i widziałem kilka sporych bąbli, ale nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia. Wygoi się.
Siedzieliśmy sobie przy kawce przed domem powoli dochodząc do siebie.
Nagle usłyszeliśmy gwałtowny pisk hamulców, potem huk, brzęk szkła i cisza. Klasyczna stłuczka.
- A bo tu jest takie wredne skrzyżowanie. - poinformował gospodarz, wtedy jeszcze nie teść Córci. - Ciągle coś się dzieje. - dodał spokojnie nawykły do tego miejsca.
Za jakiś czas z nudów poszliśmy obejrzeć. Klasyka - dwa puknięte auta, radiowóz policyjny i stojący smętnie współuczestniczący w wypadku.
Jeden z policjantów spisywał protokół, a drugi usiłował zatrzymać ruch samochodów. Na jednej nitce szło mu dobrze, ale z drugiej kierowcy się pchali, żeby ominąć stłuczkę i jechać dalej.
- Jakby pan mi dał drugiego lizaka - odezwałem się do niego - to mógłbym z drugiej strony zatrzymywać auta.
Zlustrował mnie podejrzliwie od góry do dołu, przejechał oczami po brzuchu i opatrunku.
- No dooobra... - zawiesił głos. - Ale lizak potem do zwrotu.
- Ma się rozumieć. - entuzjastycznie potwierdziłem i rączo pobiegłem na drugą stronę, żeby sobie pozatrzymywać.
Frajda była niesamowita.
Zatrzymywałem kolejne auta, które ustawiały się gęsiego, informując kierowców, że jest wypadek i że trzeba poczekać. W którymś momencie nadjechało audi na niemieckich numerach. Z jeszcze większą satysfakcją machnąłem lizakiem.
- Sie mussen ungefahr zehn Minuten warten, ja? - Das ist Unfall. - płynną niemczyzną zakomunikowałem zaglądając przez otwarte okno samochodu.
- Ja, ja, naturlich.
Obaj, kierowca i pasażer, ze zrozumieniem i karnie, na trzy cztery skinęli głowami. W oczach mieli pełne zrozumienie sytuacji i cierpliwość. Nie to co nasi - owszem zatrzymywali się, ale jakby z łaski, z wyraźnym zniecierpliwieniem. Ponadto Niemcy, znowu nie to co nasi, patrzyli na mnie z pewnym podziwem i lekko wstrząśnięci dyskretnie obserwowali opatrunek. U nich coś takiego się nie zdarza - żeby współuczestnik wypadku, ofiara (nomen omen - dop. mój), wyraźnie w nim poszkodowana, jeszcze na tyle zdobyła sił i determinacji, żeby pomagać policji.
Ech widać było, że nie znali Polski.
- No widzisz. - A nie mówiłam, że byś się nadawał? - Żona zamknęła temat.
Przed 18.00 napisali, że będą po 20.00, bo mają obsuwę. Co to za język?!
Ładowałem się na ich przyjazd.
W końcu Żonie wydało się, że chyba przyjechało auto. To poszedłem. I co? I nic. Rozbroili mnie na miejscu.
Młodzi z Metropolii - ona jakieś 25-27 lat, on - 30, czyli plus, bo tylko o nich dobrze świadczy, że chciało im się przyjechać do takiej głuszy, a nie być w weekend na umca, umca. Bardzo naturalni, a jednocześnie na swój sposób niepowtarzalnie humorystyczni. I grzeczni. Plus. Bez przypominania od razu się rozliczyli - plus. No i mieli ze sobą pięknego, dwuipółletniego rhodesjana, którego kilka razy mocno wyklepałem, bo aż się prosił. No to bardzo duży plus, zwłaszcza że mam sentyment do tej rasy z racji tego, że Córcia i Zięć mają identycznego. Ciekawe, że obaj dupowaci, takie psie kluchy. Był tylko jeden minusik - ona miała głupio powiększoną górną wargę. Czy dolną też, nie wiem. W tym półmroku nie dostrzegłem, a nie chciałem nachalnie się przyglądać. Bez przesady z tą policyjnością.
Na rano umówiliśmy się na spotkanie ich Dupowatego z naszą Zazdrośnicą.
No rozbroili mnie i tyle. Kładłem się spać w bardzo dobrym humorze.
SOBOTA (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Bez przesady z tą piątą.
Do Uzdrowiska wyruszyliśmy o 11.45, by całą drogę, 180 km, pokonać w dwie godziny i 15 minut. Nieźle.
Od razu pojechaliśmy przed dom, na temat którego mamy rżnąć głupa. No i niestety jest on usytuowany przy jednej z czterech ruchliwych i przelotowych ulic Uzdrowiska. Krótki postój, aby "zbadać" natężenie ruchu, niestety nie potwierdził słów pani z biura, że ulica jest średnio ruchliwa. Stwierdziliśmy, że jest ruchliwa, bez przysłówka średnio. A była sobota. Czyli że w tygodniu będzie ruchliwa z przysłówkiem bardzo, który ma to do siebie, że się stopniuje na bardziej, a nawet najbardziej.
To nam trochę podcięło skrzydła.
- Wiesz - odezwałem się do Żony, gdy odjeżdżaliśmy. - Gdyby ktoś teraz przystawił mi pistolet do głowy i kazał się zdecydować, to bym odpowiedział, że 45% jestem za kupnem, 55% przeciw.
- To tak jak ja. - Muszę się zgodzić. - potwierdziła.
Ale jutro o 12.00 stawimy się na spotkanie i na oglądanie mieszkania usytuowanego przy "średnio ruchliwej ulicy".
A potem przez godzinę i 20 minut jeździliśmy po Uzdrowisku.
I znaleźliśmy dom na sprzedaż. Tak głosiły dwa banery na nim wywieszone. Dom ładny, w naszym stylu, i ładne miejsce. Cała aura przypominała naszego Biszkopcika z Metropolii.
Więc znowu zasiedliśmy w "naszej knajpie", gdzie tym razem Pilsner Urquell z beczki był "od samego początku" i zaczęliśmy, jak zwykle, dzielić włos na..., sam już nie wiem, na ile.
W końcu postanowiliśmy, żeby zadzwonić do "znalezionego" domu.
Mieliśmy z tym moralny problem, bo wcześniej, mimo że Żona absolutnie nie chciała, pojechaliśmy z daleka zobaczyć "dom Szczwanej Lisicy". Pasłem wzrok piękną bryłą, ale w którymś momencie ewidentnie mnie pokarało. Bo ujrzeliśmy, jak spod posesji wyjeżdżało auto na metropolialnych numerach, co mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobało. Bo może coś sprzedająca knuje i rozgrywa swoje, Laparaskopowy nic o tym nie wie, a my po sprzedaży Naszej Wsi zostaniemy z pieniędzmi, jak Himilsbach z angielskim.
Tu przypomnę, że kiedyś Jan Himilsbach chwalił się, że rolę w filmie zaproponował mu sam
Steven Spielberg. Pod jednym warunkiem: musiał nauczyć się angielskiego.
– I co, uczysz się? – pytali znajomi. - Nie. - Jeszcze nie. - Spielberg się
rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak ten chuj - odpowiadał
Himilsbach.
W tych nerwach zadzwoniłem do Laparoskopowego i starałem się telefonicznie wyczuć sytuację. Z emanacji jego głosu, ze sposobu prowadzenia rozmowy i z faktu, że się polubiliśmy, nic nie wróżyło jakichkolwiek czarnych chmur. Sprawy są w toku.
Jednak, przy tych moralnych wątpliwościach, kierując się himilsbachową mądrością, zadzwoniłem do Znalezionego Domu. Ja, bo dla Żony na takim etapie są to tak duże przeżycia, że chyba nie dałaby, ot tak, swobodnie, jak gdyby nigdy nic, rozmawiać.
Znaleziony Dom "okazał się" męskim głosem, wyraźnie starszym, naturalnym, inteligentnym, rzeczowym, kulturalnym i "gołym uchem" budzącym zaufanie. To umówiliśmy się na jutro na oglądanie na godzinę 13.00.
- Tylko proszę jutro rano potwierdzić. - powiedział Głos Budzący Zaufanie.
- A moglibyśmy go teraz jeszcze raz zobaczyć? - I jak to jest daleko stąd piechotą? - zapytała Żona, gdy kończyliśmy obiad. Zawsze w takich przypadkach liczy na mnie, bo sama ma problemy z orientacją w terenie. A trzeba dodać, że już zapadły ciemności.
Znaleziony Dom znaleźliśmy bez problemu. Myśleliśmy, nie wiedzieć czemu, że jest niezamieszkały, a ujrzeliśmy i światła w oknach, i samochód zaparkowany na posesji. To zachowywaliśmy się jak takie podejrzane, coś kombinujące przybłędy, a może włamywacze. Nawzajem siebie uciszaliśmy, chociaż byliśmy cicho i nawet rozmawialiśmy szeptem, zabranialiśmy sobie nawzajem zbytniego zbliżania się do granicy posesji i chodziliśmy tam i z powrotem chłonąc ciszę. Takie świry, które prosiły się, aby ich zwinęła policja.
Wieczorem w naszym Hotelu z Lat 80., w jego "części śniadaniowej", samiuteńki, co było bonusem, obejrzałem mecz Izrael - Polska (1:2) z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy. Nie chciałem go oglądać w naszej sypialni i przeszkadzać Żonie, a przede wszystkim nie chciałem, aby Żona przeszkadzała mi budząc we mnie wyrzuty sumienia, oczywiście przez nią niezamierzone. Wręcz odwrotnie - zadała sobie trudu i całą szafkę z telewizorem przestawiła w drugi kąt sypialni, żebym miał jaki taki komfort oglądania i ewentualnego rzucania gromów i przekleństw pod nosem licząc się z tym, że wtedy przez sen, rozbudzając się, będzie mówiła Ten zasrany sport!
Przez te mieszkaniowe emocje przypomniałem sobie o meczu w ostatniej chwili (i tak dobrze!), ale w związku z tym nie przygotowałem się doń właściwie. Na moje pytanie, czy macie Państwo jakieś piwa?, pani z recepcji wskazała chłodziarkę, w której stały trzy(!). Z tego dwa jakieś wymysły, jedno bezalkoholowe i drugie chyba Redd's, więc musiałem wziąć Heinekena. Co za szczyny!
Dobrze, że nasi wygrali, bo wieczór miałbym całkowicie spieprzony.
NIEDZIELA (17.11)
No i w nocy źle spałem.
Żona również.
Oboje przewracaliśmy się z boku na bok myśląc o domu pod głównym i wspólnym tytułem: A jak tam, w Znalezionym Domu, jest jakaś kicha dla nas nie do przyjęcia?
Śniadanie zjedliśmy już w dobrze znanych nam standardach. Nikt z obsługi nie przejmował się nadmierną ilością gości z racji weekendu i brakiem miejsc przy kilku zaledwie stolikach.
A na moje pytanie, Czy jest może kawa z ekspresu? (można było sobie przyrządzić samemu sypankę zalewaną letnią wodą lub rozpuszczalną, którą karnie wszyscy goście pili), obie panie, ubrane w piękne stylonowe fartuszki bez rękawów, nie racząc się nawet do mnie odwrócić, bo przecież pracowały, zgodnie, na trzy cztery odpowiedziały NIE!
Więc uszy stuliłem po sobie i zadowoliłem się herbatą z torebki. Ale za jakiś czas znowu poszedłem do pań, bo wcześniej zauważyłem, że jakiś ekspres jest.
- Bo gdyby panie zrobiły dla mnie i dla żony dwie kawy z ekspresu, to ja zapłacę.
- Nie musi pan nic płacić. - usłyszałem. I kawę zrobiły. Nawet jakaś pani siedząca przy "naszym" stoliku z wdzięcznością przyjęła moją propozycję, więc jej zaserwowałem.
Trudno zrozumieć taką politykę personelu. Nie do pojęcia, jak socjalizm.
Ale za to w recepcji bez problemów wyżebraliśmy przedłużenie doby o 2 godziny, czyli do 13.00.
- Bo wie pani, mamy do obejrzenia dwie nieruchomości i chcielibyśmy na ten czas psa zostawić w pokoju.
Nasza wdzięczność była szczególnie duża, bo w zasadzie nocowaliśmy na krzywy ryj, czyli na voucher, który otrzymaliśmy poprzednim razem, kiedy to opłacony z góry pobyt musieliśmy skrócić.
Zadzwoniłem do Głosu Budzącego Zaufanie.
- Czy moglibyśmy, z racji tego, że wcześniej musimy wyjechać z Uzdrowiska, przesunąć spotkanie na 10.30?
- Proszę bardzo. - spokojnie odpowiedział Głos.
Wszystko się sprawdziło tak, jak przewidywaliśmy.
Ja to ja, ale Żona na podstawie zdjęć, pewnych danych i przesłanek, wydedukowała, że to musi być starszy pan, któremu zmarła żona i który dlatego chce sprzedać dom. Sprawdziło się co do joty.
Od razu zapałaliśmy do siebie sympatią.
Facet starszy ode mnie o jakieś trzy, cztery lata. Miły, naturalny, emanujący dobrą energią. Inteligentny, o życiorysie prywatnym i zawodowym na książkę lub film. I rzeczywiście rok temu zmarła mu żona, przez błąd lekarzy, jak twierdził, próbując się w tym momencie opanować.
A dom? Z duszą! Dla nas! Cholera jasna! I co my teraz zrobimy?!
O 12.00 oglądaliśmy mieszkanie przy "średnio" ruchliwej ulicy.
Czy mielibyśmy mówić naszym gościom, tak jak pani z biura, nota bene
sympatyczna, czy jak właścicielka, że jak państwo przymkniecie okna, to w
zasadzie nie słychać aut.
A gdzie przyzwoite, uczciwe, ludzkie standardy?
- To co ja miałabym powiedzieć naszym gościom? - tu Żona na poczekaniu odstawiła scenkę - dialog, jak wciska im kit.
Ale plan mieszkania, który zrobiłem, wręcz idealnie odpowiadał rzeczywistości.
Wracaliśmy do Naszej Wsi rozgorączkowani i z narastającym zmęczeniem ciągle rozważając, wszystko w zasadzie za. I tak kilkadziesiąt razy. To ile można?
Chciałem, żeby Żona natychmiast się położyła, ale wykończona emocjonalnie wytrwała jeszcze do 19.00. Ja, jeszcze za dnia, zdążyłem rozpalić w kozie i w kuchni, nanieść drewna, ogarnąć wstępnie dwa apartamenty opuszczone przez gości, przygotować śmieci zmieszane do poniedziałkowego odbioru, zjeść i dać kotom jeść, wyjść na spacer z Sunią i przez ponad godzinę (bo mi zadawali różne pytania, a mnie wiele nie potrzeba, żeby się rozkręcić) poinstruować nowych młodych gości ze Stolicy, którzy mieli problemy z rozpaleniem, więc groził im chłód i głód.
Żona cierpliwie czekała aż wrócę, bo strasznie jej zależało, żebym jej jeszcze przed jutrzejszym moim wyjazdem do Metropolii zrobił schematy i rzuty poszczególnych pięter Znalezionego Domu.
To jej przez trzy godziny odpicowałem plany parteru, I piętra i przyziemia tak, że mucha nie siada.
I to jej wszystko zostawiłem na stole. Będzie teraz przez trzy dni wszystko układać i kombinować - jakby tu tak wszystko pogodzić? I nas, i naszych gości.
PONIEDZIAŁEK (18.11)
No i raniutko wyjechałem do Metropolii via pralnia w Powiecie.
Najpierw zajechałem do Nie Naszego Mieszkania, przeszeregowałem szyki na miejskie i pojechałem na 09.00 do Szkoły. A już o 13.15 z niej wyjeżdżałem. No tak to można pracować.
Po zakupach, o 14.45 byłem już z powrotem w Nie Naszym Mieszkaniu.
Kocham Szkołę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy, wysłał jednego smsa i jedno smsowe powiadomienie, że dzwonił.