25.11.2019 - pn
Mam 68 lat i 357 dni.
WTOREK (19.11)
No i dzisiaj Poczcie Polskiej wyceniłem straty, jakie przez nią poniosłem, na 200 zł.
Taką, bardzo skromną kwotę, wpisałem do druku reklamacyjnego złożonego w UP, którego reklamacja dotyczy.
Kwota ta obejmuje raptem dwie godziny mojej pracy, czyli czasu, jaki zmarnotrawiłem, aby wyjaśnić sprawę. A czas ten obejmował ponowne kserowanie dokumentów, ich pakowanie i dojazdy do placówki, aby te dokumenty dwukrotnie wysyłać oraz rozmowy telefoniczne z adresatem, tudzież wielominutowe uwiązanie do telefonu, bo adresat, mimo moich wielokrotnych prób, nie odbierał. Darowałem Poczcie Polskiej koszty amortyzacji Inteligentnego Auta i mojego zdrowia wychodząc z uczciwego założenia, że do placówki jadę prawie że po drodze do Nie Naszego Mieszkania, a trochę adrenaliny, żeby nie stetryczeć, jak również gimnastyki mózgu, żeby durnowaty wniosek reklamacyjny wypełnić, się przyda.
Z powyższego wynika, że za godzinę pracy "biorę" 100 zł. Oczywiście, że gdybym tyle "normalnie" zarabiał, to zarabiałbym przy moim czasie pracy, w świątek, piątek i niedzielę, w urlopy, noce, pracując w dowolnym miejscu w Polsce, krocie. A to jest, niestety, nieprawda. Gdybym jednak w rubryce kwestionariusza reklamacyjnego STRATY wpisał 50 zł, to wypadłbym, przede wszystkim wobec siebie, bardzo niepoważnie. Bo wynikałoby, że na godzinę zarabiam 25 zł, czyli dokładnie tyle, ile płacę sprzątaczce i konserwatorowi "Złotej Rączce".
Tu muszę bardzo wyraźnie zaznaczyć, że bardzo szanuję ich pracę, jak i każdą inną, dowolną. I że nie jestem, nomen omen, nadętym i rozdmuchanym korporacyjnym i/lub prezesowskim kutasem, który ma przewrócone w głowie. Zostałem wychowany w kulcie pracy, chociaż moi ciężko pracujący rodzice (klasa robotniczo-chłopska) nie pochodzili ani z Wielkopolski, ani ze Śląska. Stąd jestem, takim do szpiku kości, zwolennikiem pracy organicznej, czyli że samo się nic nie zrobi i że nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Ot proste dewizy, które inni mogą definiować w pokrętny sposób, że robota kocha głupiego. Mnie to nie przeszkadza, skoro kocham pracować.
Trzy panie w UP starały się, co prawda bardzo delikatnie, odwieść mnie od zamiaru złożenia reklamacji.
Najpierw, wczoraj, kiedy powtórnie wysyłałem "te same dokumenty" ponownie ponosząc koszty wysyłki i to nawet wyższe niż poprzednio, bo zażyczyłem sobie "zwrotkę", czyli pisemne potwierdzenie odbioru, powiedziały, że aby złożyć reklamację, muszę dostarczyć poprzedni dowód nadania, czyli przyjść powtórnie, bo go oczywiście przy sobie nie miałem. Panie wyraźnie liczyły, że za dzień, dwa mi przejdzie. Może są tak szkolone w obszarze psychologii obsługi klienta przez menadżerów Poczty Polskiej, którzy "przy okazji" zarabiają 20 tys. miesięcznie. Ale mi nie przeszło.
Żeby mi nie przeszło, przyjechałem natychmiast dzisiaj, bo rzeczywiście już po jednym dniu wyraźnie czułem, jak mi impet wkurwienia, za przeproszeniem, spada. A co byłoby za dwa dni lub trzy? Mógłby mi całkowicie spaść.
To panie zaczęły się imać innych metod wyniesionych z kursów. Najpierw długo zaczęły szukać przesyłki w systemie. A system, wiadomo, rządzi się swoimi nieludzkimi cechami i czekać trzeba. To dla człowieka jest męczące i można się zmęczyć, i w końcu rzucić to wszystko w jasną cholerę. Bo szkoda zdrowia. Ale nie rzuciłem.
To panie stwierdziły, konsultując się głośno między trzema okienkami i wyraźnie się wspierając, dodając sobie ducha i trzymając sztamę, że przesyłkę odebrano w placówce.
- Proszę pań. - starałem się być kulturalny. - To niemożliwe, żeby ktoś z MINISTERSTWA(!!!) ze STOLICY (!!!) szedł do placówki i odbierał korespondencję. To chyba raczej doręczyciel zwany listonoszem ją dostarcza do adekwatnej instytucji, a w niej konkretnie do sekretariatu lub kancelarii.
To panie stwierdziły, że, no... wie pan,...reklamacja będzie biegła... z miesiąc czasu.
- Niech biegnie. - odparłem. - Poproszę o druk.
Miały jeszcze dwie szanse. Mogły liczyć, że na zawiłościach i debilizmach rubryk do wypełnienia się wyłożę. Sprostałem i temu. Na koniec pani kategorycznie stwierdziła, popierana głośno przez koleżanki, że przecież poczta nie wydaje żadnych potwierdzeń, że reklamację się złożyło.
W domyśle wiadomo - ledwo za klientem zamkną się drzwi, a karteczka do kosza. A potem dobrze opanowane (ci sami menadżerowie?) zdziwko: - Pan składał reklamację? - Kiedy? - To niemożliwe. - A czego ona dotyczyła? Oczywiście grzecznie i kulturalnie.
- Nie muszę mieć potwierdzenia. - odparłem zimnym tonem. - Wystarczy, jak mi pani da kserokopię tego druku, na której będzie pani podpis i pieczątka z datą złożenia.
Aha, zaznaczyłem (były opcje do wyboru), żeby 200 zł doręczono mi gotówką na wskazany adres. Będę miał taką zimną satysfakcję widząc przede mną żywy organ pocztowy wypłacający kasę. Mogłem wskazać konto, ale jaka to satysfakcja.
Zaraz po powrocie do Nie Naszego Mieszkania i po otwarciu Pilsnera Urquella, żeby wyhamować nerwy, zadzwoniłem do Stolicy. No tam jest dopiero, jak się spodziewałem, stajnia Augiasza.
Wszystko bardzo szczerze, uczciwie, kompetentnie i życzliwie, reagując nawet na mój czarny humor, wyjaśniła mi pani sekretarka. Na przykład, że:
- wpływ mojego wniosku o dotację na przyszły rok budżetowy 2020 jest zarejestrowany w sekretariacie w pismach przychodzących dwukrotnie - 24. września i 1. października (wniosek, podstawowy dla działalności szkoły, trzeba złożyć do końca września danego roku na rok następny; niedopatrzenie z jakichkolwiek powodów i jego niezłożenie równa się praktycznie likwidacji działalności z przyczyn ekonomicznych); składałem go dwukrotnie, bo pani z księgowości się zapierała, że oni nie dostali,
- podobnie było z moim rozliczeniem dotacji za październik - wpływ jest odnotowany, ale tylko skanu (trzeba też, oprócz formy papierowej wysyłać elektroniczną), a mimo tego pani księgowa dzwoniła i upierała się, że dokumentu nie ma, ani w takiej, ani w takiej formie i że muszę wysłać jeszcze raz i elektronicznie i papierowo,
- oczywiście nikt nie chodzi "do placówki" i nie odbiera przesyłek.
Ale tak od słowa do słowa wyciągnąłem od pani sekretarki, że ona każdą korespondencję segreguje i tego typu, jak moja, trafia w obu formach do Gł. Księgowego, a co on dalej z tym robi, to ona oczywiście nie wie.
- A to wreszcie rozumiem. - skomentowałem. - Pan Gł. Księgowy jest osobą nową (wiedziałem o tym skądinąd - dop. mój), wprowadził więc nowe metody. - Nie przekazuje podwładnym dokumentów i informacji na ich temat. - Przyzna pani - dodałem - że kolejnym etapem segregacji, tym razem u niego, jest kubeł?
Szczerze ją to ubawiło. A ja już wiem, jak zareagować, gdy znowu pani księgowa zadzwoni i powie, że nie ma ode mnie sprawozdania. Na pewno jej nie wyślę drugi raz.
Teraz spokojnie czekam na Pocztę Polską.
Dzisiaj wieczorem (20.45) jest ostatni mecz z cyklu eliminacji do Mistrzostw Europy. Polska - Słowenia na Stadionie Narodowym. Gramy o pietruszkę, bo już się zakwalifikowaliśmy z pierwszego miejsca w grupie, ale honor, to honor.
Poza tym będzie to pożegnanie Łukasza Piszczka, prawego świetnego obrońcy, naszego wielokrotnego reprezentanta, historii naszej piłki. Więc będzie feta przy ponad 50.tysięcznej widowni.
Dmuchając na zimne grubo wcześniej włączyłem domową antenę, takie V, i telewizor. I oczywiście nie było obrazu. Więc jak trwoga to do Żony, która spokojnie wytłumaczyła, co mam poprzyciskać i obraz się pojawił. Jeszcze tylko sprawdziłem, czy w reżimowej telewizji mam TVP Sport, i wcześniej do lodówki wstawiłem Pilsnery Urquelle. Jestem przygotowany pod każdym względem.
Ten piękny sport!
ŚRODA (20.11)
No i wygraliśmy! 3:2.
Mecz nie był najpiękniejszy, ale emocjonujący z klasyczną huśtawką nastrojów, którą może dostarczyć tylko piłka nożna. Trzy razy wychodziliśmy na prowadzenie i wreszcie za trzecim razem skutecznie.
To co zrobił Lewy przy drugiej bramce, to był majstersztyk. W otoczeniu pięciu, sześciu Słoweńców sam sobie zrobił asystę, wykiwał, nomen omen wszystkich, i strzelił drugą bramkę. Za cały komentarz oddający wielkość tego piłkarskiego momentu mogłaby wystarczyć mina naszego bramkarza, Wojciecha Szczęsnego, często pokazywana przez realizatora, którą słownie można byłoby chyba oddać następująco: Jaaa pieeerdolę! Nie do uwierzenia!
Przy trzeciej, zwycięskiej bramce, Lewy odwalił 70-80% roboty.
Cała drużyna zaś wykazała hart duch i to mi się podobało. A Łukasza Piszczka pożegnaliśmy godnie.
Dzisiaj Żona w "ostatniej" chwili przypomniała sobie, że może jednak weź ten telewizor i przywieź go z powrotem.
Rzeczony telewizor jest zdobyczny, czyli triofiejny. Spadek po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Zostawiła go nam, bo co prawda ma on już konstrukcję płaską, ale ponieważ jest chyba z początku XXI wieku, swoje waży. To nam zupełnie nie przeszkadzało, bo jako przedmiot martwy nie wymagał specjalnej obsługi, w tym noszenia, a swoje robił. Ileż to różnych filmów i seriali albo to z "internetowego" Netflixa, albo z płyt z Żoną obejrzeliśmy tworząc niepowtarzalny klimat wieczorów i klubowego pokoju, które zapadły nam na zawsze w pamięci, jako jeden z elementów tworzących atmosferę Naszego Miasteczka.
A ile obejrzałem tego "zasranego sportu" przy domowej antenie, która teraz równie dobrze służy mi w Nie Naszym Mieszkaniu (Żona nie może tylko przechodzić przez pewne strefy mieszkania, gdy oglądam, ale wie o tym dobrze i pyta, czy teraz można, żeby akurat nie zrobić tego w momencie strzelania bramki lub jakiejś innej "napiętej" akcji; nie muszę chyba mówić, że tego problemu nie ma, gdy jestem sam w Metropolii, albo gdy Żona już lub jeszcze śpi).
Nic więc dziwnego, że w sierpniu tego roku, gdy ostatecznie opuszczałem Nasze Miasteczko, to ciężkie bydlę zapakowałem do Terenowego i przywiozłem do Naszej Wsi.
Stał sobie bezużyteczny czas jakiś w kącie opatulony folią, czyli w takim stanie, w jakim go przygotowałem do transportu, dopóki Żona nie wpadła na pomysł.
- Może byś go zawiózł do Nie Naszego Mieszkania? - Wtedy zrobilibyśmy podmiankę i z powrotem przywiózłbyś ten nasz nowy, zgrabny i lekki. - Postawilibyśmy go z powrotem koło kominka, bo tam by najmniej rzucał się swoją zimną cyfrowością w oczy. - A ta kolubryna niech by sobie stała w Nie Naszym Mieszkaniu, któremu to, w jego specyficznej estetyce, ani nie pomoże, ani nie zaszkodzi.
No i stał sobie ten kloc z boku przy ścianie opakowany w folię z ponad miesiąc. W międzyczasie Żona była kilka razy w Metropolii, ale jakoś tak się nie dało zrobić tej podmianki. Ja bywałem częściej, ale do głowy mi nawet nie przychodziło, aby imać się rozłączeń i podłączeń telewizorów, tym bardziej że jeden stał i działał. Programowo zresztą tego nie robię, bo wiem, że i tak by to nic nie dało.
W czasie tego pobytu zauważyłem jednak, nawet ja, że kolubryna nadal stoi pod ścianą, ale folię "ktoś" poodklejał i tak sobie smętnie na różne strony mieszkania, któremu, jak mówiłem, nic nie jest w stanie zaszkodzić, wisi. Nawet się zdziwiłem, bo nie byłem w stanie rozszyfrować idei postępowania Żony.
- A bo wiesz - z daleka odpowiedziała Żona - w końcu postanowiłam, jak byliśmy ostatnio razem, telewizory podmienić. - I w trakcie rozpakowywania i odklejania folii uzmysłowiłam sobie, że to jest przecież bez sensu. - Bo jak sobie wyobraziłam, że ty będąc akurat sam w Nie Naszym Mieszkaniu usiłujesz bezskutecznie uruchomić to pudło i dostajesz, wzmocnionej względem standardowej, przedmeczowej histerii, to mi się odechciało. - Bo co z tego, że wszystko bym ci wytłumaczyła, zademonstrowała i byś sobie nawet zapisał, skoro potem w panice wydzwaniałbyś do mnie złorzecząc i klnąc. - Nawet z tym, który tu stoi i którego używasz przecież od kilku lat, masz problemy. - Vide wczorajsza sytuacja.
Więc dzisiaj go przywiozłem. Znowu stoi jak ten wyrzut sumienia. Tylko w innym miejscu, bardziej eksponowanym. Może przez to da się go szybciej podłączyć.
Te telewizory i inne przesłanki wyraźnie wskazują, że Żona szykuje się na święta.
Bo ustaliliśmy i zaplanowaliśmy, że spędzimy je w Naszej Wsi. Jako ostatnie.
Chcemy powtórzyć numer sprzed kilku lat. Wtedy zabezpieczyliśmy się w skromną ilość świątecznego jedzenia, różne napoje, nawiozłem maksymalnie drewna i przez dwa dni nic nie robiąc, ale jednak robiąc sobie godzinne, dwugodzinne przerwy w oglądaniu, zaliczyliśmy wszystkie odcinki Kariery Nikodema Dyzmy (Twój idol - zawsze dodaje Żona).
A jeśli już o tym okresie mowa, to na sylwestra zaprosiliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera wraz z córkami. Na razie propozycję trawią.
Ten ostatni, trzydniowy pobyt w Metropolii, można by powiedzieć, że był bez historii. Jakoś tak zwyczajnie zleciało. Nie żebym tęsknił za czymś wystrzałowym, ekstra, jakimś zamieszaniem, adrenaliną. Nie. Wręcz przeciwnie, nawet byłem zadowolony, bo wszystko szło niespiesznie i bezstresowo. Nawet wypocząłem.
Poczta Polska też nie była przecież niczym nadzwyczajnym. Dla mnie od dziesięcioleci to norma. Co z tego że nastał Internet, smsowe potwierdzenia, Bank Pocztowy i szereg "udogodnień". W psychice pracowników i w zarządzaniu nie zmieniło się nic. No może oprócz rosnących cen za usługi. Jest to druga po ZUSie instytucja do wystrzelenia w kosmos. I najlepiej poza orbitę ziemską, żeby nie spadł kiedyś jakiś odprysk - pocztometeor lub zusometeor. Mógłby poczynić niewyobrażalne szkody w przyszłości, gdyby "dotknął" kolejnych pokoleń niezwyczajnych takiego traktowania. Bo myślę, że jednak prędzej, czy później te instytucje muszą paść. Tylko szkoda, że ja tego nie doczekam i żal mi, że przyszłe pokolenia te NOWE, co powstanie po Poczcie Polskiej i po ZUSie, będą traktować jako normę, jako coś im należnego, istniejącego od zawsze.
Wystrzelić w kosmos, bo wskrzeszanie trupa nic nie da. To tak, jak z poważnym remontem domu. Każdy fachowiec, a to prosty murarz, a to cieśla, czy inny hydraulik powie, że bardziej opłaca się zburzyć i postawić dom od nowa. A tu premierzy, prezesi, ministrowie i różni doradcy tylko naprawiają i naprawiają biorąc za to przy okazji niebotyczne pieniądze.
I jak zwykle w tym wszystkim jest wyjątek - Nasza Wieś. Nie została zburzona, chociaż to by się bardziej opłaciło. A nie została, bo chcieliśmy zachować ducha miejsca. I w pełni się to udało.
Więc sami czytający przyznacie, że pozostawianie ducha Poczty Polskiej lub ZUSu w tych NOWYCH...No nie może mi to przejść przez klawiaturę.
Więc zburzyć! I wypalić żywym ogniem!
Wieczorem, gdy jak zwykle siedzieliśmy przy centralnym stole, przy którym koncentruje się nasze codzienne życie, zobaczyłem polecony list. Otwarty.
Listów poleconych nie lubię, jak i żadnych innych. Bo oznaczają jakiś problem lub zawracanie głowy. Stąd z Żoną cieszymy się, gdy wiejska skrzynka na listy stojąca przy głównej "szosie", 700 m od naszej sadyby, otwierana przez nas przy okazjonalnych przejazdach, jest pusta.
- A zapomniałam ci powiedzieć. - spokojnie skomentowała moje zachowanie Żona, gdy w wyraźnych nerwach rzuciłem się na przesyłkę (doznałem chyba jakiegoś pocztowego skażenia, bo nie mogę używać normalnych słów, jak list). - Przyszedł list z KOWRu.
Jej spokojne zachowanie prawie mnie uspokoiło.
- Najpierw długo nie otwierałam, tylko pod nosem złorzeczyłam. - Bo wiadomo, za wcześnie aby to mogła być decyzja, więc na pewno, pomyślałam, chcą jeszcze jakichś uzupełnień, jakichś dodatkowych dokumentów. - Czyli kolejne zawracanie głowy. - Ale nie. - Zresztą sam zobacz.
List był od Dyrektora Generalnego Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (mój pierwszy, szybki wniosek: skoro ten jest generalny, to muszą być inni, niegeneralni, którzy mimo tej niegeralności na pewno też biorą niezłą kasę). Tytuł brzmiał: Zawiadomienie o wszczęciu postępowania administracyjnego i zebraniu materiału dowodowego w sprawie. Kolejne skojarzenie - jak jakieś prokuratorskie pismo.
Ale w treści były istotne dla nas komunikaty i informacje.
Pierwsza, że zawiadamiam o wszczęciu... na podstawie ukur (ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego - dop. mój)... na nabycie przez...(i tu dane Szweda - dop. mój) od Pani ( i tu dane Żony - dop. mój)... nieruchomości rolnej...
Druga, że Jednocześnie informuję, iż w przedmiotowej sprawie został zebrany materiał dowodowy, niezbędny do wydania merytorycznego rozstrzygnięcia. Czyli że, mówiąc ludzkim językiem, napaśli się (nomen omen) już do woli naszymi dokumentami i więcej nie potrzebują. Czyli że kolejnego zawracania głowy nie będzie.
Trzecia, że Po upływie tego terminu zostanie wydana decyzja w sprawie. Bo tekst jest obwarowany różnymi terminami, czyli krótko mówiąc święta na pewno spędzimy w Naszej Wsi, a nawet styczeń, może i luty. Może to i lepiej. Nowe życie rozpocznie się tak symbolicznie, wraz z wiosną.
Na końcu w piśmie Żonę nazywają Zbywcą, co oczywiście jest prawdą, ale wszędzie, a przede wszystkim u notariusza, jest Sprzedającą. Tylko że to słowo chyba źle się kojarzy Ośrodkowi i nieładnie pachnie zyskiem. A Ośrodek, jako jedna z agend utworzonych przez obecny, czyli poprzedni rząd, co na jedno wychodzi, bo prezes jest jeden i ciągle ten sam, musi programowo być jak najdalej od takich niepopulistycznych skojarzeń.
Ale może Zbywca ma szersze znaczenie niż Sprzedający. Czepiam się.
Tak czy owak jednak Krajowy Ośrodek WSPARCIA Rolnictwa.
CZWARTEK (21.11)
No i miałem tak pięknie zaplanowany dzień.
Piękne trwało od 07.00, kiedy wstałem, do 11.00, kiedy przez okno ujrzałem zbliżającą się parę naszych młodych gości. A to połączone z ich niepewnymi i smutnymi minami nie wróżyło niczego dobrego.
To "niczego dobrego" okazało się wybijaniem wszystkiego, co usiłowali spłukać w sedesie w dolnej łazience. A hydrauliczno-ściekowy system był na tyle perfidny, że gdy chcieli się odciąć od dolnego sedesu i używali tego z górnej łazienki, to i tak w tym dolnym wybijało. No sytuacja poważna.
Pierwsze co, to poleciałem sprawdzić oczyszczalnię. Bo jeśli ona jest zatkana, to sprawa robi się globalna - dotyczy wszystkich, i gości, i nas. Ale nie, oczyszczalnia hulała niczym nówka.
Problem został więc zlokalizowany i ograniczony do tylko jednego sedesu, czyli, nomen omen, bułka z masłem.
- To przyznajcie się państwo, co tam wrzuciliście?! - rozpocząłem śledztwo. - Tylko proszę mówić prawdę, bo to i wam, i mnie wyjdzie na dobre. - Zaoszczędzi czasu, pracy i problemów. - Bo przecież oprócz was, nikogo spośród gości nie ma.
Zaklinali się na trzy cztery, że wrzucali tylko papier toaletowy.
- Tak, jak jest napisane w karcie gościa! - dodali pospiesznie.
Faktycznie, pomyślałem, chyba mówią prawdę, bo widziałem, że nawet mieli ją wydrukowaną, jak przyjechali. Nawet moje święte trasy dojazdowe też były wydrukowane, co u gości jest rzadkością.
Patrzyłem jednak na nich dalej badawczo wzrokiem policyjno-wojskowym.
- To ja się przyznam, że ten problem zaczął się w momencie, kiedy zwymiotowałem. - w końcu młody prawnik się zdecydował. - Chyba się czymś zatrułem. - A może to przez te lekarstwa? - pytająco spojrzał na partnerkę.
Nawet wykazałem zrozumienie, chociaż proces wymiotowania byłby bardziej dla mnie oczywisty, zrozumiały i do przyjęcia, gdyby był po jakimś sensownym nadużyciu. Ale gołym okiem, od samego początku, było widać, że oni nie z tych. Zresztą zawartość pustych opakowań szklanych w kuble, który przecież co jakiś czas sprzątam, przemawiał na ich korzyść. Nie było nawet butelek po piwie bezalkoholowym.
- To już państwo nigdy nas nie będziecie chcieli przyjąć? - zapytała skruszona młoda finansistka po wyznaniu partnera.
- E, nie. - powiedziałem z uśmiechem i ugodowo. - Przecież to się może każdemu zdarzyć. - A poza tym, ten incydent nie mógł doprowadzić do takiej blokady. - Co najwyżej mogło się tak niefortunnie zdarzyć, że postawił pan kropkę nad i, czyli że i tak, i tak za chwilę by się to przytkało.
Najpierw poszedłem po dwa druty i zacząłem nimi gmerać. Bezskutecznie. To poszedłem po dziesięciometrową spiralę i trzy deski. Deskami obstawiłem framugi drzwi, żeby w czasie kręcenia spirala ich nie zniszczyła. Coś jak z obkładaniem drzew deskami, żeby ich nie uszkodzić, np. ciężkim sprzętem budowlanym, w trakcie jakichś prac.
Młody prawnik stał na zewnątrz, bo spirala musiała być całkowicie rozwinięta i tworzyć w miarę linie prostą, i kręcił (nomen omen), a ja usiłowałem to gówno (nomen omen) wcisnąć do odpływu. Nie wchodziło, bo konstrukcja sedesu w jej części odpływowej była mocno zlabiryntowana (to dało mi wiele do myślenia o fizyce spływania gówna, bo przecież spływa, i o jego podatności, żeby nie powiedzieć giętkości, do spływania).
Nie było rady - trzeba było odkręcić dwie śruby mocujące sedes do podłogi, po czym odsunąć go, bo inaczej nie dałoby się zdjąć kolanka i dobrać się spiralą bezpośrednio do odpływowego otworu w podłodze.
Poszedłem po śrubokręt i nożyk. Nożykiem wyciąłem cały silikon, który ładnie wypełniał przestrzeń między dołem sedesu i podłogą jednocześnie go stabilizując i amortyzując ciężkie, czasami dodatkowo pośpieszne i gwałtowne naciski jakichś ciał, żebym mógł za chwilę swobodnie "przyklejony" do podłogi sedes przesunąć. Zacząłem odkręcać śruby. Jedna "puściła" bez problemu, a druga nie chciała. To poszedłem po klucz-grzechotkę, przyłożyłem odpowiednią siłę i...urwałem jej łeb (nomen omen). Można to było przewidzieć, skoro, siedząc w podłodze od 12 lat skorodowała i się zapiekła. No, ale pierwsza tak nie zrobiła.
Specjalnie się tym nie przejąłem, bo przecież jedną śrubą też się da sedes do podłogi przytwierdzić.
Zaczęliśmy znowu wkręcać spiralę w otwór w podłodze. No tu już był duży postęp, bo za chwilę młody prawnik dotarł do mnie, a to znaczyło, że całe 10 m spirali weszło w rury. I nic. Charakterystyczna gówniana breja koloru mleczno-kawowego nadal nie schodziła. Trzeba było spiralę wykręcić.
- I pan to tak gołymi rękami?! - młoda finansistka patrząc co robię była wyraźnie wstrząśnięta. Na jej twarzy dominował charakterystyczny wyraz obrzydzenia.
- Proszę pani. - zacząłem dydaktycznie. - Rękawice w takiej sytuacji nie mają sensu, bo za chwilę nasiąkną, więc nie dość że od nich smród będzie bił niebotyczny, to... pracowała pani kiedyś w mokrych rękawicach?
I nie czekając na jej odpowiedź, z którą wyraźnie się nie spieszyła, dodałem:
- Poza tym w rękawice spirala będzie się wkręcać i nie ma się takiego czucia.
- Ale że też pan tak może...
- Proszę pani, ja jestem chemikiem. - Takie rzeczy w ogóle mnie nie biorą. - Co innego smród spalin, albo chmura tanich zapachów otaczająca jakąś wyfiokowaną kobietę, a jeszcze gorzej mężczyznę... - Natychmiast boli mnie głowa, bo tak reaguje mój organizm na zatrucie. - A tu same przyjemności - H2S, HCN, CH4, CO2 i inne.
Młody prawnik praktycznie się nie odzywał, tylko cały czas na jego twarzy tkwił taki delikatny zagadkowy uśmieszek, jakby nieobecności. Może sobie w myślach powtarzał łacińskie prawnicze sentencje, że Dura lex sed lex albo Nullum crimen sine lege, albo Lex retro non agit, albo najlepsze, uniwersalne, że Pecunia non olet (nomen omen).
Wybiłem go z tego stanu.
- Kręcimy ponownie!
I znowu nic. Młoda finansistka była wyraźnie załamana.
Nie wiem z jakiego powodu, ale nagle coś mnie tknęło i poleciałem do dwóch pustych apartamentów. Tam zacząłem spuszczać wodę, skąd się tylko dało, gdy nagle usłyszałem wrzask gości Puściło!
Przyleciałem z powrotem. Mleczno-kawowa breja zniknęła. To rurę odpływową spłukałem wodą z wiadra i było pięknie.
- Jest tak czyściutko, tak krystalicznie, że teraz to aż się chce w tym grzebać. - uśmiałem się serdecznie uwagę kierując niby do młodego prawnika, ale kątem oka obserwowałem sadystycznie młodą finansistkę. Nie zawiodłem się.
Znowu mnie tknęło. Poleciałem do oczyszczalni. I oczywiście od razu było widać, że się przytyka. Widocznie ten glut, ten czop zdążył do niej dotrzeć i robił swoje.
- Nie przejmujcie się państwo. - Oczyszczalnię mam obcykaną i zrobię ją później. - Teraz muszę z powrotem przymocować sedes, żebyście mieli wreszcie spokój.
Za cholerę nie mogłem trafić z ocalałą śrubą w kołkowy otwór w podłodze. W końcu się poddałem.
Stwierdziłem, że zrobię mocowanie sedesu do podłogi, jak goście wyjadą, więc założyłem odpływowe kolanko i uruchomiłem spłuczkę. Między kolankiem a sedesem trysnęła fontanna wody. Nieszczelność. Znowu zdemontowałem kolanko, przeczyściłem, zamontowałem i spuściłem wodę. Fontanna. Za diabła nie mogłem uzyskać szczelności i za każdym razem z podłogi musiałem zbierać wodę, więc trwało to i trwało. W końcu udało mi się i kolanko, i odpływ pieprzonego sedesu ustawić w jednej osi, tak że uszczelka nie przepuszczała i z sedesu można było korzystać. Ale pod strachem bożym.
- Proszę siadać delikatnie, nie wiercić się i nie przekaszać, bo musi być w jednej osi! - Czyli krótko mówiąc lepiej korzystać z górnej łazienki - zakończyłem dwugodzinną epopeję.
Oboje młodzi, pomyślałem, więc mogą sobie pochodzić.
- Rozumiem, że pani teraz musi posprzątać po swojemu łazienkę, mimo że ją po sobie posprzątałem?
Milcząco i skwapliwie pokiwała głową i natychmiast rzuciła się do wiadra i do mopa, żeby zetrzeć wyimaginowane resztki brei.
Po tym wszystkim przyjrzałem się oczyszczalni. O dziwo, nie wiedzieć kiedy, się odetkała. Ale ogólny jej stan był mocno podejrzany, więc stwierdziłem, że chcę mieć spokojne święta w Naszej Wsi i zabrałem się do roboty. Odpakowałem z zimowych, anty-mrozowych osłon zewnętrzne krany, zmontowałem węże i zacząłem wodą pod ciśnieniem czyścić. Odzyskała blask i krystaliczność. Potem wszystko na zimę zwinąłem z powrotem.
Przez te trzy godziny nieźle dostałem w dupę, a konkretnie w krzyże. Bo sporo się nagimnastykowałem. Stąd nie byłem wieczorem głodny, zwłaszcza, że przez ten sedes solidny, codzienny i powtarzający się posiłek - trzy sadzone jaja na boczku, w to rzucona cukinia, pomidory i kiszony ogórek, wszystko obficie polane tabasco pepper sauce, zacząłem jeść dopiero o 14.00.
Więc później po zrobieniu oczyszczalni, naniesieniu drewna i zrobieniu dziesiątków dupereli, miałem już tylko ochotę na Pilsnera Urquella. Żona wiedząc o tym przygotowała nawet mój ulubiony kufelek, żeby sobie stał i czekał.
Zrobiło się późno, a ja nadal twierdziłem, że nie jestem głodny, co tylko potwierdzało, że coś się ze mną dzieje. Blisko trzy lata piję kawę bez cukru, ponad pół roku nie jem pieczywa, a teraz odmawiam mięsa. Wyraźnie mutuję. Żeby mi to nie przeszło na Pilsnera Urquella...
- O! - ucieszyła się Żona. - Nawet nie wiem, jak to skomentować. - dodała z uśmiechem. - Bo jak mówię głupi, to się denerwujesz. - A tutaj mogłabym powiedzieć mądry, ale wiem, że też nie będziesz zadowolony. Bo mądry w prostym, twoim przełożeniu oznacza starszy, a ty starszy nie chcesz być. - I tak źle, i tak niedobrze.
Trudno odmówić logiki temu wywodowi.
PIĄTEK (22.11)
No i młodzi zastosowali się do moich wskazówek.
Na wspólnym porannym spacerze z naszymi psami wyznali, że dolny sedes omijają szerokim łukiem bojąc się go nawet delikatnie szturchnąć, bo się może przekosić, i korzystają z górnego. "Za to" bez problemów grzeją kozą, a potrawy gotują sobie na kuchni opalanej drewnem, z czego są bardzo dumni.
Dura lex sed lex!
Dzień zapowiadał się spokojnie, tylko skąd się wzięło przysłowie Nie chwal dnia przed zachodem słońca ?
Z Żoną przygotowaliśmy dwa apartamenty, w tym jeden dla Helowców.
Oczywiście, że się cieszyliśmy na ich przyjazd. Ale to nie była główna kategoria naszych uczuć. Główną można by określić następująco: Oczywiście, że się cieszyliśmy, że się udało. Bo mogło być różnie, ale sprawy przybrały pozytywny obrót.
Z Helowcami widzieliśmy się ostatni raz w HeloWsi, 20. lipca, a więc ponad 4 miesiące temu. Szmat czasu biorąc pod uwagę, że w różnych konfiguracjach przez ten okres byliśmy od siebie oddaleni raptem między 40. minutami a godziną i 40. minutami drogi. Więc śmieszna odległość. Ale przez ten czas działo się, i u nich, i u nas. Przy czym u nich, cytując Mleczkę, na poważnie, a u nas na jaja.
Hel i Hela przez ten okres wiele przeżyli, zwłaszcza Hel, nomen omen. Każde z nich inaczej, siłą rzeczy, przeszło tę drogę, a jednocześnie przeszli ją jako Helowcy, i być może właśnie ten ostatni sposób pozwolił im przetrwać.
Przez ten długi okres walczyli z chorobą Hela. Niezliczona ilość wizyt u lekarzy, dietetyków, badań takich i owakich, obecności na pogotowiach ratunkowych i w szpitalach, nawet wizyta u szamana-uzdrowiciela. W końcu operacja w Stolicy i wycięcie trzustki i śledziony.
Hel schudł 15 kg, więc nic dziwnego, że na moje smsowe zapytanie, czy rozpalić również w kuchni odpowiedział Byloby milo. Ja przez swoj niedobor wagi jestem teraz zmarzluchem :( (pis.oryg.).
Więc tak nahajcowałem, że nikt z wyjątkiem Hela, gdy w końcu przyjechali, nie mógł w apartamencie wytrzymać.
- Nie ma mnie co grzać, chociaż przytyłem już 1,5 kg. - oświadczył.
Ale tuż przed ich przyjazdem przyszedł mms od Nauczyciela Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Z pozytywnym nastawieniem, że wreszcie przysłał to, o co go przez trzy miesiące prosiłem, odczytałem wiadomość. I długo nie docierało do mnie i nie wierzyłem własnym oczom. Ujrzałem zwolnienie lekarskie do 3. stycznia z dopiskiem Miłej lektury.
Mocno mnie to skołowało. Bo jak to? - Przecież już jutro, w sobotę, a potem w niedzielę, ma zajęcia! - A potem za tydzień, w kolejny weekend.
Wcale nie wpadłem w panikę. I muszę powiedzieć, że ten stan ostatnio u siebie obserwuję w sytuacjach trudnych lub krytycznych z dużą satysfakcją. Może to dzięki temu, że nie jem pieczywa, albo, że nie słodzę kawy? I wcale nie robię jaj. Wręcz przeciwnie, jestem w stanie usłyszeć Żonę i jej jedno z twierdzeń, że są to naczynia połączone.
Wzmocniłem się, za radą Żony [sic!], trzema kieliszkami orzechówki, której nieprzebrane ilości zrobiłem trzy lata temu i która dzięki temu okresowi pięknie się zmacerowała, i zabrałem się do roboty.
Skontaktowałem się z trzema nauczycielami, a wymagało to kilku zwrotnych połączeń i smsów, i w efekcie spieprzyłem im sobotnio-niedzielne życie rodzinno-towarzyskie, czyli że zgodzili się na proponowane przeze mnie zastępstwa. A potem, też po kilku połączeniach, umówiłem się na poniedziałek w Szkole z dwoma "obcymi" fotografami, kandydatami do współpracy.
Nawet po tym wszystkim jeszcze bardziej się uspokoiłem, ale przyjazd Helowców spowodował, że wszystko musiało się z nas wylać. Więc do 23.30 nie gadaliśmy o niczym innym.
Nienawidzę Szkoły!
Hel, od kiedy go znamy, był zawsze szczupły i żylasty. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, że jego imiennik, Po Morzach Pływający, jest taki sam, tylko niższy. Taki specyficzny sznyt faceta.
Ale wyglądu Hela teraz nie określiłbym mianem chudy, tylko raczej wszedłbym w opis jego stanu - chudyzm. Trend na szczęście jest dobry, bo apetyt ma trzy razy większy niż ja, więc niedługo powinien być szczupły, a potem szczupły i żylasty, i stać się z wyglądu z powrotem Helem. Natomiast psychika, jak sam twierdził, jest nieodwracalnie zmieniona z powodu przeżyć, których doznał. To widać, ale nam to jakoś specjalnie nie przeszkadzało i przeszkadzać nie będzie, bo jednak fundamentalnie pozostał tym samym Helem.
Helowcy przyjechali z dwoma swoimi psami, z powodu których kiedyś się poznali i pobrali, ale dodatkowo z królikiem Angusem. Królik został stosunkowo niedawno zaadoptowany z jakiegoś sierocińca, a podstawowym warunkiem jego przyjęcia do domu i do rodziny było wcześniejsze oswojenie się z psami.
Angus, jak się bardzo szybko okazało, był oswojony i to aż w nadmiarze.
Nic nie robił sobie z obecności psów (mogliśmy to stwierdzić w Naszej Wsi na własne oczy), od razu zaanektował teren i miski, w tym psie, a te łabzęgi nie potrafiły ustawić go do pionu i zachowywały się (zresztą do tej pory też) jak pierdoły, albo bezskutecznie poszczekując, albo patrząc bezradnie, co on wyprawia. W jednym tylko przypadku dają jako taki odpór, kiedy Angus kicając, jak to królik, wybierze sobie trajektorię do kicania, na której leży jeden ze śpiących i zrelaksowanych w swoim domu i w swoim legowisku pies. Śpiące psie ciało traktuje jako element do jednego kicnięcia i do odbicia się do dalszego, więc nic dziwnego, że tak wyrwany ze snu pies drze mordę. I tyle.
Zabić gnoja!
A skąd się wzięło imię Angus?
Nie pytałem, ale mogę dociekać. Otóż pierwsze źródło mówi, że Angus to szkockie imię męskie. Drugiego źródłosłowu nie chcę rozwijać, bo po pierwsze Angus jest fajny i hecny gość, a po drugie szkoda mi Heli, która po tych wszystkich przeżyciach jest szczególnie wrażliwa. A Angusa wyraźnie pokochała i mu matkuje. Powiem tylko tyle, że w kontekście zbliżających się świąt przypomniał mi się jeden rysunek Mleczki, który kiedyś cytowałem - po lewej stronie siedzi wróżka wpatrzona w kulę, a po prawej co nieco wystraszony zając, albo królik (jeden pies), a nad nimi napis w chmurce - Niedobrze, widzę patelnie i buraczki.
SOBOTA (23.11)
No i wstałem o 06.00 i pojechałem do Metropolii.
Gasić w Szkole potencjalne zarzewia pożarów.
Ale zarzewi nie było.
Wszystkie rozmowy ze słuchaczami i z wykładowcami przebiegły rzeczowo, ze zrozumieniem całej sytuacji i niezamierzonego lekkiego zamętu, z humorem i sympatią.
Do Naszej Wsi wracałem na skrzydłach.
Uwielbiam Szkołę!
Wieczorem przyszli do nas Helowcy.
Ledwo weszli, a Heli od razu wpadł w ręce album, który pod koniec sierpnia zostawił nam na pożegnanie Ten Który Dba O Auto (ma drugi egzemplarz i jesteśmy umówieni, na razie bez terminu, na spotkanie i na wymianę dedykacji; też się nie widzieliśmy ze cztery miesiące).
Album jest bez tytułu, ale mógłbym mu nadać w imieniu Tego Który Dba O Auto tytuł Moje dwuletnie obcowanie z Naszą Wsią. Są tam piękne zdjęcia, ale przede wszystkim specyficzne patrzenie autora. Takie, o które byśmy go nigdy nie podejrzewali, boć przecież to inżynier, na dodatek mechanik. Ale może coś w tym jest, skoro nasz Budzący Zaufanie Głos, inżynier elektromechanik z Uzdrowiska, maluje olejne obrazy (jeden nawet chciałbym wymienić na jakąś fotografię).
Wtedy w sierpniu, rozpatrując rzecz po inżyniersku, mój mózg musiał ostro walczyć sam ze sobą.
Bo ledwo obejrzałem kilka zdjęć, a już debil wymyślił i nakazał bez mojej woli produkcję jakiegoś płynu w gruczołach ...łzowych (nazwa nie chciała mi przejść przez klawiaturę), który usiłował wylać się na twarz. Więc ostatkiem woli i męską siłą nakazałem temu debilowi, żeby się opanował i wycofał, co poskutkowało tym, że nie wyprodukował tyle płynu, ile zamierzał. A z tym, co już zdążył wytworzyć, zanim przy mojej pomocy się opamiętał, łatwo sobie poradziłem. Płyn odpowiednimi kanalikami wprowadziłem do wewnątrz, żeby Żona nie widziała, i tylko trochę i dyskretnie musiałem pociągnąć nosem i pochrząkać.
Pomny tamtych doświadczeń albumu nie obejrzałem do tej pory. Chyba to zrobię, a i to nie od razu, gdy Naszą Wieś opuścimy na zawsze. Bezpiecznie będzie i bez obciachu, gdy upłynie trochę czasu i nabiorę dystansu. Ale na wszelki wypadek pierwsze dogłębne oglądanie zrobię sam, może przy Pilsnerze Urquellu.
Ale Hela jest kobietą. Więc po kilku zdjęciach ją zadławiło. Tylko od czasu do czasu dawała radę wykrztusić z siebie, żebyśmy jej wybaczyli, bo po tych ostatnich przeżyciach jest rozchwiana emocjonalnie i przepraszam, naprawdę... Wybaczać nie było czego i wszystko doskonale rozumieliśmy. Tylko ja, jako chłop, miałem problemy ze sobą, bo nie wiedziałem, jak przy "obcej" babie reagować, więc na wszelki wypadek milczałem i czekałem, aż przejdzie. I oczywiście przeszło.
"Łatwiej" jest w podobnych razach z Żoną, gdy w typowy dla kobiet sposób rozładowuje swoje emocje. Mogę ją pocieszać werbalnie, albo werbalnie i jednocześnie cieleśnie przytulając ją do siebie, albo uciekać w milczenie i przeczekanie, czasami z trudem ukrywaną irytacją, albo uciekać dosłownie z domu na kilka minut, żeby nie być świadkiem jej chwilowej słabości i jej nie drażnić swoją osobą. Bo zdaję sobie sprawę, że nie jest to dla niej komfortowa sytuacja.
Gdy tak sobie to na chłodno przeanalizowałem, to doszedłem do wniosku, że wspólnym mianownikiem dla zachowań mężczyzny jest cierpliwość i empatia. Cierpliwość przez te lata wypracowałem na jakieś 80%, empatię na 60. I tak nieźle, jeśli sięgnę do mnie samego sprzed dwudziestu-piętnastu lat.
NIEDZIELA (24.11)
No i rano znowu gościliśmy Helowców.
Na śniadaniu. Trzeba było nadrobić te cztery miesiące.
Hel wyraźnie dochodzi do siebie. Bo nie dość, że je za trzech, to jeszcze zwrócił mi uwagę a propos mojego ostatniego wpisu blogowego. Interesuje się przede wszystkim muzyką i książką, ale i filmem też, więc stwierdził:
- Ale tę propozycję zagrania w "zachodnim" filmie Himilsbach otrzymał nie od Spielberga, który w owym czasie mógł chodzić w pieluszkach, tylko od Sama Peckinpaha. - Bo i wygląd i głos Himilsbacha bardzo mu pasowały.
Czy ja mogę to podważać?
Po południu Helowcy wyjechali.
Czy mogło się to odbyć spokojnie i "normalnie"? Nie.
Helę znowu złapało. Bo ubzdurali sobie, że to już ostatni raz. Pokochali Naszą Wieś, ale to chyba nie jest właściwe określenie. Poczuli jej magię, w nią wstąpili i do tej pory w niej tkwią.
I nie pomagały tłumaczenia, że przecież przyjedziecie, bo będziemy jeszcze w styczniu, a nawet w lutym.
- A nawet jak nas tu nie będzie, to będziecie mogli przyjeżdżać, bo Szwed będzie wszystko prowadził tak samo. - staraliśmy się ich sensownie pocieszyć.
- Tak, tak - kiwali zgodnie głowami - ale bez was to już nie będzie to samo!
Czy można z tym dyskutować, zwłaszcza że mają rację.
My teraz, gdy zobaczyliśmy Hela i widzimy jak idzie ku poprawie, i jak zobaczyliśmy rozedrganą Helę, przestaliśmy się praktycznie martwić o niego, a zaczęliśmy o nią.
Byleby tylko posłuchała Żony i nie poleciała do lekarza po jakieś tabletki! Czas i zbawcza codzienność zrobią swoje.
PONIEDZIAŁEK (25.11)
No i raniutko wyjechałem do Metropolii.
Na trzy dni.
Najważniejszym elementem dzisiejszego dnia były spotkania z dwoma kandydatami do współpracy.
Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby jednocześnie, i to u obu, zagrały pozytywnie warunki finansowe, czasowe, merytoryczne, organizacyjne i logistyczne. I żeby obie strony były zainteresowane i po rozmowach w 100%. zadowolone.
Kocham Szkołę.
Wieczorem zadzwonił Syn. Ot tak, żeby pogadać.
Okazuje się, że w najbliższym czasie "grożą" mu trzy prace. Nie może być normalnie, jakoś tak pośrodku, wyważone. Ale jednak lepiej trzy niż żadna - są pozytywne emocje.
A Wnuk-I z chemią na razie wymiękł. Więc chyba nie jest tak źle, skoro egzamin miał zdawać dzisiaj i wcześniej w ogóle się tym terminem nie przejmował i chojrakował. Ale jak się zorientował, że dopiero przerobił połowę książki, to egzamin przełożył na grudzień. Mądry.
Syn mi doniósł, że Wnuki tęsknią za środami z dziadkiem, czytaj za bułkami. Też to lubiłem, kiedy w środy po krav madze ich odbierałem i jechaliśmy do Biedry. Każdy wybierał, co chciał, a potem następowało długie i skupione milczenie w drodze do domu. W tle ewentualnie mógł lecieć ulubiony Trupek z płyty Matka, Syn, Bóg Waglewskiego, Fisza Emade, którą to płytę, dzięki dziadkowi i krav madze, znają na pamięć. Nie chcieli tylko słuchać Matki. Odbierali ją właściwie - przerażała ich.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał dwa smsy.