poniedziałek, 2 grudnia 2019

02.12.2019 - pn
Mam 68 lat i 364 dni.

WTOREK (26.11)
No i dzisiaj byłem u Krajowego Grona Szyderców.

Po wiertarkę, moją ukochaną Makitę. Przed weekendem muszę naprawić sedes, to znaczy "tylko" przymocować go do podłogi i tak ustawić razem z kolankiem, żeby nie ciekło.
W tym celu w Castoramie kupiłem nowe kolanko i śruby mocujące. Wyglądają na solidne. W czwartek zobaczymy.
Dwugodzinna wizyta nie poszła na marne. Ku ich, jak również mojemu zdziwieniu, udało mi się podłączyć drugą lampę w przedpokoju, która nie świeciła. Przez moment w mieszkaniu zaistniał taki efekt quasi-kozy - głupawa radość z niczego.
Dzieci wyraźnie rosną i dorośleją. Q-Wnuk nawet mi pogratulował i nic sobie nie robił z faktu, że przegrał jeden mecz "w strzelanie goli", co do niedawna było nie do pomyślenia. Ofelia zaś wszystko rozumie, co się do niej mówi. A do Żony mówi Japcia i wyraźnie, przybierając swój uśmiech Giocondy, jest zafascynowana, gdy rozmawia z nią przez telefon, który, "nagłośniony", jej podsuwam. Bo widzi na ekranie zdjęcie Japci i słyszy jej głos, a Japci nie ma.

ŚRODA (27.11)
No i dzisiaj był ostatni dzień pracy Kolegi Współpracownika.

Jak zgodnie stwierdziliśmy, nie żałujemy ani jednego dnia naszej współpracy.
Kolega Współpracownik pracował blisko sześć lat tworząc istotny element historii Szkoły, ale po ostatnich i kolejnych ministerialnych zmianach, nasze drogi musiały się rozejść.
Oczywiście życie nie cierpi pustki, więc jeszcze dzisiaj, na zakładkę wprowadzał do obowiązków i przybliżał Szkołę dwóm nowym wykładowcom, fotografom, którzy za chwilę przestaną być "obcy". Tym bardziej, że bardzo solidnie i z dużym przejęciem zabrali się do nowych obowiązków. Przyszli dzisiaj, wiele dni przed swoimi pierwszymi zajęciami, aby oswoić się ze Szkołą i się do nich pod każdym względem przygotować.  A więc zapoznali się ze sprzętem i oprogramowaniem, funkcją poszczególnych pomieszczeń, logistyką i organizacją pracy, zasadami bhp obowiązującymi w Szkole,  dokumentacją dydaktyczną i inną. Omówili i ustalili z Zastępcą Dyrektora kwestie merytoryczne, najważniejsze w tym wszystkim, i chyba zaczęli się czuć u siebie.

Ja praktycznie w tym wszystkim nie brałem udziału. Bo kwestie zasad współpracy i jej warunki finansowe ustaliłem w poniedziałek. Mogłem więc, "rzuciwszy" wszystko, wcześniej ze Szkoły "uciec".
- Jeszcze parę lat temu to byłoby nie do pomyślenia. - skomentowała Żona, gdy już w Naszej Wsi relacjonowałem jej szkolne wydarzenia. - Musiałbyś w swoich rączkach trzymać wszystkie sznureczki. - Nie byłbyś w stanie niczego odpuścić.

To odpuszczenie (nomen omen) wynika z wielu przyczyn i powodów.
Podstawowe to lekka fiksacja mojego charakteru, który do tej pory standardowo można by opisać słowami pracoholizm, wszystko najlepiej zrobię sam i zanim wytłumaczę i ten ktoś stanie się samodzielny, to sam, i to znacznie lepiej, zrobię to już sto razy.
Ale na pewno wiek i zmęczenie materiału. Również wiek i doświadczenie. I to są przyczyny, które zazębiają się z coraz bardziej urealniającym się powodem w postaci Zastępcy Dyrektora. Swoją osobą, osobowością i faktem, jak przed niczym "nie pęka" i jak wszystko "wymiata" nie robiąc przy tym sztucznych i nadętych problemów, buduje we mnie zaufanie. Więc coraz częściej zostawiam go "samego" w różnych działaniach, żeby "się poczuł".

Czyli że Szkoła wraca do jakiej takiej normy, skoro nawet Złota Rączka był dzisiaj bardzo krótko. Bo wszystko przeprowadzkowe zostało wreszcie zrobione i wszystko z powrotem działa, jak dobrze naoliwiona maszyneria.
Podsumowując, chyba od grudnia wejdziemy całkowicie na nowe tory, które można byłoby nazwać NOWĄ NORMALNOŚCIĄ. Kolejną.
Ciekawe, ile tak z Żoną wytrwamy i gdzie jest granica? I jakim kosztem to wszystko się odbywa?...

CZWARTEK (28.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Muszę trzymać swój organizm w ryzach, żeby nie zdziadział. Żeby za jakiś czas nie było "narciarza" i/lub mlaskania.
Wstałem tak wcześnie, bo wczoraj wieczorem w dziwny sposób padłem. Już przed 19.00 zacząłem się nieswojo czuć, wcale nie czułem się zmęczony i śpiący, ale nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. A to jest stan, którego nie cierpię, który, gdy jest Żona, natychmiast przechodzi w marudzenie. Ona w takich rzadkich stanach od razu podsuwa mi różne rozwiązania, ale nic mi nie odpowiadało i jeszcze bardziej marudziłem.
- To weź się przebierz w piżamkę, pójdź na górę, zrelaksuj się i poczytaj sobie Kopalińskiego. - powiedziała do mnie łagodnie i cierpliwie, jak do małego chłopczyka.

Trochę się krygowałem, ale dosyć szybko uległem. Rzeczywiście, nagłe oddzielenie od dnia, wejście w łóżkowe wyciszenie, świetnie mi zrobiło. Z przyjemnością zacząłem czytać "cegłę".

Już dawno miałem napisać, że się pogodziłem z faktem, że będzie mi ona towarzyszyć na łożu śmierci jako nieprzeczytana towarzyszka moich ostatnich lat.
Dostałem ją od Żony w prezencie urodzinowym (za parę dni dokładnie rok temu). Wtedy dokonałem precyzyjnych obliczeń, że jeśli dziennie przeczytam..., to skończę dokładnie na moje 70-te urodziny, czyli że przez cegłę przebrnę po dwóch latach. Przy czym "przebrnę" sugerowałoby, że się męczę. Nic z tych rzeczy. Bardzo lubię i się przy tym dodatkowo relaksuję nie mówiąc o oczywistościach, czyli o niezmierzonych pokładach wiedzy i wszelakich ciekawostkach. Utarła się nawet specyficzna tradycja, która na zawsze będzie mi się kojarzyć z Naszym Miasteczkiem - co ciekawsze hasło lub ciekawostkę czytam Żonie na głos, potem oboje rozmawiamy, dyskutujemy i się dziwujemy, że do głowy by nam nie przyszło.
Żona bardzo szybko przyzwyczaiła się do mojego stylu czytania.
- Matko! - stwierdziła tylko na początku. - Jak ty tak możesz?! - Wszystko dokładnie, dokumentnie, po kolei. - Ja bym tak nie mogła. - "Skakałabym" po książce, wybierałabym sobie ciekawe hasła, a ty...
No to ja, gdybym tak "skakał", skąd bym wiedział, czy czegoś ciekawego nie opuściłem i na co, być może, nigdy bym nie trafił. Szkoda takiej książki. Więc czytam po kolei.
A jaki jest bieżący stan mojego "przebrnięcia"?
Jestem przy literze...C! Co prawda przy haśle człowiek, co by sugerowałoby, że za chwilę będę przy Ć (tu, "na szczęście", jest tylko pięć haseł), a więc prawie natychmiast będę przy D, ale to jest Kopaliński. "Czeka" mnie jeszcze przecież CZO-, CZÓ-, CZU- i CZY-. Dobrze, że polski alfabet ma "tylko tyle" samogłosek. Ale to nie wszystko. Bo jest jeszcze CZTE-, CZWA-, CZWO- i CZWÓ-.
Nie przebrnąłem, tym razem bez cudzysłowu, nawet przez CZŁOWIEKA. O 19.20 spałem już kamiennym snem. Nie wiem, co mi się stało, bo w Metropolii ani się specjalnie nie zmęczyłem, nie zestresowałem i spałem po 8 godzin. Zadziwiło to Żonę i ją rozśmieszyło, bo kompletnie się tego nie spodziewała. Ostatnim wysiłkiem woli i przytomności inżynierskiego umysłu obliczyłem, że muszę nastawić na 05.00, bo wtedy będę spał ponad 9 godzin, no więc bez przesady.
Gdy zadzwonił budzik, to znaczy telefon, który w tym momencie jednak telefonem nie był, bo miał włączony tryb samolotowy (gdyby ktoś składał mi taką relację 50 lat temu, ok, niech będzie 30, to bym delikatnie pomyślał, że ma nierówno pod sufitem pomieszane z niezłą fantazją), to byłem nieprzytomny i w takim stanie, który przytrafia mi się raz na rok, że spałbym i spałbym, i...
Z żelazną konsekwencją, nieprzytomny, zwlokłem się z łóżka i zszedłem na dół starając się na schodach nie zabić. Wyjątkowo nie posłuchałem swojego organizmu.

Do tego wszystkiego Sunia mnie nieźle wystraszyła.
Zawsze w takich porannych razach idę do kuchni, zostawiam na stole kubek i okulary i wracam po nią.
Ona w zasadzie przez całą noc śpi na kanapie przy kozie. Cicho, żeby nie budzić Żony, ale odpowiednim tonem, przywołuję ją do siebie. Oczywiście zwleka do ostatniej chwili tłukąc mocnym ogonem o kanapę i w ten sposób wydobywając odgłos werbla, co mnie irytuje ze względu na Żonę, albo delikatnie macha końcóweczką, bo reszta, zresztą główna część ogona, jest podwinięta i zablokowana przez tylne łapy, co znacznie bardziej ze względu na Żonę mi się podoba. Po czym wyczuwając moją irytację widzi, że no cóż zrobić, nie ma rady. Ale i tak dalej struga wariata. Symulując dobrą wolę najpierw ociężale spuszcza na podłogę przednie łapy,  wypinając przy tym tył i uprawiając stretching. Po czym złazi z kanapy tylnymi łapami i znowu stretching przy rozdzierającym ziewaniu. Wyraźnie przegina i kiedyś się dochrapie (nomen omen). Wreszcie niemrawo, z obwisłą , ciężką głową, wychodzi.
Mogę nareszcie zamknąć drzwi i swobodnie "tłuc" się o poranku w dziennej części domu.
A tu dzisiaj, przez tę moją nieprzytomność, nie zauważyłem, aby leżała na kanapie, a raczej odwrotnie, zarejestrowałem, że jej tam nie ma. Po jakimś czasie zorientowałem się, że w części dziennej "też" jej nie ma. Ani na legowisku, ani na kanapie, ani za nią na okiennym parapecie, gdzie lubi polegiwać, ani wreszcie na kanapie, do której na noc dostęp ma zablokowany (bo bez przesady do jasnej cholery!) krzesłami i fotelem.
Wróciłem do części nocnej. W przedpokoju zapaliłem światło i udało mi się dostrzec jej czarne cielsko. Cicho zawołałem - bez najmniejszej reakcji. Podniosłem głos do zjadliwego szeptu mówiąc nieprzyjemnie, żeby się nie wygłupiała, bo... Zawiesiłem złowieszczo głos. Cisza. No naprawdę się zdenerwowałem. Podszedłem po omacku i zacząłem macać po cielsku nie wyczuwając z jej strony żadnej reakcji. To się jeszcze bardziej zdenerwowałem, bo przecież najmłodsza już nie jest. Poszedłem po latarkę, czyli telefon, który wówczas nadal telefonem nie był, bo nie zdążyłem wyłączyć trybu samolotowego, ale latarką był. Przy słabiutkim świetle, ale to wystarczyło, ujrzałem dwie duże, wytrzeszczone jak zwykle, gały Suni wpatrzone we mnie.
- No spij sobie malutka. - szeptem wyrwało mi się z ulgą. Cały czas głaskałem ją po wielkim aksamitnym łbie. - Pan taki głupi i niedobry! - Kto to widział wyrywać o takiej porze psa ze snu!
Za jakąś godzinę sama przylazła patrząc na mnie z wyrzutem i kładąc się natychmiast do legowiska na dalsze spanie.
A potem było już wszystko normalnie. Spacer, zaczepki i szarpanki. Normalny, zdrowy pies. Nie trzeba lekarza, żeby wiedzieć. I mądry. Wiedziała przecież, że to była barbarzyńska pora i że pan nie miał prawa oczekiwać od niej jakichkolwiek oznak życia. Nawet delikatnego machania końcóweczką ogona.

Żona, gdy ja mam ten poranny czas dla siebie, ma go też dla siebie. Może spokojnie spać bez takiego czuwania, które ma miejsce, gdy ona jest sama w Naszej Wsi, a ja na przykład w Metropolii. To nie zawsze oznacza, że śpi do oporu, na zabój, bo ileż można. Ale gdy się budzi wcześniej, nie schodzi od razu na dół, żeby mi nie przeszkadzać, tylko czyta, czyli słucha książkę, albo myśli, w czym jest najlepsza i co stanowi jej immanentną cechę.
Ale gdy wreszcie pojawia się na dole, to od razu wiem, czy spała do oporu, czy od dawna słuchała lub myślała.
- A jadłeś rano banana? - zaczęła dzisiaj od razu mnie przepytywać wiedząc i bez tego, że to robię przed wypiciem kawy.
- Ho, ho - pomyślałem - nie spała już od dawna. - Taka nad podziw przytomna...
Przyznałem się, że tak.
- Ale wiesz, że banany zawierają sporo cukru?
Kiwnąłem bez przekonania głową na zasadzie no i co z tego?
- Bo mnie by chodziło o to - nie ustępowała - abyś ty miał jak najdłuższą przerwę między jedzeniem wieczornym a porannym. - Żeby to wszystko u ciebie zdążyło się maksymalnie strawić. - Żeby nie zalegało.
I zaczęła machać ręką koło swojego brzucha usztywniając przedramię i ramię tak, żeby dłoń "latała" tam i z powrotem na stawowym zawiasie, czyli na stawie nadgarstkowym,  imitując szybki przepływ przez organizm pokarmów strawionych i niestrawionych.
To obiecałem, że jeść nie będę. Przy okazji oznajmiłem, że ostatnio, w Metropolii, zauważyłem, że machinalnie zacząłem podciągać spodnie, które co rusz mi, za przeproszeniem, opadały i że koszula zaczęła mi z nich wyłazić, co nie było, zwłaszcza jak na dyrektora, estetyczne. To zacisnąłem bez problemu pasek od spodni o jedną dziurkę więcej i estetyka natychmiast się poprawiła.
Bardzo to Żonę ucieszyło. To znaczy ta nowa dziurka, nie estetyka.

Naprawiłem dzisiaj sedes.
Trochę stresowała mnie ta robota, zwłaszcza że goście, którzy jutro przyjadą, zaparli się właśnie na ten apartament. Bo poprzednio byli w tym samym, a tak to z nimi jest. Nie chcą się dać przekonać do innego i nie pomaga nasze tłumaczenie, że pozostałe są bardzo podobne. Sami jeżdżąc po świecie wiemy, że mamy tak samo.
Trochę się napracowałem wykonując najpierw sporo logistycznej pracy i korzystając z doświadczeń zdobytych przy młodych - prawniku i finansistce. Ale sedes jest tak zrobiony, że mucha (nomen omen) nie siada.

Żona coś dzisiaj wspomniała o świętach. Że już wstępnie zrobiła listę zakupów i co ty na to?
To ja na to wziąłem kartkę i zaczęliśmy zapisywać, co byśmy chcieli mieć na stole. A z tego w prosty sposób wyszła lista zakupów.
Prowadziłem ją ja, bo mam pismo drobne i wyraźne. Żona pisze dużymi artystycznymi kulfonami i czasami nawet ona zastanawia się, co też tam napisała, co w przypadku tak poważnej sprawy, jaką są święta, odpada. No i kartki by zabrakło.
Stąd błyskawicznie, bez pomocy Żony i jej podpowiedzi, zacząłem listę zapełniać: Luksusowa, cydry, Pilsner Urquell, ocet spirytusowy (to do galaretki). Żona namawiała mnie, abym używał octu winnego, albo jabłkowego, albo cytryny, ale po pierwsze to nie będzie ten cudowny smak galaretki, a po drugie wiem, jako chemik, że najpiękniej powstają estry z połączenia alkoholu etylowego i kwasu octowego dając ester, octan etylu właśnie. A ten nie dość, że pięknie owocowo pachnie, to ma same plusy - małą toksyczność i nierozpuszczalność w wodzie. I jest świetnym rozpuszczalnikiem organicznym, co przy świątecznym przejedzeniu się ma chyba znaczenie. A przy occie winnym, jabłkowym lub cytrynie to cholera wie, co może powstać i jeszcze może zaszkodzić. Galaretkę przez kilkadziesiąt lat konsumowałem z octem i było dobrze, to po co zmieniać na lepsze?
Dalej listę też sam wypełniałem, bo co roku robię sałatkę warzywną i wiem, co jest do niej potrzebne. Ale już przy sosie tatarskim musiałem naradzić się z Żoną. A potem nadeszła ciężka artyleria, czyli sprawy poważne, domena Żony. Więc ona na święta widzi galaretkę właśnie (golonka + nóżki), ossobuco, dobrą wędlinę, zupę grzybową z naszych grzybów, pieczone mięso (karkówka/boczek), pieczonego kurczaka, śledzie, sałatkę warzywną (jem tylko ja), sos tatarski i... sernik Sąsiadki Realistki. No tym mnie tak zaskoczyła, że odjęło mi mowę.
- Bo słodkie jakieś musi być, a ona przynajmniej piecze z ekologicznych, własnych, składników. - stwierdziła nawet kategorycznie.
Przysięgam, że ani przez moment sernika Żonie nie sugerowałem, tym bardziej że taka myśl nie śmiałaby mi przyjść do głowy.
To natychmiast złapałem za telefon na zasadzie kuj żelazo, póki gorące i zadzwoniłem do Sąsiadki Realistki.
- Matko Boska! - To ja jeszcze w ogóle nie zdążyłam pomyśleć o świętach, a wy już takie konkrety!
Nie do końca wie i rozumie siedząc ciągle na miejscu w Naszej Wsi, że my jeszcze po drodze do świąt będziemy kilka razy w Metropolii, w Uzdrowisku i diabli wiedzą gdzie jeszcze, więc wszystko musimy planować i realizować grubo wcześniej, bo potem obudzimy się z przysłowiową ręką...
Nagadała się, nagadała, że to tak wcześnie, że ona nie wie, czy będzie miała tyle sera i że w ogóle...
- To ile tego sernika?
Zamówiłem trzy porządne kawały.
- A co szykujecie? - wyraźnie dała się jednak wciągnąć w atmosferę przygotowań.
To jej wszystko powyższe wymieniłem.
- Matko Boska! - I wy to wszystko zjecie?!
To ją uspokoiliśmy, że w zasadzie część tego jedzenia zacznie być konsumowana przed świętami, a część zostanie na sylwestra, kiedy to do nas przyjadą przyjaciele wraz z dwiema córkami.
- I my nigdy jedzenia nie wyrzucamy! - ostatecznie ją uspokoiliśmy.

A potem zadzwoniłem do naszego zaprzyjaźnionego ekosklepu w Metropolii i ustaliłem, co już mogą nam odłożyć, a co sprowadzą za chwilę.
Więc realizujemy podstawową prostą zasadę - nie na ostatnią chwilę! I są dwie podzasady - towar, który może leżeć i jeść nie woła, kupujemy teraz, od razu, towar szybko psujący się na ostatnią chwilę. I jest jeden wyjątek - wszelkie mięsiwa kupujemy teraz, bo potem nie będzie, i dajemy do zamrażarki.
Tak więc weszliśmy, jeszcze przed mikołajkami, wzorem obecnej komercyjnej cywilizacji, w święta.

Wieczorem zadzwoniłem do Sołtysa.
- Czy w tym roku będą Mikołajki? - zapytałem.
- Tak.
To mnie bardzo ucieszyło.
- A kiedy?
- We wtorek lub w środę.
- O cholera jasna! - wyrwało mi się. - To my wtedy będziemy w Metropolii i znowu nas nie będzie. - A Andrzejki? - dodałem z nadzieją.
- A nie, to razem połączymy.
- Kurcze blade! - Bo wie pan, ja nie byłem dwa lata i się stęskniłem. - Myślałem, że Mikołajki będą w piątek, 6-go, lub w sobotę. - Wie pan, myślałem, że jakąś flaszkę przyniosę, pogada się, bo dawno większości naszych mieszkańców nie widziałem...
- A nieeee - odezwał się Sołtys - to była tylko taka wstępna propozycja terminu. - Nieostateczna... - zawiesił głos. - Pomyślę, co się da zrobić.

PIĄTEK (29.11)
No i dzisiaj wstałem dopiero o 06.30.

Bo zasnąłem o 22.30 (nawet poczytałem Kopalińskiego), więc obliczyłem że 8 godzin snu es genugt. Banana rano nie jadłem. Cholerstwo ma za dużo cukru! Wyraźnie to czuć. Że też ja tego wcześniej... Poza tym zdecydowanie musiałem zwiększyć czasowy interwał pomiędzy wczorajszym ostatnim posiłkiem, a dzisiejszym pierwszym.
Uzyskałem od razu rekord. Pierwszy, bo wcześniej nie rejestrowałem. Otóż między posiłkami (18.00 i 10.00) upłynęło 16 godzin. Nawet nie wiedziałem, że człowiek może tyle wytrwać bez jedzenia i nie umrzeć. To z tego widać wyraźnie, że gros posiłków przypada na 8 godzin, co prowadzi do prostego wniosku, że człowiek z tym jedzeniem przesadza. Że też ja wcześniej...

Cały dzień strawiłem praktycznie na pracach fizycznych. Nic dziwnego, że znowu padłem w okolicach 21.00. Ale udało mi się skończyć literę C.
Gdy przyszła Żona, ponoć wymamrotałem jej, że skończyłem literę C, ale Ć nie zacząłem. I to było wszystko "na dobranoc" ze strony męża.

SOBOTA (30.11)
No i dzisiaj znowu wstałem w sposób kontrolowany.

O 05.45. Udało mi się poprawić rekord "bez posiłku" o 20 minut, czyli wynosi on obecnie 16 godzin i 20 minut.
Rano, jak i później, na banana nawet nie spojrzałem. Tyle cukru! Że też ja wcześniej...

Gdy przyszła Żona, zacytowałem jej fragment z Kopalińskiego, bo wiedziałem, że jej się spodoba. Dotyczył on różnego zastosowania liczby czterdzieści, która bardzo często spotykana jest w Biblii, ale ma również mnóstwo różnych odniesień społeczno-historycznych.
"Po czterdziestce człowiek jest albo głupcem, albo własnym lekarzem, Plutarch w traktacie <O zachowaniu zdrowia> przypisuje to powiedzenie cesarzowi rz. Tyberiuszowi; znaczy ono, że mając lat 40 człowiek powinien znać wystarczająco dobrze swój organizm na to, aby utrzymywać go w dobrym zdrowiu".
Żona milcząco i znacząco, całkowicie rozbudzona, długo patrzyła na mnie. Że też tak samobójczo potrafię się "podłożyć", wykopać sobie grób albo ukręcić na siebie bata?...
Te cholerne banany!

Znowu mocno pracowałem fizycznie.
Przygotowałem dwa apartamenty, tak na zapas, na wyrost, bo nie ma do nich gości, ale trzeba być przygotowanym w kontekście szykującej się ponownie naszej dłuższej nieobecności w Naszej Wsi.
W poniedziałek wyjeżdżamy do Metropolii, a stamtąd w środę do Uzdrowiska, by w czwartek spotkać się z Głosem Budzącym Zaufanie. Być może będzie to spotkanie już bardzo konkretne i wiążące.

W tym okresie roku wspólnym mianownikiem dla moich prac fizycznych jest DREWNO. Wszystko się wokół niego kręci. Bo trzeba i dla nas (trzy źródła ciepła - kuchnia z piecem, koza i otwarty kominek) i dla gości (sześć źródeł ciepła, po dwa na apartament - koza i kuchnia) narąbać szczap na rozpałkę, porąbać na mniejsze grube bele, zawieźć i donieść na miejsce, i poukładać. A gdy kończy się zapas, zamówić kolejne cztery kubiki i poukładać. Więc roboty huk.
Dzisiaj, gdy rąbałem szczapy na "naszym" pieńku, słyszałem, jak na sąsiednim nasz gość rąbał drewno, aby rozpalić u siebie w apartamencie (jeden jest zajęty przez parę, która kolejny raz przyjechała o tej porze roku, kiedy nikogo innego nie ma; może im o to chodzi?). Te oczywiste, pierwotne odgłosy dodatkowo budowały moją męskość. Czym ja sobie będę ją budował w Uzdrowisku? Gazowym piecem?...

Wieczorem, oczywiście że po ciemku, poszedłem do Sąsiadów na oglądanie losowania przyszłorocznych Mistrzostw Europy.
- A pewnie, przychodź! - wcześniej zgodnie odpowiedzieli chórem. - My już po 16.00 kończymy dzienne życie, bo co można robić na wsi po ciemku? - A tak przynajmniej będzie się coś działo.
To zawitałem do nich z czterema Żubrami i jednym Pilsnerem Urquellem.
Cały czas, jak mantrę, powtarzałem u nich, żeby tylko nie trafić na Hiszpanię, żeby tylko nie trafić na Hiszpanię, żeby tylko...
I idealnie trafiliśmy. Głośno się wydarłem i nie będę cytował samego siebie.
Wracałem do domu klnąc na ciemnej drodze.
- Cały czas ci powtarzam, ale widzę, że nie rozumiesz! - skomentowała Żona słysząc moją relację. - Czy ty nie rozumiesz, że z tego twojego całego gadania Pan Bóg słyszał tylko Hiszpania, Hiszpania...- To dał ci Hiszpanię...

NIEDZIELA (01.12)
No i wstałem dzisiaj o 05.40.

Banany omijałem szerokim łukiem. Potrzebne mi, aby Plutarch lub Tyberiusz, albo co gorsza własna żona, się ze mnie nabijali i pukali w czoło?...

Znowu udało mi się poprawić rekord w niejedzeniu o kolejne 20 minut. Ostatni posiłek zjadłem wczoraj o 17.20 (co prawda w międzyczasie Sąsiadka Realistka kusiła mnie sałatką i śledziami, które na moich oczach zajadał Sąsiad Filozof, ale się wymówiłem i wytrwałem, na wszelki wypadek uciekając z kuchni do pokoju z telewizorem, aby cyfrowym obrazem zabić ten realistyczny z kuchennego stołu), a dzisiaj dotrwałem aż do 10.00, co prawda pod koniec lekko słaniając się na nogach. Tak więc obecny rekord wynosi 16 godzin i 40 minut.
Obliczyłem, gdy już się najadłem, bo inaczej mój mózg mógłby mi odmówić współpracy, skoncentrowany tylko na jednym, że w takim tempie powinienem w ciągu aż całej doby przestać całkowicie jeść 23 grudnia, i wtedy nie powinno być problemu, bo przez mój organizm nic już nie będzie przepływać celem żmudnego i uciążliwego tego czegoś trawienia.
Myślę, że na tym eksperyment zakończę, żeby nie było, jak z tym koniem i Cyganem. Zwłaszcza że następnego dnia będzie Wigilia. Przewidując  mój przyszły stan chyba trzeba będzie jednak znacznie zwiększyć świąteczne menu.

Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem PRZYRODY, a raczej pod znakiem WALKI Z PRZYRODĄ.
Konkretnie z tryfidami i z kretami.
Oczywiście nie z samymi kretami, które jakiś czeski debil postanowił uwiecznić i utrwalić w ludzkiej świadomości i pamięci w formie słodkiego i niewinnego zwierzątka, a które przecież jest krwiożerczą bestią, zżerającą wszystko, co napotka po ziemią, ale z ich, powszechnie znanym wytworem.
Jak jeszcze bardzo poważnie gospodarzyłem w Naszej Wsi, a było to przed Naszym Miasteczkiem, starałem się w sposób zhumanizowany i całkowicie ekologiczny walczyć z tym bydlakiem, jako gatunkiem, a oczywiście że z bydlakami, których było mrowie. Wokoło, jak to w takiej wsi, jest mnóstwo łąk i różnorakiej ziemi, wprost hektary (1ha = 10.000 m2), ale nie, bydlaki uparły się na nasz, stosunkowo nieduży areał, raptem jakieś 500 m2, dla nas istotny, nawet więcej, strategiczny, bo usytuowany między naszym domem, domem gości i stodołą.
Na tym niewielkim skrawku ziemi biegły i krzyżowały się ze sobą istotne dla nas szlaki komunikacyjne łączące w obie strony domy, je z kolei ze stodołą,  z ogrodem, kompostownikiem, wyjściem z posesji, parkingiem, Chatą Morgana i kilkoma drewutniami, oczyszczalnią, rowerownią i warsztatem. Istny krwioobieg ważny dla życia organizmu.
I to mizerne poletko upatrzyły sobie krety.
Codziennie, a więc na bieżąco i bardzo systematycznie, likwidowałem kretowiska, a zgromadzoną ziemię, jako bardzo żyzną, co podkreślają ekolodzy wychwalając tego bydlaka, wiozłem taczką, mniej więcej jedną na dzień, do ogródka. No, ale wtedy miałem i czas, i ogródek, i to mi się z różnych względów opłacało. Ogródek bowiem był wzorcem ogródka z Sevres pod Paryżem - 60 różnych krzaków pomidorów, paliki w każdą stronę poustawiane prościutko na eins, zwei, drei, dziesięć rzędów cebuli, każdy o długości 5. metrów, podobnie buraczki, rzędy szczypiorku, marchewki, selera, pietruszki, rzodkiewki, fasolki, koperku i różnorakich sałat, ogórków, ogniska cukinii i dyni, mięta, melisa, bazylia, majeranek, szałwia, tymianek i skraweczek poletka z pysznymi truskawkami. Wszystko hołubione, podlewane, bez śladu chemii. Pomiędzy poszczególnymi poletkami ceglane ścieżki i co roku odświeżanie ziemi i płodozmian. Na obrzeżach czarna porzeczka i malutkie drzewa owocowe. Taki ekologiczny mini raj.
Ale teraz ogródek przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy. Postronny obserwator nie byłby w stanie dostrzec śladów dawnej świetności. Jest w takim stanie, jak wtedy, gdy kupiliśmy Naszą Wieś - wszystko zarośnięte chwastami mojej wysokości, więc mimo wszystko, jak na chwasty, wysoko. Jedyne co, to fakt, że gdzieś tam po nimi są ceglane ścieżki, które ten ogródek porządkowały i nadawały mu coroczny, poletkowy rytm. Więc Szwed będzie musiał wszystko mozolnie odtwarzać. Chyba że...wszystko spartoli (twój idol - już słyszę Żonę).
Nawet o to zapuszczenie nie mogę mieć pretensji do Tego Który Dba o Auto. Bo Nasza Wieś nie była jego, więc nie miał serca, miał świadomość tymczasowości, posiadał niewiedzę, której nie mógł zlikwidować z powodów, jak wyżej, poza tym mocno absorbowała go praca, którą polubił, no i przede wszystkim urodził im się "niespodziewanie" syn, więc wiele rzeczy musiało pójść w odstawkę, w tym ogródek. Priorytety zostały przez niego i przez Szamankę ustalone.

Stąd dzisiaj żyznej ziemi z kretowisk nie miałem gdzie i po co gromadzić. Zrobiłem więc coś, czego przedtem w życiu bym nie zrobił z dwóch powodów - właśnie tego ogródka i zwykłego rozsądku.
Grabiami rozgarniałem kopce wiedząc, że jeśli tak będę robił jeszcze przez parę dni, to cały teren  pokryję ziemią, no i gdy spadnie deszcz, trzeba będzie chodzić po błocie. Ale czy my długo będziemy po nim chodzić?
Z kolei rozgarniać muszę też z kilku powodów. Bo jednak wygląda estetyczniej. Bo jak zostawię te pagórki, to zarosną trawą, to potem nie będzie można tego skosić i utrzymać terenu w jakim takim ładzie. Bo wreszcie, zwłaszcza nocą, można sobie rozwalić łeb potykając się o taki kopiec, a przecież teraz o 16.00 jest już ciemno, a życie biegnie dalej, więc trzeba wyjść, a to do gości, a to po drewno, a to wyrzucić kompost, itd., itd. A nie będę przecież używał czołówki i robił obciachu, skoro jestem u siebie i każdą piędź ziemi znam na pamięć.
Wiadomo, że wszystko dąży do równowagi. W makro- i mikroskali. Sama fizyka. Więc jest oczywiste, że skoro kret ziemię wykopał, to skądś ją musiał wziąć, czyli że tam jej nie ma. I to jest najgorsze. Bo nawet za jasnego nagle noga potrafi zapaść się się pod ciężarem ciała i można zaliczyć glebę lub/i zwichnąć nogę.
Co za bydlaki! I to jeszcze pod ochroną!
Stosując się więc do jej zaleceń kilka lat temu raz jedyny podjąłem  nierówną walkę. Żona wyczytała w Internecie, że krety nie cierpią dźwięków o określonej częstotliwości rozchodzących się w ziemi. I że takim bardzo dobrym źródłem tych dźwięków są obracające się na wietrze plastikowe butelki.
Do pracy zabrałem się niezwykle metodycznie i systematycznie.
Najpierw przez kilka tygodni gromadziłem  puste plastikowe opakowania, wszystkie o pojemności 1,5 litra, które w spadku zostawiali nam goście. Trwało to dosyć długo dlatego, że musiałem uzbierać kilkadziesiąt sztuk, a nie mogłem nakazać gościom większego spożycia wody mineralnej, i to jeszcze z plastiku. Ponadto goście, według naszych dyrektyw, butelki zgniatali, żeby więcej zmieściło się do kubła. Musiałem im tego procederu na jakiś czas zakazać tłumacząc się przy tym dosyć mętnie. Bo co miałem powiedzieć, żeby nie zanudzić - Proszę chwilowo nie zgniatać, bo walczę z kretami?
Poza tym nie każda butelka się nadawała. Taka z wcięciem mniej więcej w połowie wysokości, niczym kobieca talia, odpadała. Butelka musiała być "prosta", taka "spod topora". Więc tym bardziej nie mogłem narzucać gościom, aby wodę mineralną pili z butelek o określonym kształcie.
A chodziło o to, że w wybranej butelce, po obcięciu jej dna, na obwodzie, właśnie mniej więcej w połowie jej wysokości, wycinałem skrzydełka. Musiało ich być dokładnie pięć, ani jedno więcej lub mniej, bo butelka za cholerę na wietrze nie chciała się kręcić. Ażeby się kręciła, musiała mieć jednak na czym. Więc w międzyczasie kupiłem jakiś 40-metrowy zwój stalowego drutu, φ 5 mm, i stalowy pasek grubości 2 mm, taki płaskownik. I porządne nożyce do cięcia, takie, którymi można przeciąć łańcuch, żeby ukraść rower lub kłódkę, żeby zrobić włam.
Drut pociąłem na metrowe kawałki, każdą jedną końcówkę zaokrągliłem pilnikiem, żeby jej gładkość i precyzyjna obłość w przyszłości stwarzała jak najmniejsze opory i młotem, na imadle, nadałem mu idealny kształt prostej linii. Prostej, jak drut, oczywiście. Następnie suwmiarką zmierzyłem średnicę nakrętki butelki, która to średnica za chwilę miała się stać przekątną metalowego kwadratu.
Mając przekątną, z twierdzenia radzieckiego uczonego, Pietii Gorasa, obliczyłem przyprostokątną trójkąta prostopadłego, która była jednocześnie bokiem kwadratu i tak według tego wymiaru nożycami ciąłem płaskownik. W każdym z otrzymanych kwadratów, idealnie w punkcie przecięcia się przekątnych, czyli na środku, młotem i specjalnym twardym sztyftem robiłem wgniecenie, coś w rodzaju gniazda, w którym mógł tkwić wyprofilowany jeden koniec drutu. Na koniec taki metalowy kwadrat wciskałem w zakrętkę, ją zakręcałem na butelce i było fertig.
Chodziłem po areale z mściwą dedykacją Macie gnoje!, powtarzaną przy każdym kopczyku, przy którym idealnie pionowo wbijałem w ziemię drut i nasadzałem nań butelkę. Furczała natychmiast pięknie wirując wokół prętowej osi.

Już następnego dnia, rankiem, zauważyłem, że obok prętów z wirującymi butelkami powstały nowe, śliczne i zgrabne kopczyki. I tak codziennie.
Przez tydzień lub dwa hałas był nieziemski. W nocy słyszalny nawet w domu. Ponieważ inżynierską robotę wykonałem perfekcyjnie, to moje buteleczki reagowały nawet na najmniejszy podmuch wiatru - 1 w skali Beauforta (light air), czyli praktycznie wieczorem lub nocą, gdy wiatr się uspokajał. Nie mówię, co się działo, gdy była "szóstka" - silny wiatr (strong breeze) lub więcej. Buteleczki fruwały w powietrzu i trzeba je było zbierać po hektarach (nawiasem mówiąc, a to by się zdziwił Francis Beaufort, irlandzki hydrograf i oficer brytyjskiej floty, który w 1806 roku opracował skalę służącą do opisu siły wiatru, że ma ona jakieś dziwne konotacje z kretami).
Oczywiście chodzenie po krwioobiegu było znacznie utrudnione i raczej stało się kluczeniem lub slalomem. A o normalnym koszeniu trawnika nie mogło być mowy.
Po dwóch tygodniach się poddałem. Blaszki z nakrętek wygrzebałem śrubokrętem i wypieprzyłem, cały plastik posegregowałem, a pręty złożyłem do Chaty Morgana. Kopczyki zniwelowałem, a ziemię zawiozłem do ogródka, żeby służyła za naturalny nawóz (jakie pyszne były pomidorki, sałaty i inne różne). I wreszcie mogłem skosić trawę i zaprowadzić porządek. Same korzyści, łącznie z tymi, że przy systematycznej pracy miałem dzień w dzień do wywiezienia do ogródka raptem pół taczki ziemi, warsztat wzbogaciłem o kolejne narzędzie, a siebie o doświadczenie, że z PRZYRODĄ nie wygrasz i bądź wobec niej pokorny.

Na spokojnie już zastanowiłem się nad tym fenomenem - dlaczego krety upatrzyły sobie to poletko? Sprawa okazała się niezwykle prosta. Otóż ziemia na nim jest niezwykle żyzna, prawie klasy czarnoziemu. Nie wiem dlaczego, bo wokół jest morze piasków, ziem klasy V i VI. A w związku z tym jest w niej mnóstwo pędraków i pysznych dżdżowniczek. Sam widziałem na własne oczy przekopując corocznie, późną jesienią, ogródek, żeby przygotować go pod wiosenne uprawy. No więc krety potraktowały ten teren jako darmową stołówkę serwującą jednocześnie wyszukane, nomen omen, potrawy.

Jak już dzisiaj "skończyłem" z kretowiskami, zabrałem się za tryfidy.
One akurat nie przylazły, tylko sami je ściągnęliśmy.
Wprowadzając się do Naszej Wsi, od razu obsadziliśmy cały teren drzewami i wszelkiej maści krzaczorami, bluszczem i winobluszczem.
Drzewa od początku zachowywały się po ludzku, godnie i w symbiozie z nami. Tam, gdzie zostały posadzone, tam sobie rosły. Co najwyżej wypuszczały nieopatrznie jakąś gałąź w stronę domu lub jakiegoś szlaku komunikacyjnego zakłócając naszą prywatność i utrudniając poruszanie się. Miały więc ją natychmiast obciętą, a sygnał odbierały jednoznacznie - nigdy nie próbowały robić tego powtórnie.
Co innego tryfidy. Tym nie można było w żaden sposób dać nauczki. Jak się zamknęło drzwi, to właziły oknem. Jak im się poprzycinało to i owo, to za chwilę zaczynały rosnąć z innej strony. Pchały się wszędzie, oblepiały ziemię i wszystko, co stanowi pion lub jego pobliże. Właziły na dachy i między klepki starając się go, nie wiadomo dlaczego, zniszczyć, sobie tylko wiadomymi dziurkami potrafiły wejść do domostw, wcisnąć się między skrzydło drzwi a ościeżnicę blokując możliwość zamknięcia, otaczały inne rośliny pnąc się po nich, itp., itp. I potrafiły się zemścić.
Bluszcz w trakcie obcinania wydziela takie soki, że za pierwszym razem mocno się dusiłem. Więc następnym razem ścinałem gnoja w masce. A i to robiłem przerwy. Z kolei krzaczory wypuszczają takie cienkie, niepozorne, za to długie gałązki, którymi, zwłaszcza po ciemku, kilka razy o mało nie wykłułem sobie oka. Natomiast winobluszcz chyba sprzymierzył się z kretami, bo cwaniak, oprócz wspinania gdzie się da, snuje się niepozornie po ziemi, co jakiś czas ukorzenia się tworząc przyczółki, po czym rośnie w siłę, liany mu grubieją i nie dają się wyrwać. I znowu kilka razy o taką lianę zahaczyłem o mało nie zaliczając glebę.
Więc muszę dawać im odpór - tnę brutalnie i całe taczki zwożę na ognisko. Tam sobie wysychają i czekają na ostateczność.
No, ale wyglądają, "niestety", pięknie. Cała tylna ściana domu gości, którą widzimy 365 dni w roku, jest przez ten czas zielona. Krzaczory pięknie się komponują w przestrzeni i przebarwiają, a winobluszcz, nie dość że przebarwia się jeszcze piękniej, to jeszcze za darmo chłodzi dom i chroni go przed letnimi upałami.
Więc bez nich byłoby, nomen omen, łyso. 

Sumując te wszystkie przeciwności losu skumulowane na 500. metrowym obszarze wiem jedno - po ciemku za diabła z czołówką  po nim chodzić nie będę! Żeby mnie obśmiał Sąsiad Filozof?

W tym wszystkim, co już za chwilę przestanie być nasze i dla nas, zachowuję się jak niemiecki dróżnik pod koniec II Wojny Światowej. Podobieństwo całkowite, ale żeby była jasność - z braćmi z zachodu w żadnym momencie mi nie po drodze. Chociaż na stare lata i tak sfiksowałem. W meczach, w których grają Niemcy, ale tylko gdy z Hiszpanią, Argentyną, Brazylią, Włochami lub Anglią, im kibicuję. Jeszcze parę lat temu było to nie do pomyślenia.

Plus tej całej akcji WALKI Z PRZYRODĄ, dodatkowy, był taki, że mogłem przy okazji posprzątać kupy Suni. A one nigdy, z oczywistych powodów, nie są małe. I nigdy nie jest dobrze w nie wdepnąć, czy w dzień, czy w nocy, bo efekt jest zawsze taki sam. Stąd przez lata ich sprzątania w Naszej Wsi, Naszym Miasteczku, w Metropolii, czy gdziekolwiek indziej, ustaliłem pewien system kategoryzacji. Przy czym zaznaczam, że system dotyczy kup stałych i zwartych, bo sraczka wymyka się wszelkim kategoriom i może być co najwyżej istotnym sygnałem, że może chwilowo, a może poważniej, coś z Sunią jest nie tak.
Otóż trzy krągłe kule określam kupą małą, cztery normalną, pięć dużą i sześć lub więcej sążnistą. Dodatkowo wprowadziłem podkategorie, np. mała mała, mała średnia lub mała większa, itd. Podkategorie nie obowiązują tylko w przypadku sążnistości, bo tu byłoby, nomen omen, masło maślane.
System ten wdrożyłem na potrzeby Żony, która Sunię kocha, dba o nią i pilnuje wszystkiego, co jest związane z jej poważnym wiekiem. Krótko mówiąc, trzęsie się nad nią.
Ponieważ na spacer z Sunią zdecydowanie częściej wychodzę ja, więc po powrocie muszę zdać Żonie relację z obszaru kup. Na tej podstawie, a moja informacja musi być precyzyjna i jednoznacznie zrozumiana,  Żona wyciąga wnioski i albo się upewnia w metodyce karmienia, albo postanawia coś zmodyfikować.
- No tak - mówi - gdy jej zameldowałem, że kupa była mała mała. - Z czego miała wycisnąć, skoro wczoraj wcale nie jadła.
Albo:
- Nic dziwnego, że urżnęła sążnistą, skoro wczoraj obie porcje zjadła wieczorem.

W obszarze 500 m2 udało mi się dojrzeć tylko cztery kupy, a i tak wszystkie ledwo zmieściły się na szufelce rozmiarów 40x30 cm. Szufelka urywała mi rękę, gdy niosłem całość do specjalnego rowu, z dala od naszych domostw.

Po południu, po intensywnych pracach fizycznych, miałem kilka frajd innej natury.

Najpierw, na moje pułapki z kozim serem (myszki uwielbiają)  złapały się dwie. Oczywiście niejednocześnie. Za każdym razem było to samo kino.
Gdy wchodziłem na chwilę do domu, w przerwach w WALCE Z PRZYRODĄ, Żona za każdym razem patrzyła na mnie z pewną emocją - mieszanką sensacji, strachu, obrzydzenia i paniki.
- Tam chyba się coś... - nie była w stanie dokończyć zdania, tylko kiwnęła głową w stronę spiżarni, gdzie ustawiam zwykle pułapki. Starała się przy tym za wszelką cenę nie spojrzeć w tym kierunku i odsuwała się zarówno od spiżarni, jak również ode mnie, jak od takiego zarażonego.
- Tylko mi nic nie mów!
Bo wiadomo, że za głupią demonstrację, taką z przedszkola lub podstawówki,  i komentarz, by mnie zabiła.
- To już mogę tam wejść? - zapytała po chwili, gdy było już po wszystkim. - Ale na pewno?! - patrzyła na mnie z nieufnością.

Potem drugą frajdą był telefon od Sołtysa.
- To wie pan, zapraszam w sobotę na 18.00 na (pis. oryg.) świetlicę. - Na imprezę. - To znaczy na spotkanie towarzyskie. - szybko się poprawił.
- O, to super! - Będę! - mój entuzjazm wyraźnie dał mu satysfakcję.
- Bęęędzie, będzie zabawa, Będzie się działo... - ni z tego, ni z owego zacząłem sobie podśpiewywać wycinając w pień tryfidy blokujące wejście do, teraz umownie nazywanego, ogródka.

Na końcu, trzecią, były krótkie notki w Gazecie Wyborczej.
Pierwsza mówiła, że na szczecińskim Prawobrzeżu ma powstać kościół, piąty w okolicy, co może stać się europejskim rekordem w ilości kościołów na 1 m2 (cztery już są w promieniu 3 km). Plan zagospodarowania przestrzennego przewiduje tam "cele sakralne" (czyt. rz. - kat. - dop. mój), więc działka nie podlega wycenie rynkowej(?! -dop. mój), mimo że w petycji podpisanej przez mieszkańców wyraźnie są oni za, np. placem zabaw dla dzieci. A skoro "sakralne", to działkę można sprzedać za 0,3% jej wartości. Proste obliczenie mówi, że nawet gdyby działka ta o powierzchni       6 000 m2 (0,6 ha) miała wartość rynkową 1 mln zł, to zostanie sprzedana za 3 tys. zł.
Żona nie mogła tego słuchać, ale wyraźnie dała się sprowokować.
- To my też kupujmy działki i mówmy, że są na cele sakralne!
- Przyroda to przecież najważniejsze sacrum. - pomyślałem na kanwie jej irytacji.

Druga podawała, że we Wrocławiu, na ponoć największym i najładniejszym Jarmarku Bożonarodzeniowym w Europie, jakaś grupa protestujących wystawia olbrzymi baner ze zdjęciami zakrwawionych ludzkich płodów. I że miasto jest bezradne i nic z tym nie może zrobić.

Wieczorem przypomniałem sobie, że parę dni temu zdrowo mnie nastraszył Po Morzach Pływający.
27 listopada, w środę, wyraźnie po przeczytaniu mojego poprzedniego wpisu, wysłał maila o treści Nie będzie komentarza. Normalnie w dwóch słowach zawsze komentuje dany wpis, a tu takie coś. To się nieźle nastraszyłem.
- Ok, ale czy coś się stało? - odpowiedziałem.
- Nic. Po prostu nie mam co skomentować bo Twój blog jest coraz lepszy (pis. oryg.)
Miłe, ale co mnie nastraszył, to nastraszył.

PONIEDZIAŁEK (02.12)
No i czyżby to oznaczało, że już jutro...

Rano zjechaliśmy całą ekipą do Metropolii.
Zdaje się, że cały pobyt odbędzie się pod hasłem bolącego zęba Żony.
Przez trzy dni usiłowałem bezskutecznie skontaktować się z moim dentystą, któremu ufam i który jest profesjonalistą bardziej takim w starym znaczeniu, czyli nie emanującym, gdy nie trzeba, technicznymi nowinkami. Do sprawy podchodzi rzeczowo, nie przesadza, ale też brutalnie. Bo jak coś trzeba, to nie ma zmiłuj się.
Ostatecznie dzisiaj udało się wpisać na wizytę na jutro na godzinę 16.00. Jest to o tyle ważne, że fajnie byłoby, gdyby Żona mogła w pełni cieszyć się wizytą w Uzdrowisku i wszelkimi niuansami wypływającymi z tego pobytu.

Wysyłałem dzisiaj na "mojej" poczcie (tej od reklamacji) sprawozdanie z wykorzystania dotacji za listopad. Zapłaciłem więcej niż poprzednio, bo zażyczyłem sobie priorytet, ale mniej, bo bez zwrotki, ale więcej, bo z smsowym potwierdzeniem odbioru. W sumie wyszło na to samo. Ale krócej, bo nie pisałem reklamacji. Za to dłużej, bo nie wiem, co mnie tknęło i zgodziłem się na usługę smsowe potwierdzenie odbioru. A ona wymaga podania numeru telefonu, do którego informacja smsowa przyjdzie. To podałem. Ale systemowi mój numer, nomen omen, się nie spodobał
- System nie chce przyjąć. - zakomunikowała pani. - Próbuję już czwarty raz i odrzuca. - Muszę skontaktować się z informatykiem.
Zapisała numer mojej przesyłki, telefon do jakiejś infolinii i zniknęła na zapleczu.
Usiadłem smętnie przy stoliku osuwając się ze zmęczenia i słuchając wrzasków pani, która komuś tłumaczyła sytuację trzeci raz. W końcu przyszła.
- O, teraz wchodzi. - zakomunikowała spokojnie.
Czasowo wyszło tyle samo, jak poprzednio, gdy składałem reklamację.
Gdy wchodziłem do placówki, byłem sam. Gdy wychodziłem, za mną, do jednego okienka, stało pokornie sześć osób, pogodzonych z losem, albo przyzwyczajonych, albo nie mających wyjścia lub wyboru. Byłoby i siedem, ale jakiś facet poszukujący druku przekazu, usłyszawszy, że się właśnie skończyły, wyszedł z placówki wściekły.
Tylko w kosmos.

Zrobiłem dzisiaj chyba 40% świątecznych zakupów. Ale sądząc po ciężarze kilku dużych toreb, to chyba z 60. Od tego boli mnie kręgosłup i mam wyciągnięte ręce. Bo w Metropolii nie da się, ot tak, zaparkować auta, jak w Naszym Miasteczku lub w Powiecie - pod samymi drzwiami sklepu. Najpierw trzeba długo szukać miejsca do zaparkowania, a potem iść 300-400 m.

Na koniec nie muszę chyba dodawać, że przez ten wyjazd do Metropolii cały eksperyment ze zwiększaniem interwału czasowego pomiędzy moimi posiłkami szlag jasny trafił. Zburzone zostały podstawy, tzw. stałe eksperymentu, jak czasy mojego i Żony wstawania, poranny wysiłek i zmiana klimatu i środowiska. Eksperyment został zawieszony. Może to i dobrze. Przecież i tak już nadspodziewanie dużo schudłem.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał dwa smsy a propos Black Friday'a. Genialne.