poniedziałek, 9 grudnia 2019

09.12.2019 - pn
Mam 69 lat i 6 dni.

WTOREK (03.12)
No i mam 69 lat.

Najlepiej ten dzisiejszy stan można opisać słowami piosenek.

Z niedowierzaniem - Mech:
Czy to możliwe, żeby tak, oo,oo,oo,
Dobrze Ci było z tym...oo,oo,oo,
Dobrze Ci było z tym?...
...................................,
oo,oo,oo,oo,oo,oo....

Sceptycznie - Republika:
tak tak - tam w lustrze
to niestety ja
tak tak - ten saaaaam
tak tak - tam w lustrze
to niestety ja
tak tak - ten saaaaam


Ludycznie - Piersi:
Będzie, będzie zabawa!
Będzie się działo!
I znowu nocy będzie mało.
Będzie głośno, będzie radośnie
Znów przetańczymy razem całą noc
Łopa! hej!
/2x

Humorystycznie - Wiesław Michnikowski, słowa J. Przybora/ J. Wasowski                                                            Jeszcze tylko parę wiosen
Jeszcze parę przygód z losem
Jeszcze tylko parę zim
i refrenem zabrzmisz tym:
Wesołe jest życie staruszka
Wesołe jak piosnka jest ta
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha

To, że będzie się dotkniętym
przez dla płci indyferentyzm
To nie znaczy jeszcze, żeć
Miłych wrażen nie da płeć
Wesołe jest życie staruszka
Gdzie spojrzy, tam bóstwo co krok
Tu biuścik zachwyci, tam nóżka
bo nie ten, bo nie ten już wzrok
Tu biuścik zachwyci, tam nóżka
bo nie ten, bo nie ten już wzrok

Jeszcze tylko parę wiosen
Jeszcze parę przygód z losem
i kłopotów będzie mniej
Ach, cierpliwość tylko miej
Wesołe jest życie staruszka
Choć wczoraj zmoczyła go łza
Suchutki już dzisiaj wstał z łóżka
bo pamięć, bo pamięć nie ta
Suchutki już dzisiaj wstał z łóżka
bo pamięć, bo pamięć nie ta

Trzęsiesz się z niecierpliwości
żeby dożyć tych radości
Guzik rwiesz i wdzianko mniesz
tak już być staruszkiem chcesz
Wesołe jest życie staruszka
Wesołe jak piosnka jest ta
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha

Wszystko pasuje. Lepiej teraz to zauważyć, niż za rok, gdy będę miał 70 lat, i się przygotować i oswoić z czekającym mnie szokiem. Nie mogę powtórzyć błędu, gdy kończyłem lat 30 i, jako młodzian, zaskoczony, że rozpocząłem czwarty krzyżyk, wpadłem w depresję i przez trzy dni nie trzeźwiałem. 
Rozpocznie się ósmy krzyżyk, a to nie są żarty.

O 16.00 Żona miała wizytę u dentysty.
Wyjechaliśmy o 15.00 i udało się być 8 minut przed czasem. To co się dzieje w Metropolii, stało się jakąś makabrą. Normalnie, gdy wcześniej ja jeździłem do niego (w zasadzie do ojca i syna - taka mini rodzinna przychodnia dentystyczna) ze swoimi zębami, przejazd z Nie Naszego Mieszkania zajmował mi jakieś 20 minut, i to w późnych godzinach szczytu.
Ustaliliśmy, że zostawię Żonę, a sam pójdę do Lidla po białe wino.
- Bo jest ważne, żebyś je kupił. - stanowczo podkreśliła Żona.
Że też miała do tego głowę mając w perspektywie, już za chwilę, siadanie na dentystycznym fotelu.
Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi, a miała to być niespodzianka w kontekście naszej wizyty u Krajowego Grona Szyderców.
W Lidlu wybór był szokująco dziadowski. Zmitrężyłem sporo czasu przewracając co chwila te same butelki, które nic mi nie mówiły. W końcu, ponieważ gdzieś z daleka dźwięczała mi nazwa Chablis, wziąłem butelkę za bardzo przyzwoitą, jak na francuskie wino, cenę - 24,99.
W kasie pani zażyczyła sobie dwa razy więcej. Nie chciałem dziadować i zwracać, nomen omen, tylko bez mrugnięcia okiem wziąłem. Wyraźnie pomyliłem wywieszki. No trudno, żyje się raz. W końcu 69. urodziny. A później wyczytałem, że jest to bardzo znane i dobre wino i że ceny za jedną butelkę potrafią osiągnąć 400-500 zł. To od razu się uspokoiłem - skoro ja tylko 50 zł. I nawet nie przeszkadzało mi to moje dziadowanie.

Gdy wróciłem, Żona właśnie "skończyła" i była w trakcie kolejnej dyskusji z Dentystą-Synem. Bo jak się okazało, najpierw przed pierwszym zabiegiem (będą kolejne) odbyła się wstępna, długa, wyjaśniająco-tłumacząca. Bo Żona jest wnikliwa, zwłaszcza że to jej ząb.
Ledwo wszedłem do gabinetu, aby wspólnie ustalić kolejny termin wizyty, no i uregulować należność, gdy Dentysta-Ojciec zobaczywszy mnie natychmiast zareagował:
- Żona już wszystko wie!
Widać, że zdążył mnie poznać przez te lata różnych wizyt u niego. Zawsze dogłębnie każdy mój problem z nim przedyskutowywałem, omawiałem i się wymądrzałem mówiąc A nie sądzi pan, że można byłoby... albo że należałoby..., a opóźnienie u czekających, kolejnych pacjentów rosło i rosło.
Faktycznie miałem już na końcu języka pytanie a propos Żony, co on bezbłędnie rozszyfrował, ale po takiej stanowczej informacji zamilkłem. Tym bardziej, że przed nim, na fotelu siedziało wredne stare (starsze ode mnie) babsko, które "miałem przyjemność poznać" chwilę przed wyjściem do Lidla.
- Tylko niech mi pan zrobi porządnie te zęby, bo inaczej zostawię je tutaj, u pana! - wychrypiało, gdy ujrzało Dentystę-Ojca w drzwiach.
Wracając rozmawialiśmy z Żoną na ten temat, że oni to dopiero muszą się nasłuchać będąc przy tym  uprzejmym i starając się wszystko pogodzić organizacyjnie, terminy zwłaszcza.
Z drugiej strony, pomyślałem, nie mają tak źle. W prosty sposób mogą od razu odreagować, nawet w czasie rzeczywistym. A to dadzą słabsze znieczulenie, a to mocniej lub nieostrożnie docisną wiertło, a to dłużej niż trzeba będą grzebać w dziąśle przy wyrywaniu zęba i chama/chamkę mają na widelcu, to znaczy igle, wiertle lub kleszczach, zależy. Chyba to jednak nie ma nic do rzeczy, myślałem dalej, skoro przeszedłem augmentację kości zębowych, mimo że zachowywałem się kulturalnie.
Tak, czy owak, obaj nie zdążyli Żony jeszcze dobrze poznać i nie wiedzą, że ona to dopiero ich przepyta. Ale zrobi to kulturalnie.

U Krajowego Grona Szyderców byliśmy nadspodziewanie wcześnie biorąc pod uwagę wizytę i korki.
Niespodzianką był urodzinowy obiad przygotowany przez Żonę - krewetki z makaronem (Pasierbica tych robali nie tyka). I do tego właśnie Chablis. Pycha. Żona wie, że krewetki mogę jeść na okrągło i że dawno nie jedliśmy. Ostatni raz chyba w Pucusiu, ale kiedy to było? W maju? Mój Boże!...
Oczywiście z Q-Wnukiem musiałem grać w strzelanie bramek, najpierw do dwudziestu, a potem, po mojej kontuzji, rewanż, do dziesięciu. Właśnie przy "do dwudziestu" tak niefortunnie, w ferworze gry, zadymie i emocjach, walnąłem lewą, bosą stopą o krawędź nogi kanapy, że myślałem, że złamałem palca. Wychodząc myślałem, że nie ubiorę buta i do taksówki wyjdę w kapciach.
W trakcie dwóch rozgrywek, widząc że Q-Dziadek ma poważną kontuzję, bo jęczy, kuśtyka, ale dalej gra, Q-Wnuk też miał KONTUZJĘ, i to POWAŻNIEJSZĄ. Na dodatek wiele razy. A mimo tego grał dalej.

Widać było, że Krajowe Grono Szyderców jest zmęczone i zabite przygniatająca codziennością. Trudno się z nimi rozmawiało, zwłaszcza z Q-Zięciem, który emanował nieuzasadnioną względem nas niecierpliwością, irytacją i niegrzeczną dyskusją. Żona spokojnie nad nim pracowała starając się mu wytłumaczyć niewłaściwość jego zachowania, a ja tylko głupkowato chichotałem (Chablis?) na zasadzie Jakie to młode durne i bez wyczucia sytuacji, czym jeszcze bardziej go irytowałem.
Jakoś w takim mniej więcej stanie, po drobnych załagodzeniach, się rozstaliśmy.

W Nie Naszym Mieszkaniu Żona najpierw do piekielnie bolącego palca zastosowała Wojskowy Płyn, a potem przyłożyła żyworódkę. Całość, żeby się trzymała, okleiła trzema małymi plasterkami, które, niczym prestidigitator, wyciągnęła z torby (bendiks!). To wszystko jednak się ledwo  trzymało, więc w szufladzie znalazła taśmę malarską i trzema kawałkami okleiła stopę.
I tak zamknąłem dzień moich urodzin.
W jego trakcie otrzymałem mnóstwo życzeń, wszystkie sympatyczne, miłe i dowcipne, ale dwa zapamiętałem najbardziej. Najpierw Córcia, do południa, gdy sam siedziałem w Szkole, wyrwała mnie z nieciekawego stanu, o charakterze depresyjnym, który się pogłębiał i który wcale nie dotyczył urodzin, raczej Szkoły właśnie, a później Syn swoimi życzeniami mnie zdrowo rozśmieszył, więc humor zdecydowanie mi się poprawił i już się nie zmienił do końca dnia.
A Po Morzach Pływający akurat dzisiaj wysłał tym razem niestraszący komentarz poblogowy. Intryguje go nasze nowe miejsce i dojazd. To mu "prywatnie" wszystko wyjaśniłem i wytłumaczyłem. A mnie z kolei zaintrygowała wiadomość od niego o zakupie 40. kg wołowiny, "niezwykle ekologicznej". W odpowiedzi wyraziłem swoje zdumienie, co oni z taką ilością zrobią, bo chyba nie zje tego Czarna Paląca, na którą wystarczy dmuchnąć i leci. A Po Morzach Pływający też tego jeść nie będzie, bo przed świętami ląduje na statku. Napisał Wracam wkrótce na statek, i to słowo wracam niezwykle mnie zastanowiło i zafrapowało. Więc WRACA po to, aby za rok w tym newralgicznym, świątecznym okresie mieć wolne i móc lecieć z żoną do Newcastle na ślub swojego kolegi, marynarza, Anglika. Już dawno się pogodziłem, że nie będzie ich na mojej 70-tce.
Tej wołowiny nie zje również W Swoim Świecie Żyjąca, która od tego roku akademickiego studiuje w Metropolii. Właśnie dzisiaj zadzwoniła, bo od blisko trzech miesięcy nie udaje się nam, oczywiście przez nas, z nią spotkać.
Więc może jakiś poza unijny handelek mięsem?

ŚRODA (04.12)
No i noc, można powiedzieć, była przebojowa.

Naprzemiennie budziły mnie albo taśma, albo kaszel, albo rwący palec, albo myśl, że do Szkoły pojadę w kapciach.
Taśma w kilku miejscach się poodklejała i przy każdym ruchu szeleściła o kołdrę. Dodatkowo się do niej przyklejała, więc blokowała jej przekładanie, gdy chciałem się wygodniej ułożyć i opatulić. Więc żeby to zrobić, musiałem bezwiednie nogą używać większej siły i wtedy idealnie urażałem się w kontuzjowany palec. To wtedy rozbudzałem się na amen i dręczyła mnie myśl, że do Szkoły pojadę w kapciach i jaki to będzie dyrektorski obciach. A gdy udawało mi się nieruchomo zasypiać, nie prowokując taśmy i nie tworząc dalszych konsekwencji, co chwilę wstrząsał mną gwałtowny kaszel i świadomość, że budzę Żonę. Oczywiście wolałbym mieć w takiej chwili nawet dwa kontuzjowane palce, byleby tylko jej nie budzić, ale było za późno.
- Ale obiecasz mi - rano zmaltretowana Żona patrzyła na mnie z wyrzutem - że kawy tak późno pić nie będziesz? - Czy ty wiesz, jak ja się co jakiś czas wystraszam gwałtownie wybudzona ze snu twoim kaszlowym wystrzałem?!
To Żonie obiecałem. A do Szkoły pojechałem normalnie, w butach. Tylko przy zakładaniu zdrowo mnie dźgnęło, ale potem było całkiem znośnie. Widocznie Płyn Wojskowy i żyworódka pomogły.

W Szkole z Zastępcą Dyrektora zrobiłem mnóstwo i szybko, więc wyszedłem wcześnie, żeby za jasnego dojechać do Uzdrowiska. Już byłem blisko Nie Naszego Mieszkania, Już byłem w ogródku, już witałem się z gąską; gdy zadzwonił telefon ze Stolicy, że rozliczenie dotacji za listopad zawiera błąd i że trzeba skorygować.
- Proszę pani, ja nie mam dokumentacji przy sobie, wyjeżdżam właśnie z Metropolii, to proszę  naliczyć mi mniejszą dotację i już, bo ja mam serdecznie dość tej "współpracy" z wami.
Pani się strasznie wystraszyła.
- Ale proszę pana, ja jestem zwykłą księgową i mnie się musi zgadzać.
To wróciłem do Szkoły. Zastępca Dyrektora znowu wszystko wymiótł i mogłem ponownie wyjeżdżać.

Drugą połowę drogi pokonaliśmy i do samego Uzdrowiska zajechaliśmy za ciemnego. Za to z wolną głową, bo i dotację dostanę "normalną" i pani, zwykłej księgowej, wszystko się zgodziło. Więc nie było źle. Wieczór zakończyliśmy obiadem-kolacją analizując przewodnik po Uzdrowisku i okolicach. Trzeba, przyjmując gości, przygotować się profesjonalnie. Również i w tym względzie.

Wieczorem zadzwonił Q-Zięć i przepraszał. Musiałem dać na głośność, bo bardzo mu zależało, abyśmy to, co ma do powiedzenia, słyszeli oboje. Tłumaczył wszystko, o czym my doskonale wiemy. Że nie mają czasu dla siebie, że wracają do domu zmęczeni po pracy bardzo późno i wiadomo, że po żłobku i przedszkolu natychmiast dzieci siedzą im na głowach. A potem trzeba je położyć spać i z dnia, a raczej już z nocy, zostaje niewiele. Tyle tylko żeby paść do łóżek. A kolejnego ranka znowu to samo. I że zaczynają tęsknić za pobytem w Niemczech.
Tutaj doskonale ich rozumiemy. Tam w zasadzie pracował tylko Q-Zięć (stary, piękny model rodziny, obecnie chyba korwinowski), a Pasierbica miała czasami drobne, nie obciążające ją, płatne zajęcia.
Stać ich było na wynajem mieszkania, dwa samochody i różne inne, zwyczajne, nie wydumane, komforty. Q-Zięć rano niespiesznie jechał na uczelnię (2-3 minuty jazdy samochodem), a Pasierbica znacznie później, i to tylko na kilka godzin, odwoziła dzieci do żłobka i przedszkola (5 minut jazdy).
Q-Zięć wpadał do domu na lunch, by o ok. 17.00 być już z powrotem. Cały wieczór, bez zmęczenia, mieli dla siebie i dla dzieci.
Ale tęsknili za Polską, no i Q-Zięć, jako inżynier, chciał mieć pracę "na produkcji" i na umowę o pracę, a nie jak w niemieckiej uczelni na kontrakt, co rodziło niepewność jutra.
W Polsce jednak mniej płacą, więc aby utrzymać podobny standard życia, Pasierbica musiała rozpocząć pracę na pełny etat, ze wszelkimi konsekwencjami - 8 godzin dziennie, od do i nie ma zmiłuj się i koszmarne dojazdy i powroty. W tym wszystkim zaczęli się posiłkować dziadkami wszelkiego autoramentu, ale nie tędy droga, jak staraliśmy się wytłumaczyć Q-Zięciowi.
Tłumaczyliśmy, że w jakimś sensie tkwią w błędnym kole i że trzeba je przerwać. Muszą przestać jeździć codziennie przez całą Metropolię tam i z powrotem, maksimum życia - pracę Pasierbicy, przedszkole - skoncentrować w pobliżu miejsca zamieszkania, spróbować trochę ograniczyć czas pracy Pasierbicy i przestać się wspomagać dziadkami, co tylko ich wikła we wcale niekomfortowe sytuacje, i że po tych zmianach powinni liczyć wyłącznie na siebie.
Podawałem przykład Syna i Synowej, którzy dokładnie żyli w takim samym kołowrotku, aż w końcu poszli po rozum do głowy. Więc można.
Oczywiście łatwo radzić. My sami nie potrafimy przerwać błędnego koła związanego ze Szkołą. Ale proces myślowy już został przeprowadzony.

Poczuliśmy dużą ulgę po telefonie Q-Zięcia. Dobrze, że zadzwonił, bo odium po naszej wizycie zniknęło.

CZWARTEK (05.12)
No i wróciliśmy z Uzdrowiska do Naszej Wsi.

Normalny, mój(!), czas przejazdu między tymi naszymi, ukochaną (Nasza Wieś) i ulubioną (Uzdrowisko - musi sobie jeszcze poczekać i zasłużyć), miejscowościami, trwa 2 godziny 15 minut. Dzisiaj jechaliśmy trzy.
Nie dość, że wyjechaliśmy o 14.45, wiedząc że wpakujemy się w korki wracających z pracy do wszystkich możliwych miejscowości po drodze to nagle, w jednej z nich, wlokące się TIRy zaczęły stawać i  włączać awaryjne. To też stanąłem i włączyłem, a za jakąś chwilę okazało się, że policja zablokowała drogę. Ale tylko w jedną stronę, oczywiście naszą. Nie śmiałem u regulującego ruchem policjanta dociekać przyczyny, więc tylko w locie zapytałem:
- A tam dalej policja też wskaże kierunek objazdu?
- Jechać głównymi - i tu podał nazwę powiatowego miasta, o którym świetnie wiedziałem, że z nim jest mi nie po drodze - a potem kierować się na Metropolię! - odkrzyknął też w locie.
To się kierowałem jadąc za TIRami przez wszelkie możliwe wiochy 40 na godzinę.
Całe szczęście, że Żona wymyśliła posiłek przed wyjazdem, bo inaczej wygłodniali ładnie byśmy wyglądali, nomen omen, za tymi TIRami. W naszej ulubionej uzdrowiskowej knajpce, gdzie "zwykle", pod koniec dnia, obgadujemy bieżące sprawy, zjedliśmy po tatarze i wypiliśmy przyzwoitą kawę. Tatar, jako syty, trzymał nas przez całą przydługą drogę przy życiu, a kawa pobudzała. Oczywiście to pobudzenie umiejętnie podtrzymywałem wyprzedzając od czasu do czasu jakiegoś ociągającego się gamonia jednocześnie dyskutując z Żoną nad bezsensownością, według niej, a sensownością, według mnie, takiego manewru. Skoro i tak jedziemy w ciągu samochodów, to według Żony, ale będziemy stali krócej o jeden-dwa cykle na najbliższych światłach, to według mnie.
To, przy okazji, taki prosty przykład  idealnego małżeństwa, kiedy każde w obszarach kultury, szacunku względem drugiej strony i ogólnie pojętego savoir-vivre'u, zostaje, kompletnie nieprzekonane przez drugą stronę, przy swoim zdaniu.

Do domu przyjechaliśmy o 17.45 rezygnując po drodze z odebrania w Powiecie prania.
- Bo skoro nie ma w najbliższy weekend gości... - przytomnie stwierdziła Żona.
Temperatura, jaką zastaliśmy w domu, wynosiła 13,5 st.C.
- Co to jest naprzeciw -9 w Dzikości Serca. - przypomniała Żona.
Faktycznie, różnica 22,5 st., więc oczywiście, że ciepło. Na wszelki wypadek nie zdejmowaliśmy kurtek i czapek. Zapytałem Żonę, czy może jest Żołądkowa Gorzka, bo od niej zawsze zaczynaliśmy zimą nasz pobyt w Dzikości Serca. Żona trochę się zbulwersowała, bardziej pro forma, ale wytłumaczyłem jej, że lepiej w takiej sytuacji zapobiegać, niż gdy będzie późno i leczyć. To jest jej konik, więc miałem łatwo. Ostatecznie Żołądkowej nie było. Żona wygrzebała skądś starą i wówczas przez nią wzgardzoną Wiśniówkę - Wiśnia II Zlew ( tak opisałem na etykiecie). Trudno się Żonie było wówczas dziwić, skoro faktycznie były to popłuczyny po Wiśnia - Zlew I, czyli głównym produkcie. Ale teraz Wiśnia II Zlew nabrała w dziwny sposób smaku i mocy, co Żona zauważyła i ochoczo zaakceptowała.
Czy Zlew I, czy II, ja za bardzo Wiśniówki pić nie mogę, bo natychmiast żre mnie zgaga, a do tego, nie daj Bóg, gdy po tym od razu położę się spać, to kaszlowa jazda nocna jest całkiem niezła. To Żona zaproponowała moją orzechówkę. "Moją", bo Żona zazwyczaj robi swoją, czyli po pierwsze bardzo mało (i dlatego dawno już jej nie ma) i tak cierpką, że nie sposób tego pić. Bo to lekarstwo zawsze twierdzi. A wiadomo, że smak lekarstwa musi być obrzydliwy. Za to ja robię swoją, czyli z cukrem i od razu w hurcie. Chyba trzy lata temu, a może cztery, nastawiłem cały, śliczny pękaty słój, 10 litrów. Po roku macerowania taka orzechówka była nie do wypicia, no normalne lekarstwo, ale po dwóch, trzech i później nabrała szlachetności. Nawet w którymś pobycie w Naszej Wsi, za czasów Gospodarzy, gdy oni pojechali na święta do Metropolii (zrobiliśmy taką podmiankę), udało mi się pamiętać i zlać piękną ciecz, a brunatne pozostałości po orzechach wyrzucić. I taka klarowna ciemna ciecz dalej się szlachetnie macerowała.
W karafce były resztki, które błyskawicznie opróżniłem, więc Żona bardzo się zmartwiła i zaczęła szukać rozwiązania.
- To może napijesz się nalewki od gości? - zaproponowała. Odmówiłem. Bo ja wiem, co tam dali.
- To może Luksusową? - kontynuowała. Znowu odmówiłem, bo to nie był ten właściwy luksusowy moment i nie ta forma rozgrzewki.
Zanim Żona zdążyła się całkiem zmartwić, zniknąłem i za chwilę triumfalnie wróciłem z całym pękatym baniaczkiem mojej orzechówki. Stała sobie grzecznie w rogu przywalona jakimiś bambetlami i nic, tylko szlachetniała.
Po wlaniu do 0,5 litrowej karafki nie było w baniaczku widać, żeby cokolwiek ubyło, więc będzie nam służyć jeszcze lata całe.

Ja się do tej temperaturowej sytuacji przed wyjazdem z Naszej Wsi przygotowałem. Wystarczył jeden strzał zapałką, a już się paliło w kozie, w części prywatnej, i w otwartym kominku, w Chłodzie Zamku. W kuchni wszystko musiałem przygotować "od nowa", bo rano, przed wyjazdem, jeszcze tam paliłem, więc musiało wygasnąć, ale zwłoka wyniosła raptem 5 minut. Ponadto włączyłem podłogowe ogrzewanie w dolnej łazience, o którym wiedziałem, że odczuwalnie zadziała dopiero po jednej dobie, a Żona(!) piecyk w łazience górnej.
Po 1,5 godzinie mieliśmy już 17 stopni.
To zaproponowałem, że zrobię jajka na miękko (jedna z moich kulinarnych specjalności), bo na tym tatarze, sytym co prawda, już długo nie pociągniemy. Zawsze przy jajach na miękko muszę zachować precyzję, stąd gotowałem je na kuchence elektrycznej, mimo że żeliwo "drewnianej" było już gorące. Jaja, za przeproszeniem scałkowałem, i dobrałem czas gotowania. Mazistość żółtek wyszła bez zarzutu, więc Żona, która tylko je żółtka, była zachwycona.

Po opanowaniu sytuacji temperaturowej i głodowej zabrałem się za wypakowanie Inteligentnego Auta, które wiozło w sobie nieprzebrane zakupy świąteczne na trasie Metropolia - Uzdrowisko - Nasza Wieś. Ileś ciężkich siat, które Żona, rozgrzana i nakarmiona, upychała, gdzie się tylko dało. W tym upychaniu, konkretnie ziemniaków i cebuli, zapomniała, że przed wyjazdem nastawiłem dodatkową pułapkę na myszy.
- Pamiętaj, proszę - mówiłem do niej - że tu (i wskazałem palcem) wstawiłem wyjątkowo na nasz wyjazd drugą pułapkę w niestandardowym miejscu, więc uważaj i nie dotykaj.
Układając warzywa dotknęła. Sprężyna trzasnęła, na szczęście haratnęła Żonę rykoszetem, więc nic specjalnie się nie stało, oprócz stresu. Ale obiecałem, że już pułapek w żadnym wypadku na nią nastawiać nie będę.
A bilans tego nastawiania był następujący: mysz - 0, Żona - 1.

Gorzej było z temperaturą w sypialni, czyli części prywatnej, gdzie temperatura, gdy Żona kładła się do łóżka, trudno powiedzieć, że spać, raczej przetrwać albo dotrwać, wynosiła 14 st. C. Żeby całe ciepło mogło unieść się w wystarczającej ilości ku górze, potrzeba było więcej czasu. Stąd Żona opatuliła się dwiema kołdrami i grubą ikeowską narzutą, a ja co jakiś czas chodziłem na górę i sprawdzałem stan jej nosa, jako idealny i obiektywny probierz temperatury sypialni, w ogóle, i jej  stanu ogrzania, w szczególności. Nos był chłodnawy, ale nie stanowił punktowego sopla, więc nie było źle, co Żona przytłumionym głosem potwierdzała spod zwałów kołder i innych materiałów.
- Stopy mam już ciepłe. - oznajmiała.
W kozie paliłem ostro, ale oczywiście akurat wtedy, w tej napiętej temperaturowej sytuacji, musiała się zepsuć ciężka żeliwna klapa, która przykrywa sobą wrzutowy otwór na drewno. Konkretnie ze starości urwała się jedna ze śrub trzymająca specjalne łożysko, w którym wąsy tej klapy były posadowione, co umożliwiało swobodne jej podnoszenie i opuszczanie. Musiałem naprędce opanować cały specyficzny system podnoszenia i opuszczania klapy za pomocą haczyka, bo palić trzeba było, uważając, żeby nie wpadła ona w piekielne czeluście rozgrzane do czerwoności. Bo wtedy nie wiadomo, co by należało robić, oprócz zachowania zimnej krwi. Przy tym manipulowaniu haczykiem, skoncentrowany na dyndającej na krawędzi klapie, dotknąłem wierzchem dłoni do rozgrzanej rury odprowadzającej spaliny do komina. Zaskwierczało, zaśmierdziało i dwa palce miałem zdrowo opalone. Nawet bąble nie zdążyły się ukształtować, bo też zostały spalone. Nad podziw wykazałem opanowanie, ale to zrozumiałe, skoro na górze spała Żona, i tylko cicho i szpetnie klnąc rzuciłem się się pod kran w kuchni. Po czym, jak gdyby nigdy nic, ubrałem robocze rękawice i dalej szło zgrabnie.

Po paru godzinach nos był wreszcie ciepły, a na górze termometr wskazywał aż 19 st. Oczywiście tym dotykaniem nosa obudziłem Żonę, ale obiecałem, że więcej przychodzić nie będę, żeby jej nie budzić.
- Ale podkładać jeszcze będę. - oznajmiłem.
- Ale jak pójdziesz z Sunią, to nie idź tak długo. - poprosiła Żona. - Bo ja już będę spała, to wolałabym...
- Ale kiedy i gdzie ja sobie tak w nocy pochodzę z Sunią, skoro KOWR wydał zgodę?!
To nie protestowała.
Bo właśnie po przyjeździe zastaliśmy polecony list, a w nim pozytywną decyzje KOWRu, oczywiście oczekiwaną zgodę na transakcję kupna - sprzedaży Naszej Wsi, przepraszam, jej zbycia, ale odebraliśmy ją jako ostateczny wyrok. Więc jednak...

Wyszedłem z Sunią na spacer.
Przyroda chyba wiedziała o tej decyzji, bo się uparła, żeby mnie, zdrajcę, dobić. Sierp księżyca, jak nigdy dotąd o tej porze, wisiał nad zachodnim horyzontem i, mimo świecenia tylko częścią swojej tarczy, dawał tak mocne światło i cień, że byłem w szoku. Z kolei Wielki Wóz, którego dyszel jeszcze przed chwilą oglądałem w poziomie, sterczał pionowo w dół. Niczego nie rozumiałem, bo kiedy to się stało? To zacząłem obserwować Sunię, może ona coś zauważyła i z tego tytułu zachowywała się inaczej niż zwykle. Ale nie. Miała wszystko w dupie, czyli zachowywała się normalnie, po swojemu, tu i teraz, bez jakichś filozoficznych ochów i achów.
To samo brzozy, których kiedyś nie było, a teraz tworzyły piękny szpaler wzdłuż drogi, bo je tam  posadziłem. Świeciły w tym świetle bielą kory i też zachowywały się normalnie - po prostu świeciły. Rozgwieżdżone niebo zapowiadało zimno lub mróz. Ziemia była zmarznięta, a zmrożona trawa skrzypiała pod butami. Uświadomiłem sobie, że wczoraj w nocy tak samo było w Uzdrowisku.

Lekko po 23.00, gdy kładłem się spać, stwierdziłem, że udało mi się nabić temperaturę na dole do 24 st., a na górze do 22. Żona, gdy dotknąłem cieplutkiej końcówki jej nosa, tylko zamruczała przez sen.
A moja kołdra była już na swoim miejscu.  

Sam pobyt w Uzdrowisku można powiedzieć bez specjalnych wzniesień i upadków. Ot taki normalny, roboczy.
Gdy przyjechaliśmy, zrobiło się już zimno. Żeby nie chodzić z parkingu kilka razy do hotelu i z powrotem dźwigałem na raz cztery ciężkie bagaże.
- Patrz, co robi 70-latek! - zawołałem do Żony starając się utrzymać normalny oddech.
- Nie będę mogła już nic sama zauważyć, bo wszystko ty powiesz! - Pozostanie mi tylko nabijanie się.
Nasz ulubiony Hotel nas nie zawiódł. Najpierw od nowa musiałem podać dane do faktury, bo nie było mnie w systemie, chociaż gośćmi byliśmy już któryś raz.
- U nas takich rzeczy nie ma, proszę pana. - odparła młoda i sympatyczna recepcjonistka, która nas pamiętała - Nie ma systemu, trzeba wszystko na piechotę.
Ale jak poprosiliśmy, czy możemy hotel opuścić o 14.00, bo mamy ważne sprawy do załatwienia, to pani bez żadnych problemów się zgodziła. A gdyby był system, to w zimny, cyborgowy sposób pokazałby nam o 12.00 wała.
Również pani w fartuszku w czasie śniadania była bardzo miła, oczywiście w swoich standardach, i z niczym nie robiła problemu. A więc na moją prośbę zaserwowała jajecznicę i bez żadnych grymasów zrobiła kawę z przelewowego ekspresu. Może dlatego, że oprócz nas gośćmi byli tylko jeszcze dwaj panowie, mniej więcej w moim wieku. Jeden z nich, na pytanie pani z ilu jaj zrobić jajecznicę, odparł, że z dwóch, bo Unia inaczej nie przewiduje. Pani nie zareagowała.

Przed 10.00 zwizytowałem jedyną placówkę pocztową w Uzdrowisku. W środku żywego ducha.
Placówka architektonicznie bardzo ciekawa, ale jak każda w Polsce upstrzona wszelkiej maści "ślicznymi" kalendarzami, batonikami, majtkami i skarpetami, różnymi pisakami i zeszytami i innymi kwalifikującymi ją do instytucji handlowej o nazwie szwarc, mydło i powidło.
Za to pani bardzo sympatyczna i zdystansowana do swojej pracy i problemów klienta.
- Proszę pani, a czy istnieje szansa, że ta przesyłka będzie jutro w Stolicy?
Wysyłałem priorytetem korektę rozliczenia dotacji do księgowej, której wszystko musi się zgadzać, z usługą smsowe potwierdzenie odbioru.
- O, proszę pana, taka szansa zawsze istnieje. - odparła z uroczym uśmiechem.
To może jednak tej Poczty nie wystrzeliwywać (:)) w kosmos?

Z Głosem Budzącym Zaufanie byliśmy umówieni o 12.00. Spotkanie przebiegło bardzo sympatycznie i o tyle konstruktywnie, że zaproponowaliśmy naszą cenę o 12,50% niższą względem jego wywoławczej argumentując tym, że mamy określony budżet i po niezbędnych remontach i adaptacjach musimy się w nim zamknąć, co było szczerą prawdą.
Okazało się, że pan  nie decyduje sam, tylko wspólnie z córką, a im bliżej było końca rozmowy, jasno wynikało, że decyduje córka.
- A wiecie państwo, ona to jest taka twarda sztuka. - Pracuje w korporacji w Stolicy, jest po MBA. - No i ma udziały w tym domu. - Twarda sztuka i łatwo nie będzie.

Łatwo nie będzie, ale kto powiedział, że ma być łatwo. Ustaliliśmy, że Głos Budzący Zaufanie zadzwoni do nas po rozmowie z córką.

PIĄTEK (06.12)
No i nie omyliłem się.

Jak stary góral lub Indianin.
Jeszcze o 08.00 było na dworze -3 st.C, ale potem przyszło przyjemne słoneczko.

Firma z sąsiedniej wsi przywiozła dzisiaj 4 kubiki drewna - buk, trzydziestka, pocięty, sezonowany. Po 220 zł za kubik. 2 metry dla nas, dwa dla gości.
- To jednak jeszcze zamówiłeś? - stwierdziła dzisiaj na spacerze Sąsiadka Realistka dowiedziawszy się o pozytywnej decyzji KOWRu.
Dla mnie to oczywiste, skoro będziemy w Naszej Wsi czas jakiś, a na dodatek nikt nie wie, jaki.

Co oznaczają 4 kubiki drewna do ułożenia, mogą tylko wiedzieć Syn, Po Morzach Pływający, Hel i ewentualnie Konfliktów Unikający, jeśli jeszcze pamięta młodzieńcze czasy. Tę główną pracę wraz z innymi, podrzędnymi, rozłożyłem sobie na dzisiaj, jutro i niedzielę. Ale w ten sposób jedną z istotnych świątecznych spraw będę miał odfajkowaną.

Po południu przyznałem się Żonie do palców i zademonstrowałem jej, jak należy posługiwać się klapą.  Patrzyła skupiona, jak ekwilibrystycznie sobie poczynam, po czym zapytała:
- A jakbyś tak z drugiej strony wziął jakieś kombinerki, albo coś takiego, to nie byłoby łatwiej?
Zamurowało mnie. Poleciałem po kombinerki i różnego rodzaju szczypce. Kombinerki były idealne.
To może tego już nie będę naprawiać? Musiałbym wiertłem do metalu wywiercić otwór w miejscu, gdzie została resztka urwanej śruby, potem to miejsce narzynką odpowiednio nagwintować, a potem już tylko urwane łożysko przykręcić nową śrubą i klapa działaby z powrotem, jak należy.
Czy będzie mi się chciało? W takim stanie, w jakim jestem dzisiaj przez cały dzień, na pewno nie.
Rano, gdy sąsiad z sąsiedniej wsi przywiózł drewno, dowiedziałem się od niego, i to przypadkowo, okropnej rzeczy, z którą na razie nie mogę dać sobie rady i o której może kiedyś napiszę.

Wczesnym popołudniem przyszedł sms, że przesyłka do Stolicy dotarła. Ależ ta poczta ekspresowo działa. Stanowczo nie wystrzeliwywać!

Jak byliśmy w Uzdrowisku, Teściowa wysłała mmsem swoje zdjęcie z komentarzem Wysyłam, gdybyście przypadkiem zapomnieli, jak wyglądam. Więc dzisiaj umówiliśmy się z nią na poniedziałek, na obiad. Czyżbym się miał z nią zobaczyć po dziewięciu miesiącach?

SOBOTA (07.12)
No i praktycznie pół dnia przygotowywałem się do naszej wiejsko-andrzejkowo-mikołajkowej imprezy.

Podszedłem do sprawy bardzo poważnie, zwłaszcza że nie byłem obecny w Naszej Wsi przez dwa lata.
Żona mnie ostrzygła, po czym skróciłem i wymodelowałem brodę, ogoliłem się, wykąpałem i obciąłem paznokcie u rąk i u stóp. Na koniec, tuż przed wyjściem, wyciągnąłem z lodówki flaszkę Luksusowej, żeby nie zapomnieć.
- O, 0,7 litra? - zauważyła Żona.
- No tak. - odparłem. - Z pół litrem wstyd przyjść.
- Ciekawa definicja wstydu. - Żona oderwała wzrok od laptopa (ciągle poszukuje nieruchomości). - Taka nasza, polska, wiejska.
Ale powiedziała to raczej z humorem, bez złośliwości.
Żona od kilku lat nie chodzi na te nasze wiejskie imprezy, po tym jak się zorientowała, jaki mają charakter. Podsuwa mi tylko w danym momencie formę usprawiedliwienia, żebym nie dał się zaskoczyć pytaniami i nie poczerwieniał A gdzie Żona? lub A dlaczego Żona nie przyszła?, lub wieloznacznym Sam? Najczęściej jest to zgodne z prawdą, bo ostatnio Żona była przeziębiona, a teraz ma problemy z zębem, ale prawda jest jednak troszeczkę inna.
Imprezy mają charakter mocno klasyczny, co mi nie przeszkadza, bo akurat przy moim charakterze i światopoglądzie dobrze się złożyło, że w tym przypadku jestem mężczyzną. No, ale Żona "niestety" jest kobietą, a to czyni różnicę.
Panie na takiej imprezie żyją w swoim świecie. Nie dość, że się znają, bo często ze sobą przebywają, a to prywatnie, a to zawodowo, to są bardzo ukierunkowane na dzieci, pracę i przede wszystkim na kościół. Sam tego doświadczyłem kilka razy, ale milczałem i tylko chłonąłem.
- Ale nowego wikarego to mamy fajnego...
Albo
- Szkoda tego proboszcza, był taki fajny, nie chciał odejść, ale biskup go zmusił. - A na nowym miejscu to teraz taca jest górą samych papierowych, gdy przedtem, zanim przyszedł, dzwoniły  same moniaki.
Albo
- Jak ksiądz może odprawiać msze za pojedynczego zmarłego. - To co z tego, że msza jest opłacona?! - Do końca życia nic innego by nie robił, tylko odprawiał msze za dusze zmarłych. - Musi na jednej mszy wyczytywać kilka nazwisk.
- Ale czasami pomija i nie wyczytuje, mimo że zapłacone.
- Albo
- A stara Kowalska zawsze w kieszeni miała na mszę przygotowaną dychę. - I jej się pomyliło i z drugiej wrzuciła stówę. - To nic dziwnego, że ksiądz się jej kłaniał i mówił Bóg zapłać, Bóg zapłać, Bóg zapłać... 
Na swój sposób frapujące.
Całe życie i wszystko wokół niego jest tak przesiąknięte kościołem, że wychodziłem z myślą, że musi jednak upłynąć ze sto lat, zanim to jako tako się wyprostuje. A i to nie wiadomo.

- Mogłabym wśród pań posiedzieć pod warunkiem, że siedziałby tam Sąsiad Filozof i z nim sobie porozmawiać. - Ale on nie chodzi na te spotkania z tych samych względów co ja. - tłumaczyła Żona.
- Poza tym ciągle, przez całe spotkanie, kilka razy i każdej z osobna, musiałabym tłumaczyć, dlaczego nie jem ciasta i jaką mam dietę, a i tak byłabym namawiana, ale tylko jeden kawałek.

Faktycznie, nawet ja zjadłem dwa ciastka, ale tak poza tym to piłem tylko wódkę popijając ją wyłącznie herbatą. Ta świetna metoda została mi po wieczorze kawalerskim u Konfliktów Unikającego, u którego wówczas w menu były paluszki, chipsy i pełna lodówka równo ustawionych, jedna przy drugiej, butelek Finlandii, świetnie zresztą zmrożonej.

Więc Żona wolałaby być z chłopami i popijać z nimi wódkę. Raz nawet kiedyś tak było.
- No i wyszłoby, że zadzieram nosa! - Dlatego idź sam.

Od początku byłem podczaszym rozlewając wino (panie) i wódkę (inne panie i panowie), więc mogłem swobodnie regulować ilość i tempo. Mój wysiłek głośno zauważył Sołtys, ale skromnie odparłem, że to dla mnie prawdziwa przyjemność i honor.
Około 20.00 wszystkie panie, jak na komendę się zmyły. Zostało czterech chłopa, więc można było sobie poużywać, również w obszarze słownictwa.
W domu byłem o 22.00. Nawet jeszcze przez godzinę czytałem Kopalińskiego.
W końcu jednak poszedłem po rozum do głowy. Trochę trzeba było pospać, bo niespodziewanie dzisiaj rano, spontanicznie, na jutro zaplanowaliśmy wycieczkę. Pod hasłem Skoro do tej pory "nie chcą nas" w Uzdrowisku, to może pojeźdźmy po naszych terenach...

NIEDZIELA (08.12)
No i zrobiliśmy sobie wycieczkę Terenowym po naszych pięknych okolicach.

Wstałem po 06.00, bo nie mogłem już spać. Chyba z tych emocji. Bo zawsze lubiliśmy i jeździliśmy Terenowym po naszych okolicach poznając je znacznie lepiej niż niejeden odwieczny tubylec.
- Matko! - jęknęła Żona - widząc środek nocy. - I to po imprezie... - dodała szczelnie opatulając się kołdrą, żeby nawet nikłe światło latarki, to znaczy telefonu, nie dotarło do jej oczu o tak barbarzyńskiej porze.
Jak tylko zaczęło szarzeć, po kawce, dla rozgrzewki ułożyłem dwa kubiki drewna i po trzech sadzonych na boczku mogliśmy jechać.

Okolice i tereny piękne. Co z tego, że szaro i buro? Ale pięknie. Tylko że nic dla nas.
Jakoś mnie to nie podłamało, bo pamiętałem sprzed pięciu - sześciu bodajże lat, z kolejnego naszego miotania się, taką jedną wiochę, a w nim nieruchomość na sprzedaż.
Okazało się, że nadal, albo raczej znowu, bo w międzyczasie zmienił się właściciel, nieruchomość jest na sprzedaż, o czym dowiedzieliśmy się od jakiejś pani, która do nas wyszła.
Rozmowa trwała krótko i zaraz wyjechaliśmy w drogę powrotną. Zacząłem snuć plany.
- To mi nie powiedziałeś, że ci tak na tym zależy! - Bo bym się uważniej przyjrzała, a tak to ja nic z tego miejsca nie pamiętam! - To może jutro rano trochę nadłożymy drogi do Metropolii i pojedziemy jeszcze raz?
Więc Żona musiała coś poczuć, bo mnie wzięło na maksa.

PONIEDZIAŁEK  (09.12)
No i rano powtórnie obejrzeliśmy miejsce "naszego przyszłego życia".

Żona wstała bez szemrania o 06.40, co mówi więcej, niż wiele.
Przedzierając się przez chaszcze i zachodząc posesję od tyłu natknęliśmy się znowu na tą panią, która okazała się być sąsiadką sprzedających. Za chwilę pojawił się jej mąż. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zeszła godzina rozmowy. Bardziej zorientowaliśmy się po przemarzniętych stopach, bo przecież na nogach mieliśmy buty raczej takie miejskie, do samochodu, o cienkiej podeszwie.
Dostaliśmy numer telefonu do właścicieli, którzy zaglądają tutaj bardzo rzadko, a mieszkają w Metropolii.
Już w Metropolii, w Nie Naszym Mieszkaniu, natychmiast zadzwoniłem. Po pierwsze nieruchomość jest na sprzedaż, czego nie była pewna sąsiadka, a po drugie umówiliśmy się w sobotę na oglądanie.
Aż strach o tym myśleć. Bo to miejsce spełnia tak wiele naszych oczekiwań i założeń na "nowe życie", że trudno w to uwierzyć.

Po południu byliśmy u Teściowej na proszonym obiedzie. Po dziewięciu miesiącach.
Zaskoczyła mnie, jednak, swoim soczystym grudkowym sernikiem, a nas niezwykłą analizą sytuacji.
Bo zadaliśmy jej pytanie: Co by wybrała, nie znając szczegółowych uwarunkowań. - Uzdrowisko, czy tereny Naszej Wsi? Podała trzy argumenty, które w jakiś sposób są oczywiste, ale które położyły mnie na łopaty. Bo przecież ona nie słucha, co się do niej mówi, a tu takie coś! - i pomyślałem, i głośno powiedziałem.
Wybrała tereny Naszej Wsi. Dla mnie kompletne zaskoczenie.

Dostałem na wychodne kilka kawałków sernika. Bedę miał jutro w Szkole do kawki. Że też ja bez niego wytrzymałem tyle czasu?!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy, wysłał jedno powiadomienie, że dzwonił, jednego mikołajkowego, wzruszającego smsa i jeden list.