poniedziałek, 16 grudnia 2019

16.12.2019 - pn
Mam 69 lat i 13 dni.

WTOREK (10.12)
No i postanowiłem trochę uchylić rąbka tajemnicy.

Oczywiście bez przesady.
Od tej pory nie będę pisał okolice Naszej Wsi lub tereny Naszej Wsi, tylko PIĘKNA DOLINA.
A więc zacznę od tego, że w Pięknej Dolinie 20. grudnia minie 13 lat, jak mieszkamy. Tej trzynastki nie jest w stanie umniejszyć fakt, że przez dwa lata mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Bo równolegle Piękna Dolina siedziała w naszych głowach, sercach i co jakiś czas, a to na wakacje, a to w święta u niej byliśmy.
I to, co oglądaliśmy wczoraj, również leży w Pięknej Dolinie.
Poprzednio napisałem, że to miejsce spełnia tak wiele naszych oczekiwań i założeń na "nowe życie", że trudno w to uwierzyć.
Te założenia wymyśliliśmy i omówiliśmy, wielokrotnie trawiliśmy, odrzucaliśmy, zapominaliśmy o nich, zdradzaliśmy je, by znowu do nich wrócić, znowu odrzucić, zapomnieć... i tak wiele, wiele razy.
Ale przez to zostały odrzucone myślowe chwasty, usunięte potencjalne błędy i powstał taki fundament, taki kręgosłup tego, co powinno zostać spełnione, gdybyśmy mieli zacząć "nowe życie" w Pięknej Dolinie lub w miejscu do niej podobnym. Idea się wykrystalizowała.
To miejsce zdaje się spełniać nasze oczekiwania. Nie wiem, czy uda mi się je wymienić w hierarchii ważności, zwłaszcza że w pewnych kwestiach jest ona inna dla Żony, a inna dla mnie. Ale składowe są takie same dla nas obojga. Oto one:
- ślepa droga, potem już las - żeby dawali nam nieruchomość za darmo, ale przy drodze o nawet stosunkowo małym ruchu i żeby ta nieruchomość była śliczna, w takim miejscu nie zamieszkamy;
- ładne, przyrodnicze otoczenie - co z tego, że nasze miejsce byłoby urokliwe, skoro wokół rozpościerałby się wiejski lub przemysłowy syf lub stały gargamele;
- przystępna cena - pomijając istotną istotność tego faktu, istotne jest to, że i tak, i tak będziemy musieli dany budynek/budynki wyremontować/zaadaptować po swojemu. Więc nawet gdyby coś było "już zrobione" i to w miarę sensownie, to jego cena byłaby wysoka. A po co, patrząc z naszego punktu widzenia;
- dwa niezależne nieduże budynki - wymyśliliśmy, trochę wzorem Naszej Wsi, że mogłyby to być dwa domki. W jednym mieszkalibyśmy my, w drugim w dwóch niedużych apartamentach maksymalnie dwie pary (oczywiście w różnych konfiguracjach); pieski, kotki, króliki, itp. jak najmilej widziane. Każdy miałby swoją niedużą, kameralną przestrzeń bez wchodzenia sobie w drogę i natykania się na siebie. My tu, oni tam;
- sensowna ilość areału - taka do prostej obróbki, która daje satysfakcję, bez uharania się i kieratu, ale z poczuciem, że się pogospodarzyło i dająca oddech i poczucie  wolności;
- na skraju wsi - trochę się wyleczyliśmy z tej izolacyjności. A więc lekkie odosobnienie, ale bez wersji hard. Więc z jednej strony domu pustki, a z drugiej sąsiad;
- świetni sąsiedzi - bo dobry "sąsiard" tynfa wart. Wszystko wskazuje, że takimi są. Jak jest to ważne, wiemy po złych doświadczeniach z Biszkopcika w Metropolii i z dobrych z Naszej Wsi, o co pozornie było zawsze łatwo, skoro do najbliższego mamy (jeszcze czas teraźniejszy) 600m i z Naszego Miasteczka, skoro tam mogliśmy się na nich natknąć praktycznie codziennie;
- ładna wieś, bez śladów koszmarnej, siermiężnej, bezguściej prl-owszyzny albo modernej, wypasionej, odreagowującej po komunie architekturze  - tutaj tak jest z pewną specyficzną atmosferą odtwarzania tego, co kiedyś było piękne;
- szybki dojazd do Metropolii - sprawdziliśmy, i względem dojazdu z Naszej Wsi jest krótszy o 30-35%. Wynosi tyle, ile często czas przemieszczania się w Metropolii, aby gdziekolwiek dojechać;
- nadal nad Naszą Rzeką (bo skoro dolina) - taki łącznik i wspólny mianownik z Naszą Wsią;

Zrobił się z tego dekalog. Czyżby palec boży?!

Ale żeby nie było, jak w Śnie o dolinie, Budki Suflera:

Znowu w życiu mi nie wyszło,
Uciec pragnę w wielki sen,
Na dno tamtej mej doliny,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
W tamten czas, lub jego cień.
Znowu obłok ten różowy,
Pod nim dom i tamta sień,
Wszystko w białej mej dolinie,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
Jeszcze głębiej, zapaść w sen.
Późno, późno, późno... późno jest,
Sam wiem, że zbyt późno jest,
By zaczynać wszystko znów.
Późno, późno, późno...
Sam wiem, że
Dzień dobry, 
Szczerze mówiąc tracę trochę siły do wszystkich ludzi decydujących o tej sprzedaży.
Wiem, że projekt jest złożony ale teraz coś się wydarzyło Pani Sprzedającej... bo nie odbiera ode mnie telefonów,
napisała do mnie list z Niemiec, że coś się stało i nie jest w stanie ze mną rozmawiać i że wie, że ja próbuje się do niej dodzwonić na wszelkie sposoby.. i dała mi kontakt do swojego męża w tym liście, który ma upoważnienie notarialne do wszystkiego co związane z nieruchomością.. ale dała mi kontakt mailowy.. napisałem... czekam na odpowiedź :(

Pierwszy raz mam do czynienia z taką zagadkową sprawą... zaczynam czuć bezsilność i mieć wątpliwości czy Państwo też wytrwają w tej sprawie? (pis. oryg.)

a Głos Budzący Zaufanie proponuje spotkać się w połowie drogi między jego ceną, a naszą, ale i tak zastrzega, że nie wiadomo, co powie córka. A Żonie i tak zaproponowana przez nas cena spędza sen z powiek.
To czego my możemy być pewni?! Chyba mądrość i doświadczenie powinny odbierać wyraźne sygnały: UZDROWISKO NIE DLA WAS!

Wróciłbym jeszcze do wczorajszych słynnych TRZECH TEZ TEŚCIOWEJ. Co prawda nie było ich 95 i nigdzie nie zostały przybite, ale swoje znaczenie dla nas miały.
Dwie pierwsze były oczywiste, chociaż druga mniej, obie takie pragmatyczno-realistyczne. Otóż teściowa stwierdziła, że Uzdrowisko względem Naszej Doliny będzie zawsze pod każdym względem droższe. To raczej każdy wie. Potem dodała, że do Naszej Doliny jest znacznie bliżej niż do Uzdrowiska i tym mnie już zaskoczyła. Wyraźnie jej nie doceniałem. Ale tak naprawdę zaskoczyła nas, trafiła w nasz czuły punkt, można powiedzieć w samo sedno, trzecim argumentem.
- W Pięknej Dolinie będziecie tworzyć miejsce sami, coś niepowtarzalnego, będziecie mieć na to maksymalny wpływ, a w Uzdrowisku nigdy nie poczujecie się u siebie, nie staniecie się autorami miejsca.
Normalnie mnie zamurowało. No sama prawda!

Wczoraj zadzwonił telefon i wyświetlił się niemiecki numer. Nie odbieram nieznanych polskich, a co dopiero niemieckich! Wyznaję zasadę, że jeśli ktoś będzie naprawdę chciał się ze mną skontaktować, wyśle smsa. I sms przyszedł.
Siostrzeniec zachował się przytomnie i napisał:
- Witaj Wuja. (to jego poznańskie Wuja cholernie lubię, bo tylko on się tak do mnie odzywa; jako dziecko był krótko w Poznaniu, ale mu zostało - dop. mój).
- Jeżeli masz czas i chciałbyś się ze mną spotkać, to jutro we wtorek, 10.12.2019r. jestem od godz. 9.00 w Metropolii bo załatwiam koledze z Rodzinnego Miasta parę spraw. Pozdrawiam. Siostrzeniec...(pis. oryg.)
Czasu nie miałem, ale spotkać się musiałem.
Ostatni raz widzieliśmy się blisko cztery lata temu w Rodzinnym Mieście na pogrzebie Matki, a jego babci. Pamiętam, jak kilka dni potem poszedłem z Bratem i Siostrą do mieszkania rodziców, które już wtedy stało puste (Ojciec zmarł w 2010 roku, kilka dni po katastrofie smoleńskiej). Wszystko było na swoich miejscach, ale mieszkanie było obce i zimne. Trudno mi o tym pisać, a najgorsze jest to, że czytający prawie na pewno wyciągnie z tego trudno mi o tym pisać fałszywe wnioski. Może kiedyś będę miał w sobie tyle sił psychicznych, żeby to wszystko wyjaśnić. Przy czym będzie to raczej materiał na sążnistą książkę.

Siostrzeniec, lat 45, oprócz tego że mocno przytył, się nie zmienił. Nigdy nie był konfliktowy, obrażalski i zawsze miał poczucie humoru, czyli dokładnie odwrotnie niż jego matka i dziadek, ale psychiatryczne piętno wyciśnięte na nim, zwłaszcza przez matkę, widziałem doskonale.
Mamy je wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, i to jest ponure. Ale bardziej ponury jest fakt, że ja sobie z tego doskonale zdaje sprawę, a oni nie. Stąd może mój utrudniony kontakt z rodziną. Sprawa jest oczywiście bardziej złożona.
Szczęśliwie tak się złożyło, że Siostrzeniec wraz z żoną i najstarszą córką (20 lat) od kilku lat są Świadkami Jehowy. Jest nim również Siostra, więc relacje panujące między nimi znacznie złagodniały. Ja to postrzegam w kategoriach specyficznej terapii, która dla nich być może była jedyną, żeby ich z powrotem połączyć.
Z kolei Brat jest specyficzną katolicką hybrydą. Nawet trudno jest mi to określić, bo nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Ale z naszej trójki jest najmniej konfliktowy.
A ja? No cóż, moją terapią  jest Żona, która nie na darmo cały czas twierdzi, że przy mnie, pracując nade mną, traci swoje zdrowie. Myślę jednak, że z biegiem lat coraz mniej. Zmieniam się i staram się zmieniać.
Fajnie było porozmawiać z Siostrzeńcem. Należy on do takiej rzadkiej kategorii ludzi, z którymi rozmawia się, jakbyśmy się rozstali wczoraj, mimo że to już minęło kilka lub kilkanaście lat.
Aha, jego kolega, z którym przyjechał, rówieśnik (przyjaźnią się od 5. roku życia), którego poznałem na pogrzebie Matki, jest również wraz ze swoją żoną Świadkiem Jehowy.
Tak więc prawda zwycięża.

Po południu pojechaliśmy na drugą wizytę do dentysty.
Ząb Żony ("cóż, że ze Szwecji?") został odbudowany, więc temat jest zamknięty, ale nie do końca. Bo pan doktor obiecał, że od nowego roku zabierzemy się za parafunkcję, a może parafunkcje, nie znam się.
- Podstawowym środkiem leczniczym - powiedział - jest unikać stresu.
No wprost świetne, ale przecież musi tak mówić.
- I proszę ziewać leniwie...
Żona wytłumaczyła mi, że posiadając parafunkcje (chyba jednak liczba mnoga, jak znam Żonę), ziewając trzeba podpierać dolną żuchwę dłonią, żeby zbyt mocno nie rozewrzeć paszczy, bo coś może wyskoczyć z zawiasów i będą jaja.
Matko, jaki ten ludzki organizm jest skomplikowany. Nigdy bym zastrzeżeń względem głębokości i szczerości ziewania nie powiązał z nadmiernym myśleniem i stresem.

Po Morzach Pływający wyraźnie jednak zna nas za krótko. Bo napisał:
Tworzymy kącik dla Tych co lubią ciszę i ciepło.
Na poddaszu będzie gdzie wygodnie usiąść, poczytać, coś wypić, pogadać lub pospać.
Jeszcze brakuje kilku elementów, ale najważniejsze już są.
Oglądałem kilka miejsc w Uzdrowisku i nie dziwię się, że tam chcecie osiąść. 
Być może nawet widziałem Waszą przyszłą rezydencję, ale poczekam na oficjalne wieści.(pis. oryg.)

Chyba się załamie, albo nabierze dystansu, jak to już dawno uczyniła większość, na zasadzie Spokojnie, pożyjemy, zobaczymy. A bo to pierwszy ich pomysł?...

Dzisiaj Żona snuła się kilka razy po domu w rozczochranych włosach, takich z kilkoma irokezami.
Wcześniej Pasierbica przysłała zdjęcie Ofelii (dawniej Tłustej), tuż po kąpieli, z podobnymi. I co widziałem? Starszą Ofelię i Młodszą Ofelię. To jest fascynujące, jak geny się "szarogenszą". Widziałem to obłędne podobieństwo już od dawna, zwłaszcza na zdjęciach sześciomiesięcznej Ofelii, wówczas oczywiście Tłustej, które porównywałem do zdjęć Żony sprzed ...lat, wtedy również sześciomiesięcznej i oczywiście również wówczas tłustej.

ŚRODA (11.12)
No i dzień upłynął pod znakiem Wnuków.

Miał wyglądać trochę inaczej, ale plany planami, a życie życiem.
Pierwotnie miałem jechać z Synem do Córci, żeby wreszcie zobaczyć Wnuczkę. Ale kilka dni temu Córcia wraz z nią wylądowała w szpitalu, w Rodzinnym Mieście, bo Mała nie przybierała na wadze. Więc lekarze stwierdzili, że trzeba zrobić badania i obserwować. Wyniki okazały się dobre, więc nie wiadomo o co chodzi.
Ja na ten temat mam swoją teorię. Po pierwsze święcie jestem przekonany do tzw. osobniczego przypadku i jemu hołduję, czyli że jak Wnuczka przekroczy pewną, absolutnie własną granicę w swoim krótkim życiu, to zacznie przybierać na wadze, co, jak wszystko w tym wieku, dla dorosłego jest piękne i urokliwe. Bo na przykład nikomu nie przyjdzie do głowy określić tego procesu mianem tycia. Po drugie są ustalone jakieś normy, nie dość że sztuczne, dosłownie i w przenośni, to jeszcze według statystyki, która bardzo często wprowadza w błąd. Bo jeśli roczne statystyczne spożycie czystego alkoholu w Polsce wynosi około 9 litrów, to w tym procederze bierze udział również Wnuczka. To może dlatego nie przybiera na wadze?
Syn zaproponował, że w takim razie pojedźmy je odwiedzić w szpitalu, bo na pewno będzie jej (siostrze - dop. mój) miło.
- Ja na pewno nie pojadę do szpitala! - zaprotestowałem.
- Czyli że nie pojedziesz, mimo że ona by się ucieszyła? - zaczepnie kontynuował Syn.
Kategorycznie potwierdziłem, że ja na pewno nie pojadę. Bez specjalnych tłumaczeń.
Bo trudno byłoby mi tłumaczyć, licząc się z pewną jałowością mojego wysiłku, że wolałbym pierwszy raz po porodzie zobaczyć Córcię z Wnuczką w normalnych warunkach, czyli w domu, a nie w niedobrze kojarzącym się szpitalu, że ten szpital kojarzy mi się bardzo źle z powodu mojego Ojca, a konkretnie z powodu jego typowego psychiatrycznego zachowania, w czasie, gdy w nim leżał i że wreszcie z powodu postawy Syna, który często działa na zasadzie coś wymyśliłem i wiadomo, że  wszyscy będą zachwyceni.
Więc wolałem się upewnić u źródła, czy aby z takiej wizyty będzie zadowolona. Córcia potwierdziła, że owszem (Syn się nie mylił), ale... Bo jeśli będą ją właśnie w środę wypisywać, to wystarczy tego cyrku, żebyśmy my jeszcze się do niego dokładali, a jeśli w czwartek, to bardzo proszę, przyjeżdżajcie w środę. Oczywiście do samego końca nie było wiadomo, kiedy wypis nastąpi.
Nastąpił dzisiaj, więc wyjazd został odwołany.
Stąd wcześniej znalazłem się w Nie Naszym Mieszkaniu, gdzie jeszcze zdążyłem poobcować z Q-Wnukiem. Żonie pasowało odebrać go z przedszkola i z nim poprzebywać, skoro przyjechała do Metropolii, a Pasierbicy pasowało, bo w środy pracuje dłużej.
W trakcie mojego przygotowywania się do wyjazdu po Wnuki na krav magę Q-Wnuk uraczył mnie sporą kupą. Wyraźnie w tym względzie się odblokował, na szczęście, i nie stanowi to już dla niego problemu, który zniknął również u zamartwiających się wcześniej rodziców i dziadków wszelakiej proweniencji. Nie dość że robi je regularnie, codziennie (chyba - nie wnikałem w ten fascynujący temat), to jeszcze od czasu, jak się przełamał, zaczął przeginać w drugą stronę i barwnie, bez żadnego skrępowania o nich opowiada.
- O jaka duża kupa! - zauważyłem ze sztucznym entuzjazmem starając się działać psychoterapeutycznie i podkreślić wagę tego wydarzenia i pozytywny wyczyn Q-Wnuka.
- A wies, dziadek, ze jak byłem w tamtym tygodniu u babci, to zrobiłem do kibla jesce więksą. - Olbzymią! - Była taka zadka i...i...i...- kontynuował rozemocjonowany - miała kolor cerwono-brązowy!
 - Naprawdę? - nie dawałem wiary.
- Tak! - Naprawdę! - Zrobiłem do kibla!
To wszystko zdążył opowiedzieć w trakcie podcierania mu tyłka. I nie przeszkadzała mu niewygodna, wygięta pozycja.
W świetnym nastroju, z powodu tak wielkiego wyczynu, poszliśmy umyć ręce.
Takie rzeczy mnie, jako chemika, nie biorą.

Rozstałem się z Żoną i Q-Wnukiem i pojechałem na krav magę.
Po dwóch godzinach zajęć (pierwsza - Wnuk-III i IV, druga Wnuk-I i II) zapakowałem ich do samochodu. Przy kłótni kto ma jechać z przodu obok dziadka, gdy kategorycznym głosem oznajmiłem, że tato powiedział, że Wnuk-II i koniec dyskusji (to ode mnie) i przy gwałtownych protestach Wnuka-I, ruszyliśmy. I się zaczęło.
- Dziadek, a możesz włączyć "Turbo France" i Trupka? - zaczęli całą czwórką, na trzy-cztery, nomen omen. - I czy otworzysz dach?
- Trupek jest na innej płycie i nie będzie! - kategorycznie odparłem, gdyż nie można w takiej  sytuacji zostawić choćby szczeliny, choćby niedomkniętej furtki na jakiekolwiek dyskusje. - A dach niech otworzy Wnuk-II.
To dziwić się, że każdy chce siedzieć z przodu? Ale nieważne, czy z przodu, czy z tyłu, każdy w czasie jazdy uważnie obserwuje ekran nawigacji i komentuje. Największą frajdę i ubaw mają, gdy debilka nawigacja (wersja sprzed pięciu lat) prowadzi Inteligentne Auto po stawach nie "widząc" mostu, bezdrożach nie "widząc" eski lub na skuśkę po świeżo wybudowanym rondzie.
Największym hitem, i to od dawna, tej płyty, jednej z siedmiu mojej Listy 100, jest "Turbo" France.
A to z tej przyczyny, że świetny zresztą utwór Kraftwerku, został, nie wiedzieć w jaki sposób, źle nagrany. W drugiej połowie, ni z gruszki, ni z pietruszki, nagle, na krótko, włączają się Elektryczne Gitary ze swoim To już jest koniec, by ponownie można było usłyszeć zasapany głos kolarza i za chwilę Możemy iść, znowu Tour i kilka razy naprzemiennie z nim jakiś krótki muzyczny, cyfrowo zniekształcony, bełkot.
- Cicho, cicho! - wzajemnie się uciszają. - Zaraz będzie. Po czym wybuchają śmiechem i znowu czekają.
W życiu tego nagrania nie skasuję. Taki świetny improwizacyjno-muzyczny misz masz.
Na Tour'ze dojechaliśmy do Biedry.
- Jacy grzeczni chłopcy. - pani głośno przy kasie nie mogła wyjść z podziwu.
Trzeba ich zobaczyć w domu - cicho myślałem, a "głośno" się uśmiechałem dziękując za uznanie.
Chłopaki wyraźnie dorośleją. Jedli wybrane "bułki", jak drzewiej, w skupieniu, ale jednocześnie, przy kłótniach i wzajemnych uciszaniach się słuchali lub wtórowali słuchanym piosenkom.
- A będzie Deszcz w Cisnej?
- Będzie.
I za chwilę cała czwórka równocześnie śpiewała znając każde słowo (tato im to puszcza na spitfaju), przy czym Wnuk-III, oczywiście każdorazowo uciszany przez resztę, idealnie stosował onomatopeje naśladując wszelkie muzyczne przeszkadzajki.
Potem była Arahja (na razie nikt mnie nie pytał, co to oznacza, ale na wszelki wypadek jestem przygotowany) znowu z równoległym śpiewaniem i Piosenka młodych wioślarzy, gdzie wiadomo że dało się tylko śpiewać ojojojojo...
Następnie rozległ się Dance me to the end of love. Chłopaki przez chwilę spokojnie słuchali, gdy z tyłu odezwał się Wnuk-I:
- Ja bym to upłynnił. (czy coś w tym stylu - dop. mój)
- Przychylam się. - dodał Wnuk-II.
To spuściłem na drzewo biednego zawodzącego Cohena.
Zaczęli Led Zeppelini z Whole lotta love. W najlepszym momencie dałem takiego czadu, że brzęczały szyby. Ledwo dosłyszałem wrzask Wnuka-I.
- Dziaaaaadeeeeeeek!!!
Widocznie ma nadwrażliwość słuchową, jak jego ojciec.
Za chwilę zaczął Maanam. Trójka starszych śpiewała "...cykady naaa cykladach..." i "...Bueeenos, Aaaires, Bueeenos, Aaaires, Aires, Aires, Aires...".
- Dziadeeek, a kto to śpiewa? - zapytał Wnuk-IV.
- Kora.
- Polka?
- Tak, Polka. - Ma na imię Kora, taki pseudonim artystyczny.
Zamilkł.
Byłem ciekaw, co zrobią, gdy zaczął lecieć What a wonderful live. Zapadła dłuższa cisza. Widocznie trawili.
- A to dziadek zostaw. - To jest fajne. - zawyrokował Wnuk -III.
- Dziadeeek, a kto to śpiewa? - znowu Wnuk - IV.
- Louis Armstrong.
- Polak?
- Nie, Murzyn, Amerykanin.
Nie będę Wnukom wciskał tzw. poprawności politycznej. Miedzy innymi dlatego ucieka ze Szwecji Szwed, bo twierdzi, że od tamtejszej poprawności, to mu się niedobrze robi. Więc Murzyn, to Murzyn, a nie Afroamerykanin (przecież nie mówię "czarnuch" - nawet były poseł na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, John Godson, nazywał siebie Murzynem). I Cygan, a nie Rom, sprzątaczka, a nie konserwatorka powierzchni płaskich, itd. Zaznaczam, że przy tym zachowuję szacunek do wszystkich nacji, koloru skóry, zawodów, itd. No może miałbym, mówiąc eufemistycznie, z tym problem w stosunku do pewnych grup islamistów.
Na koniec, już przed domem, zaserwowałem im Frozen. Chyba im się podobało, bo zapadła cisza i nie było żadnych protestów.
- Dziadeeek, a kto to śpiewa?
- Madonna.
- Polka?
- Nie, Amerykanka.

W domu był oczywisty problem z pójściem do  łóżek. Było po 21.00, więc Wnuk-IV wył ze zmęczenia i nie chciał iść spać, starsi się snuli, a Wnuk-III przypiął się do mnie i siedział po przeciwnej stronie stołu.
- Dziadeeek, a dlaczego ty - tu spojrzał na butelkę - pijesz Pi...Pilsnera Ur...Ur...Urqu...Urqu...ella (spojrzał na mnie z satysfakcją), zamiast herbaty?
Zaczyna się - pomyślałem i tylko wzgardliwie wzruszyłem ramionami.
Wnuk-III jest już w takim wieku, że moja odpowiedź była dla niego oczywista. Umie odczytać  mowę ciała.
- A ile Pilsnera pijesz dziennie?
No, nieźle się zaczyna - pomyślałem.
- Przeważnie dwa, czasami jednego, bardzo rzadko wcale.
- Dziadeeek, a dlaczego, skoro alkohol jest szkodliwy, dorośli piją, a dzieci nie mogą?
No, naprawdę zaczyna się. - Grunt to odpowiadać szczerze, ale nie rozwlekać, bo można się podłożyć i usłyszeć kolejne pytanie, a potem kolejne, a potem to już kozi róg - pomyślałem.
- Bo organizm dzieci się rozwija, rośnie, więc alkohol szkodzi. - A dorosłemu już tak nie szkodzi.
Nie mogłem wchodzić w takie samobójcze meandry, zwłaszcza że w pobliżu krzątała się Synowa, jak to, że często są to osobnicze przypadki. Taki na przykład Dziaaadek. Pił już wódkę siedząc na płocie, z którego wtedy o mało nie spadł, gdy miał lat szesnaście. A zaczął rosnąć dopiero po, by w wieku osiemnastu lat osiągnąć, znowu mówiąc eufemistycznie, obecny wzrost, czyli siedzącego psa. No, ale Dziaaadka wychowywała ulica, a Wnuki są wychowywani (mówiłbym to bez szczypty złośliwości, gdyby nie ta wszech obecna religia) bardzo dobrze. Oczywiście skorzystam z okazji i nadmienię, że również bardzo dobrze został wychowany "nasz" Prezes. Nie to, co Donald Tusk.
Więcej pytań nie było. Wnuk-III wyraźnie odczytał szczerość i logikę wypowiedzi Dziaaadka.

Wieczorem dorośli mieli trochę czasu dla siebie. Synowa była zszokowana naszą kolejną koncepcją na dalsze życie, a Syn pękał ze śmiechu. Ja zaś byłem zafascynowany różnymi smaczkami z cyklu rozwożenie pizzy. To dopiero jest blogowa kopalnia.

Tu jest dobry moment, aby uzupełnić wpisy o ostatnie tegoroczne wspomnienia.
6. września udało się nam wyjechać na tradycyjny męski wyjazd. Udało, bo nie było to proste w sytuacji moich obciążeń, różnych uwarunkowań związanych z Teściem Syna, no i silnią przypisaną do Syna i Wnuków.
W siedmiu chłopa - dwóch dziadków, Syn i czterech wnuków -  pojechaliśmy do takiej klasycznej agroturystyki, gdzie jest wszystko, zwłaszcza tłumy i hałas w sezonie. Ale to już było po. Oprócz nas mieszkał tylko jeden pan, który raniutko znikał z wędkami, wiadrami, przynętami i podbierakiem, by z powrotem się pojawiać po zmierzchu. Byliśmy więc praktycznie sami, czyli rządziła swoboda i niczym nie skrępowane nawoływania albo wrzaski, kłótnie lub płacze Wnuków.
Pogoda była w kratkę, stąd ja i Wnuki większość czasu spędzaliśmy w "świetlicy", gdzie był rozlatujący się stół do pingponga i bilard z ułamanymi końcówkami kijów. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Zwłaszcza Wnukowi-IV, który chyba pierwszy raz tak całkiem samodzielnie grał w bilarda i na tym strawił praktycznie cały pobyt. Grał na przemian z braćmi według sobie tylko znanych zasad, ale za to uderzał bile grubą końcówką kija, tą nie postrzępioną i był szczęśliwy.
Ja za to "brylowałem" przy stole pingpongowym. Z Wnukiem-I kilka razy przegrałem, kilka razy wygrałem (mecz do 21.), a gdy złapał kontuzję stopy i mimo tego dalej się pchał do grania, to bezlitośnie dawałem mu łupnia. W ogóle się przez to nie obrażał. Odwrotnie niż Wnuk-III. Z nim i z Wnukiem-II każdorazowo przy danym secie ustalałem, że teraz muszę ci dać łupnia, np. do pięciu. Więc jak któryś osiągnął pięć lub więcej, to czuł się zwycięzcą. Ale raz, akurat przy Wnuku-III, powiedziałem, że muszę wygrać do zera, co mi się udało. Wył strasznie.
- Ale Dziaaaadeeeek! - Toooo  jeeest nieeeeespraaaawiedliweeee!
Specjalnie nie pytałem co, a on się wziął i obraził, i już do końca ze mną nie grał. A Wnuk-II do sprawy podchodził z dystansem i filozoficznie, czyli gdy osiągnął pięć, akurat narzucone przeze mnie, był dumny, w świetnym nastroju i dodatkowo się ze mnie nabijał.

Od początku pobytu przyjąłem na siebie rolę naczelnego kuchmistrza. Nie mogłem przecież jałowo  użerać się z Wnukami, aby się ubrali i/lub umyli zęby, albo zaprowadzili w pokoju jako taki porządek, albo poszli w końcu do łóżek. Od tego był ojciec. Drugi dziadek też nie reagował, ale z innych przyczyn. On po prostu żył, jak zwykle, w swoim świecie i odsypiał straszne zaległości.
Sprawę musiałem sobie mocno uprościć. Jak który wnuk był głodny, sam przychodził. Dostawał do ręki, zresztą na własne życzenie, kromkę chleba z masłem i pędem wracał do "świetlicy". A ja sobie cały czas siedziałem na dyżurze w kuchni czytając książkę. Syn też korzystał z okazji i odsypiał, albo zamykał się w pokoju, żeby mieć dla siebie czas i święty spokój.
A jak nadchodziła pora śniadania, obiadu lub kolacji sprawa też była prosta.
Śniadanie robiłem na wiele rat. Chłopcy w różnych okresach czasowych dostawali swoje kromki chleba z masłem, a "stacjonarne" robiłem tylko dorosłym. I też w różnych okresach, w zależności kto jak wstał. A ja rano zawsze już byłem po kawie i po jajecznicy, a Syn i Teść Syna dostawali swoje na specjalne zamówienie.
Oczywiście do tego porannego rozruchu byłem dobrze przygotowany, żeby za każdym razem nie uruchamiać kombajnu do jednego kłosa. A więc na talerzach stały zawczasu pokrojone i posmarowane kromki chleba, przygotowane patelnie, talerze, sztućce i jajka oczywiście. A potem tylko myk, myk i robiłem.
Obiad był wspólny, całkowicie stacjonarny, jak Pan Bóg przykazał.
Po śniadaniu obierałem górę ziemniaków, które posolone, sobie czekały. Jak tylko padło hasło, podpalałem. Wnuki jadły je z masłem i solą, a dorośli dostawali do tego jajecznicę.
Kolacja też była wspólna. Wszyscy dostawali... jajecznicę z ilością jajek według życzenia. Z pieczywem lub nie. W żadnym momencie wakacji nie było przymusu.
Chłopcy pili wodę, którą na okrągło przegotowywałem i studziłem, żeby była gotowa, jak który przyleci, ja Pilsnera Urquella, Teść Syna herbatę albo nic, a Syn to nie wiem, ale na pewno nie Pilsnera Urquella.
Skąd były wyjściowe produkty?
Jaja i ziemniaki kupiłem po sąsiedzku, w gospodarstwie. Klimaty coś jak na targu - własne świeże produkty, potargować się można i pożartować, bo przecież jaja, to temat rzeka. A resztę kupiliśmy pierwszego dnia w Biedronce.
Tego też dnia wyjątkowo obiad zjedliśmy w charakterystycznym polskim przybytku kulinarnym przy jeziorze, położonym wśród niezliczonej ilości domków wszelkiego autoramentu, jeden w drugi śliczniejszy. Ale ludzi było garsteczka, bo po sezonie, więc na jedzenie nie trzeba było czekać, no i wnuki mogły bez problemu, wyżebrawszy ode mnie 2x2zł każdy, pograć sobie na automatach. Oczywiście żebrały dalej, ale bezskutecznie.
Dorośli zamówili standardowy, pełnoskładnikowy, mięsny obiad z frytkami i z zestawem surówek, a trzech starszych podwójne frytki z keczupem. Wnuk-IV zaś pierogi. Tym mnie zadziwił.
Wyjazd był też dlatego fajny, że Syn nie odczuwał przymusu realizacji 10 różnych, często sprzecznych organizacyjnie lub czasowo, ambitnych rzeczy dzień w dzień. Raz tylko zafundował chłopakom konną jazdę. Każdy miał dla siebie 0,5 godziny. Po pierwszych ochach i achach, jak się świetnie trzymasz na koniu i jak świetnie jeździsz, uciekłem do kuchni. Sam jeździłem konno, ale ile można wytrzymać obraz konia poruszającego się smętnie, powolnie i ze spuszczoną głową na lonży, na padoku? I to jeszcze razy cztery. Mógł to zrobić tylko Syn, czyli ojciec Wnuków.

Pierwszego dnia pobytu, w piątek, wszyscy, bez wyjątku, oglądaliśmy mecz Słowenia
- Polska, w którym dostaliśmy baty 2:0. A w sobotę Polki przegrały z Turczynkami w Ankarze 1:3 w półfinale Mistrzostw Europy w siatkówkę.
Więc sportowo do dupy, ale wyjazd ze swoim klimatem niepowtarzalny.

CZWARTEK (12.12)
No i rano mieliśmy krótką lekcję chemii z Wnukiem-I.

Ten krótki czas zasługiwał na miano lekcji, dopóki nie wstali bracia. Wtedy nagle pojawiło się wiele ciekawszych spraw.
Przez przypadek, gdy nagle się ocknąłem tknięty złym przeczuciem, dowiedziałem się od Synowej, że jeśli Wnuk-I nie zda egzaminu z chemii, to wraca do "normalnej" szkoły przy dożywotnim braku prawa do domowego nauczania. Trochę to mną wstrząsnęło, zwłaszcza że ostateczny, z racji wcześniejszego przełożenia terminu, egzamin odbędzie się w najbliższy poniedziałek. Z drugiej strony, przy braku jego zaangażowania w chemię i faktu, że jeszcze nie przerobił całej książki, oceniam jego wiedzę aż na dostateczny +, a jak będzie miał na egzaminie farta, to może nawet dostać dobry. Więc raczej powinniśmy być spokojni.

Prosto od Wnuków pojechałem do Szkoły, załatwiłem najniezbędniejsze sprawy i już o 13.00 gnaliśmy do Naszej Wsi.
Na dole zastaliśmy 13,5 stopnia, a na górze, w sypialni, 10.
Bezstresowo i profesjonalnie, zdążyliśmy przed snem nabić temperaturę do ludzkich rozmiarów - w obu pomieszczeniach do + 22.stopni.
Po południu, chociaż to była noc, ucięliśmy sobie długą rozmowę z Szamanką. Nie starczyłoby dnia, albo bloga, żeby opowiedzieć. Przesunęliśmy wstępny termin naszego spotkania z grudnia na styczeń. Ma się ono odbyć w Metropolii, w restauracji, bez dzieci i samochodów.

A przedtem lub potem, bo ciągle była noc, zadzwoniła Córcia. Ustaliliśmy, jak może wyglądać podejście nr II do oglądania Wnuczki. Więc w środę przyjedziemy z Synem, a jeśli on nie będzie mógł, to ja sam przyjadę we wtorek.

PIĄTEK (13.12)
No i wszystko pamiętam!

To było w niedzielę. Co z tego, że minęło 13.879 dni, 38 lat. Nigdy tego skurwysynom nie zapomnę!

W poprzednim wpisie napisałem "pod poniedziałkiem" po telefonicznej rozmowie z właścicielką i umówieniu się z nią na dzisiaj, na telefon, żeby doprecyzować jutrzejsze spotkanie i oglądanie:
Aż strach o tym myśleć. Bo to miejsce spełnia tak wiele naszych oczekiwań i założeń na "nowe życie", że trudno w to uwierzyć.
- A wie pan - usłyszeliśmy - my jednak teraz tego nie będziemy sprzedawać. - Mąż ma depresję, może na początku przyszłego roku, a może pod koniec. - Ale umówić się na oglądanie możemy i...
- To znaczy sprawa jest nieaktualna? - wydusiłem przez zęby, bo przez całą paszczę mógłby popłynąć straszny słowotok.
- Słucham? - zapytała pomężowsko depresyjna debilka.
- Sprawa jest nieaktualna?! - powtórzyłem trochę głośniej.
- Tak. - odparła krótko słysząc, że sobie nie porozmawia.
- To do widzenia.
- Do widzenia.

Dobrze napisałem aż strach o tym pomyśleć.
Żona się załamała, a ja żeby nie powtórzyć okropnej sytuacji z byłą  posłanką Anną Sobecką, kiedy to w Niemczech, gdy byliśmy u Zagranicznego (wówczas) Grona Szyderców, wyrażałem się o niej długo i kwieciście, fakt, że po kilku nalewkach, dostałem takiego adrenalinowego szwungu, że specjalnym silikonem do kominków wypełniłem nieszczelności na bule od otwartego kominka, do czego zabierałem się jak pies do jeża.
A Żona w tym swoim załamaniu natychmiast zaczęła "po Polsce" przeglądać oferty w Internecie załamując się jeszcze bardziej. Bo wszystko jest tak pięknie zrobione, w tym polskim bezguściu, albo koniecznie z basenami, albo z betonowymi płotami na zewnątrz, albo wewnątrz "pięknie" urządzone i z tego powodu właściciel oczekuje odpowiedniej zapłaty, że się niedobrze robi. A że my to potem musielibyśmy poddać obróbce pneumatycznego młota i różnym piłom, to nie jego oczywiście problem.
I o dziwo załamana  Żona znalazła kolejną ofertę w Pięknej Dolinie. Pokazała mi ją kompletnie bez entuzjazmu. Natychmiast zadzwoniłem mimo stosunkowo późnej pory i umówiłem się na oglądanie jutro o 11.00.
Przy komentowaniu dziadowskich zdjęć i krótkiego opisu o mało się nie pokłóciliśmy, bo Żonie nic nie pasowało i na wszystko była na nie.
- Ale pojedźmy. - stwierdziła ugodowo. - Przynajmniej będziemy mieli jakiś punkt zahaczenia, bo i tak mieliśmy jechać w tamtą stronę Pięknej Doliny.
Więc pojedziemy, ale bez aż strach pomyśleć i bez trudno w to uwierzyć.
- Najgorsze jest to, że ty się natychmiast do nowej oferty przywiążesz. - stwierdziła Żona leżąc już w łóżku.
- No i co w tym złego?
- Bo będę cię musiała przekonywać, wyjaśniać i tłumaczyć, a ja już nie mam siły.
- Obiecuję, że będę milczał jak grób i w ogóle się w sprawie tej nowej oferty nie odezwę.
- Ale ja bym chciała, żebyś ty wypowiedział swoje zdanie.
- To je wypowiem później, po twoim. - Po prostu poczekam i nie będę taki wyrywny.
- Ale ja bym chciała, żebyś się wypowiedział autonomicznie, szczerze.
- Ok. - Ale pamiętaj, że ja już nie rzucam się tak na wszystko i biorę pod uwagę nasze doświadczenia i uwarunkowania.
To Żonę trochę uspokoiło, ale zasypiała nieszczęśliwa. A ja? Natychmiast zasnąłem. Nie ma czasu na rozważania. Trzeba zdążyć się zregenerować do następnych spotkań z oszołomami.

SOBOTA (14.12)
No i Żona wstała bardzo wcześnie, chociaż nie musiała.

- Na pewno wszystko napisałeś na blogu?
- Oczywiście. - potwierdziłem.
- Przynajmniej masz jakiś wentyl. - A ja? - Nie mogłam spać, tylko myślałam.
Od tego myślenia porobiły jej się te parafunkcje. Wyszło to przy okazji wizyty u stomatologa. Jedną z przyczyn choroby (etiologia) jest czynnik psychogenny. A wskazania w leczeniu, też między innymi? - relaks. Zalecił to również nasz dentysta, który po nowym roku "zabierze się za Żonę" i przedsięweźmie również inne kroki.

Nieruchomość obejrzeliśmy.
Żona wzięła nawet ze sobą aparat fotograficzny (nie mylić z telefonem), ale nie było co fotografować. Skala prac i kosztów byłaby podobna do tej naszej sprzed lat dotyczącej Naszej Wsi, czyli horror. A miejsce bez NaszoWiejskiego uroku.
Zjeździliśmy jakąś 1/4 Pięknej Doliny. Obejrzeliśmy ponownie kilka miejsc i przy niektórych, które znamy od lat, serce nam  mocniej zabiło, ale cały czas nie są one na sprzedaż.
Mimo tego wróciłem do domu z dobrym humorem. Może dlatego, że zostawiam Żonę, dzięki tej wycieczce, w znacznie lepszym nastroju niż ten jej wczorajszy, wieczorny. Poza tym ustaliliśmy, że nadal robimy swoje, że na pewno damy radę, bo kto, jak kto, ale my...i że zaczaimy się sprytnie, poprzez ich obecnych, a naszych przyszłych sąsiadów, na tych depresyjnych. Jak tylko będą mieli górkę, nawet chwilową, zaciągniemy ich natychmiast do notariusza.

Zostawiam Żonę, bo sam wyjeżdżam na kilka dni do Metropolii.
Dodatkowo mi szkoda, bo akurat dzisiaj przyjeżdżają goście, tylko na dwa dni (do poniedziałku, więc się z nimi nie zobaczę, a bardzo bym chciał), którzy nas wielokrotnie odwiedzali ze swoim pięknym rudowłosym kocurem. Przyjeżdżali z Innej Metropolii i byli w grupie tych stałych i wielokrotnych. I jakieś dwa lata temu "zniknęli" bez śladu i słowa.
Jakież było ich i nasze zdziwienie na pograniczu lekkiego szoku, gdy spotkaliśmy się na drugim końcu Polski, kiedy z Naszego Miasteczka pojechaliśmy do Sąsiedniego Dużego Miasta, aby w jednej z galerii, po długich, wyczerpujących, pamiętnych i opisanych na blogu galeryjnych obchodach, nomen omen, Żona zdecydowała się na zegarek (zaległy prezent z okazji 50. urodzin), który wybrałem i zasugerowałem 1,5 godziny wcześniej.
Wtedy na rozmowę nie było specjalnie czasu, więc teraz prosiłem Żonę, żeby wszystkiego się wywiedziała.

NIEDZIELA (15.12)
No i wczoraj wieczorem mieliśmy szkolną uroczystość - Wigilijny Wieczór.

26. w historii Szkoły.
Im więcej przybywa lat, tym robię się smutniejszy.
Może dlatego, że przez ten czas zmieniło się wszystko - po kilka razy charakter Szkoły, cztery razy jej  siedziba, ponad 100. nauczycieli, tyleż samo pracowników administracyjnych, blisko 2000 słuchaczy, w tym 876. absolwentów (średnia - 35 osób rocznie). Jedynym łącznikiem tych lat jestem ja. Czyli że jeśli jakikolwiek słuchacz, który nie ukończył szkoły, absolwent, były nauczyciel, inny pracownik dzwoni, pisze w jakiejkolwiek sprawie go dotyczącej, to otrzymuje pełne jej rozwiązanie, bo sam osobiście zaprowadziłem archiwum i nad nim czuwam. Niektóre z tych osób ani przez chwilę się nie dziwią, nie zastanawiają, tylko oczekują rozwiązania ich spraw, a niektóre są miło zaskoczone, że to ciągle ja, ten sam dyrektor, którego pamiętają.
Ale jest to cholernie ciężkie brzemię.

Zdaję sobie sprawę, że się starzeję i z tego tytułu następuje powolne zmęczenie materiału, ale przecież byłoby ono mniejsze, gdyby nie ta walka, to ostatnie przelewanie z pustego w próżne, ta cała para w gwizdek. Zabiera ona naturalną radość z przeżywania tych szkolnych chwil, spontaniczność i satysfakcję.
A słuchacze i Zastępca Dyrektora się spisali. Bo była odpowiednia oprawa - obecni słuchacze i nauczyciele, tradycyjne wręczenie indeksów pierwszoroczniakom, wystrój, Mikołaj, prezenty, wymyślone zadania do wykonania na poczekaniu, fotoreportaż, poczęstunek i najważniejsze - chichy, śmichy i wybuchy śmiechu.

Wróciłem do Nie Naszego Mieszkania smutny.

Rano mi przeszło, bo pojechałem do Szkoły na jej codzienność i zwyczajność, a je najbardziej lubię i one dodają mi sił.
Wieczorem jednak znowu zrobiło mi się smutno. Nie lubię siedzieć sam w Metropolii.

PONIEDZIAŁEK (16.12)
No i sprawa, jak zwykle, sama się wyjaśniła.

W sobotę wieczorem Syn wysłał mi smsa, że się właśnie rozchorowuje i żebym jechał do Córci sam.
To się z nią umówiłem na środę. Zaplanowałem, że po krótkim pobycie w Szkole, wyjadę z Metropolii i po kilkugodzinnym "patrzeniu na Wnuczkę" wrócę prosto do Naszej Wsi.

A Wnuk-I zdał dzisiaj chemię na 5. Skubany, wywinął się kosie... Bo widząc jego "zainteresowanie" chemią w czasie moich lekcji i niczym nieskrępowane, częste ziewanie bez podpierania dolnej szczęki jedną ze swoich dłoni, myślałem, że może być różnie. Chociaż i tak obstawiałem 4, bo bestia jest zdolna. Ale ponoć, według Syna, w ostatnich dniach mocno, przez nikogo nie przymuszany, przysiadł nad książką i zakuwał. Widocznie musiał poczuć swąd koło ogona.
Złożyłem mu gratulacje i zasugerowałem, aby teraz poświęcił się bardziej interesującym rzeczom, np. tłuczeniu się z braćmi.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy.